Epidemia przyspieszyła nieuchronne – ŁUKASZ WARZECHA o tym, jak pandemia zmieniła prace redakcji

Jednym z najgorszych, a zarazem najbardziej odroczonych w czasie skutków epidemii będą konsekwencje atomizacji, zrywania społecznych kontaktów, wyobcowania. To temat w zasadzie nieobecny w wypowiedziach polityków – nie tylko rządzących, ale też większości opozycji. Ten skutek dotyczy jednak również mediów.

 

Sytuacja czeka na głębszą analizę, bo właśnie w świecie mediów rzecz jest bardziej skomplikowana. Po pierwsze – wiele redakcji, szczególnie drukowanych periodyków o cyklu przynajmniej tygodniowym, już wcześniej funkcjonowało na zasadzie zdalnej pracy. Działały tak zresztą również niektóre redakcje dzienników, przynajmniej w części. Po drugie – w niektórych wypadkach zdalne formy kontaktu wydają się mieć sens. Sprawdza się to na przykład przy krótszych komentarzach telewizyjnych. Ekonomia czasu bywała tu poważnie naruszana, gdy sama podróż do telewizji i z powrotem plus czas na przygotowanie gościa zajmował kilkakrotnie więcej niż występ. Po trzecie – wiele redakcji pracuje w trybie hybrydowym. To dotyczy zwłaszcza mediów elektronicznych, gdzie z powodów technicznych obecność części pracowników jest niezbędna, a praca wyłącznie z domu jest niemożliwa. Ekipy są więc podzielone na grupy, które się wymieniają, ale nie stykają ze sobą. Część prowadzących działa w studiu, łącząc się z gośćmi zdalnie, część robi to z domów.

 

Dla publicystów sytuacja niespecjalnie się zmieniła, ja sam więc odmiany w sprawach czysto zawodowych – poza tym, że wszystkie programy komentatorskie odbywają się zdalnie – nie odczuwam. Odczuwam natomiast generalną zmianę w sposobie funkcjonowania – a jest to również warsztat publicysty. Stanowią go rozmowy z ludźmi, spotkania, debaty – wszystkiego tego dziś nie ma i nie wiadomo, kiedy wróci. Nie da się tego zastąpić telefonem albo wirtualnymi seminariami. Choć w tym ostatnim przypadku zauważyłem, że zanim zostanie włączona transmisja wirtualnej debaty lub dopuszczona publiczność, coraz częściej trwają niezobowiązujące rozmowy, przypominające trochę to, co odbywa się w realu. Ludzie starają się przystosować – nic dziwnego.

 

Jeżeli natomiast zadajemy sobie pytanie, czy media coś generalnie straciły, przechodząc w epidemiczny tryb pracy, to odpowiedź nie jest co prawda definitywna, ale niemal w każdym przypadku jednak w części twierdząca. W mojej własnej redakcji zawieszone zostały bezterminowo cotygodniowe spotkania autorów, które stanowiły okazję do wymiany informacji i poglądów. Miały zatem jakiś wpływ i na zawartość pisma, i na nasz, publicystów, pogląd na sytuację. W mediach elektronicznych ograniczenia sprawiają, że zespoły nie mają ze sobą kontaktu tak ścisłego jak wcześniej, więc nawet tam wymiana informacji jest mniej intensywna niż wcześniej.

 

Być może najbardziej dotknięte są dzienniki. Miałem niedawno okazję odwiedzić siedzibę jednego z nich i wrażenie było przygnębiające. Nawet jeśli część dziennikarzy już od dawna pracowała tam w trybie zdalnym, to jednak sytuacja, gdy w redakcji w ciągu dnia jest tylko naczelny i ewentualnie jeden lub dwóch wicenaczelnych – nie ma nawet nikogo w recepcji – jest porażająca. Owszem, we wspomnianym dzienniku odbywają się dwa zdalne kolegia dziennie, ale przecież jasne jest, że nie zastąpi to bezpośredniego kontaktu.

 

Zagadką jest na razie – wymagałoby to przeprowadzenia badań, których tymczasem nie mamy – czy odbiorcy w jakiś sposób odczuwają tę zmianę. Czy w zawartości gazet, czasopism, w tym, co serwują telewizje informacyjne, odbija się jakoś brak codziennego kontaktu ludzi tam pracujących ze sobą? Ja sam nie jestem w stanie orzec, ale nie jestem też typowym odbiorcą mediów.

 

Dziś postawiłbym tezę, że epidemia nie zmieniła kierunku zmian, a jedynie je znacząco przyspieszyła. Wszystko i tak zmierzało ku atomizacji zespołów redakcyjnych, zwiększeniu zakresu zdalnej pracy, przeniesieniu kolegiów i narad do internetu. Tyle że bez SARS-Cov2 trwałoby to jeszcze pewnie kilka lat i miało ewolucyjny przebieg. Teraz nastąpiło w ciągu kilku miesięcy i zakładałbym, że powrotu do stanu poprzedniego nie będzie.

 

Kijem Wisły się nie zawróci. Za takimi zmiana stoi oszczędność czasu i pieniędzy oraz coraz lepsza technologia. Nie da się z tym zapewne nic zrobić, a wejście 5G te procesy jeszcze napędzi. Można nad tym jednak trochę polamentować, co niniejszym czynię. Jestem bowiem przekonany, że wartość realnych kontaktów między ludźmi jest nie do przecenienia, a to, co dzieje się za kulisami mediów, ostatecznie będzie mieć odbicie w ich kształcie. Może nie wprost w jakości – ona niekoniecznie musi być niższa, będzie jednak na pewno inna.

 

Łukasz Warzecha

ŁUKASZ WARZECHA: To nie jest wariant węgierski

Stało się zatem: PKN Orlen kupił będące dotąd niemiecką własnością wydawnictwo Polska Press. To bardzo zła wiadomość (choć oczywiście nietrudno znaleźć opinie całkowicie przeciwne, głównie po stronie zwolenników władzy).

 

Nie będę tu powtarzał swojej obszernej argumentacji, dotyczącej tego, co nazywano repolonizacją, potem dekoncentracją, potem znów repolonizacją. Poświęciłem temu wiele tekstów, również na portalu SDP. Moje stanowisko wobec tej koncepcji jest jednoznacznie krytyczne. Najkrócej mówiąc, uważam, że – zwłaszcza w dzisiejszych realiach – byłby to proces służący moim zdaniem głównie utemperowaniu niezależnych od władzy i krytycznych wobec niej mediów.

 

To, co się wydarzyło, jest komentowane jako podejście do węgierskiego wariantu pacyfikacji mediów. To jednak chybiona analogia. W wariancie węgierskim przejmowanie mediów odbywało się głównie przez prywatnych inwestorów, wzbogaconych na rządowych kontraktach i ewentualnie wspomaganych kredytami z banków będących pod kontrolą państwa węgierskiego. Zaletą takiego rozwiązania z punktu widzenia jego projektodawców jest, że kupione w ten sposób media pozostaną w rękach sojuszników Orbána i Fideszu nawet gdyby ten stracił władzę. Co zresztą wydaje się obecnie bardzo mało prawdopodobne.

 

Wariant polski jest gorszy – i to nie tylko z punktu widzenia władzy, ale też generalnie państwa i mediów. Z tym że – aby było jasne – nie znaczy to, że wariant węgierski jest lepszy; jest jedynie odrobinę mniej zły. Otóż w wariancie polskim, zakładając, że zakup Polska Press przez Orlen jest tylko pierwszym krokiem, prywatne media będące w dyspozycji spółek skarbu państwa staną się przechodzącym z rąk do rąk łupem politycznym na tej samej zasadzie co media państwowe. Gdyby więc nawet z dużą łaskawością założyć, że celem jest stworzenie konserwatywnego medialnego frontu, to w strategii Orbána jest to możliwe i rozwiązanie jest trwałe; w strategii PiS zaś jego trwałość jest ograniczona czasem obecnej władzy.

 

W informacjach na temat zakupu Polska Press, zwłaszcza tych przekazywanych przez sam Orlen oraz rządowe lub wspierające rząd media, dużo jest opowieści o korzyściach z takiego rozwiązania. Daniel Obajtek pisze o dostępie do baz danych użytkowników serwisów należących do grupy i o tym, jak pomoże to tworzyć różne synergie i powiązania. To zapewne prawda, podobnie jak wskazywane korzyści związane z siecią dystrybucji (Orlen jest już przecież również właścicielem Ruchu, o czym pisałem na portalu SDP niedawno) i nowymi możliwościami docierania do odbiorców.

 

Tyle że to wszystko w tej sytuacji didaskalia, aczkolwiek może pasjonujące z punktu widzenia technologii wydawania i dystrybuowania prasy. Ważniejsze jest co innego: dlaczego w ogóle SSP, której główną dziedziną jest produkcja i dystrybucja paliw, zajmuje się mediami. To powinno budzić ogromne wątpliwości. Po pierwsze – z czysto gospodarczego punktu widzenia. Natychmiast przychodzą do głowy koreańskie czebole – gigantyczne konglomeraty w rodzaju Samsunga czy swego czasu Daewoo, które w większości albo marnie skończyły, albo zostały zmuszone do ograniczenia swojej działalności, w szczytowym momencie rozciągającej się od produkcji samochodów, poprzez lodówki i mikrofalówki oraz budowę mostów i dróg, na usługach finansowych kończąc. Sens istnienia przedsiębiorstw zajmujących się skrajnie od siebie odległymi dziedzinami gospodarki i biznesu jest co najmniej wątpliwy.

 

Po drugie – idzie za tym natychmiast pytanie, dlaczego firma, w której decydujący głos ma skarb państwa, w ogóle wchodzi w biznes, niebędący dla niej główną sferą działalności. I tu niestety odpowiedź wydaje się oczywista: robi to, ponieważ takie jest polityczne zapotrzebowanie.

 

Skoro zaś – po trzecie – jest to wynik politycznej potrzeby, trzeba niestety założyć, że ta potrzeba zostanie zrealizowana poprzez wpływ nowego właściciela na linię kupionego medium.

 

Można by uznać, że zagrożenie, iż gazety Polska Press staną się po prostu kolejną trybuną rządu, jest względnie małe, gdyby rządzący dowiedli, że powierzone im publiczne media są faktycznie publiczne i spełniają należycie swoją misję. Niestety – w ciągu pięciu lat dowiedli czegoś wprost przeciwnego.

 

Dobrą praktyką w każdym szanującym się wydawnictwie jest postawienie muru, a przynajmniej ogrodzenia pomiędzy właścicielem i wydawcą a redakcją. Oczywiście nie znaczy to, że właściciel i wydawca nie może mieć generalnego wpływu na linię medium. Wykluczone są jednak bezpośrednie interwencje w działania redakcji. I znów: niestety, praktyka traktowania mediów publicznych przez obecnie rządzących każe wątpić w gotowość do przestrzegania takiej zasady. I jest to najdelikatniejsze możliwe określenie.

 

Trzeba teraz z największą uwagą przyglądać się losom dziennikarzy i redakcji gazet należących do Polska Press, choć ja wątpliwości raczej nie mam: bardzo szybko nastąpi sprowadzenie ich do roli trybuny władzy. Zwolnienia, naciski, wyraźne przyjęcie prorządowej linii.

 

Jeżeli ktoś twierdzi, że nie ma nic nagannego w kupowaniu prywatnych mediów przez SSP, to nie rozumie roli mediów. SSP, które w polskich warunkach są obsadzane z klucza stuprocentowo politycznego i poddane są kontroli jednego z ministrów – w tym konkretnym wypadku nawet nie fachowca od biznesu, ale po prostu wykonawcy politycznych zleceń pana wicepremiera Jacka Sasina – powinny z zasady trzymać się jak najdalej od mediów prywatnych, których rolą powinno być kontrolowanie władzy lub jej krytyczne recenzowanie. Nawet jeśli są to media mające linię ideową z tą władzą zbieżną. Wiem, w polskich warunkach brzmi to nieco fantastycznie, ale taki właśnie powinien być stan docelowy. Dziennikarze Fox News wielokrotnie krytykowali Donalda Trumpa, zresztą ku wściekłości odchodzącego prezydenta.

 

Rząd ma do swojej dyspozycji media publiczne, które oczywiście nie powinny wyglądać tak jak wyglądają teraz, ale powinny zarazem zawsze dawać rządzącym możliwość prezentowania ich poglądów, planów, stanowisk. I to wystarczy. Dorobiliśmy się w Polsce szczęśliwie mediów prywatnych, które przedstawiają linię dokładnie lub przynajmniej generalnie zbieżną z linią obozu władzy. Ten stan rzeczy trudno kontestować. Jednak kupno Polska Press przez Orlen to zdecydowanie krok dalej.

 

Warto zauważyć, że w wypowiedziach prezesa Obajtka nie ma ani słowa na temat zagwarantowania niezależności redakcyjnej czy sposobu na odseparowanie dziennikarzy od politycznych nacisków. Nie ma o tym ani słowa, bo prawdopodobnie pan prezes nie widzi takiej potrzeby ani nie ma takich planów. Linia transmisyjna: pan prezes Kaczyński – pan wicepremier Sasin – pan prezes Obajtek – redaktor naczelny – dziennikarze – wydaje się więcej niż oczywista. Rzecz jasna nie codziennie i nie w każdej sprawie. Nie będzie takiej potrzeby.

 

Dramat polskich mediów – a już szczególnie tej ginącej grupy dziennikarzy (do której sam się zaliczam), którzy chcieliby wykonywać swój zawód zgodnie z regułami starej szkoły – polega na tym, że niemal wszyscy uczestnicy politycznej gry widzą media i ich pracowników (których nawet nie wypada w tym przypadku nazywać dziennikarzami) wyłącznie jako narzędzie do osiągania politycznych celów. Nic ponadto.

 

Łukasz Warzecha

Orlen kupił Ruch. Co z tego wynika? – analiza ŁUKASZA WARZECHY

Orlen objął 65 proc. akcji stojącego na krawędzi upadku Ruchu – jednego z zaledwie trzech największych dystrybutorów prasy w Polsce. Pozostali to Kolporter i Garmond Press. Krach Ruchu był dla wydawców prasy ogromnym problemem z dwóch powodów. Po pierwsze – ze względu na zaległości spółki wobec nich. I tu już niewiele dało się zrobić – wydawcy dostali jedynie część swoich należności, wielu z nich musiało sobie zadłużenie Ruchu odpisać od wartości spółek. Po drugie – gdyby Ruchu zabrakło, zabrakłoby też znacznej części sieci dystrybucji papierowej prasy, która w naszym kraju wciąż odgrywa sporą rolę.

 

Uratowanie Ruchu przez Orlen jest zatem z tego punktu widzenia dobrą wiadomością. Uczciwie trzeba też powiedzieć, że otwiera przed dystrybutorem prasy nową perspektywę, bo Orlen, posiadając sieć stacji benzynowych, ma już i doświadczenie, i infrastrukturę odpowiednie do zajęcia się biznesem takim, jakim zajmuje się Ruch. Prezes Daniel Obajtek zapowiada pracę nad nowymi formatami sklepowymi i dystrybucyjnymi. Możliwe są zupełnie nowe rozwiązania, oparte na synergii. A jest to wydawcom prasy bardzo potrzebne. Ruch nie robi już zaległości finansowych, od miesięcy reguluje swoje należności na czas.

 

Lecz trudno nie mieć zarazem poważnych obaw, szczególnie gdy na stole jest też ewentualny zakup Polskiej Press Grupy przez Orlen. Gdyby do niego doszło, byłby to nie tylko wstęp do budzącej wielkie wątpliwości „repolonizacji”, tyle że bardziej w wariancie węgierskim, ale też stworzyłoby to konflikt interesów: wielki dystrybutor prasy byłby zarazem wydawcą.

 

Pisząc o planach repolonizacji czy też dekoncentracji mediów w Polsce (także na portalu SDP), wielokrotnie ostrzegałem, że jest to sposób na przejęcie przez spółki skarbu państwa kontroli nad mediami dotąd krytycznymi wobec władzy – bo jedynie SSP mają pieniądze wystarczające, aby przejmować media od zagranicznych właścicieli. Ruch Orlenu dowodzi słuszności tych obaw. Na razie dotyczy to tylko dystrybutora prasy, jeszcze nie wydawcy, ale po prostu taka tylko na razie okazja się nadarzyła.

 

Ratunkowa propozycja Orlenu padła, bo zgrało się kilka czynników. Po pierwsze – oczekiwanie polityczne władzy. Po drugie – ambicje polityczne obecnego prezesa Orlenu. Po trzecie – zasoby finansowe firmy, która powoli przekształca się z dystrybutora i producenta paliw w rodzaj koreańskiego czebola. Przy czym warto pamiętać, że czebole okazały się przedsięwzięciem chybionym i z czasem zaczęły sprawiać problemy. Czy naprawdę zadaniem firmy z rynku paliwowego powinno być dystrybuowanie prasy? Wolnorynkowa odpowiedź, pod którą się podpisuję, jest oczywista: nie, to nie jest zadanie takiej firmy i w ogóle nie powinno to być zadanie firmy z dominującym udziałem skarbu państwa.

 

Wszystko to każe być bardzo ostrożnym. Na razie deklaracje wszystkich udziałowców Ruchu są takie, że każdy wydawca prasy ma być traktowany identycznie, ale to tylko słowa i trudno się spodziewać czegoś innego. Mieliśmy zaś już do czynienia z problemami niektórych wydawców z eksponowaniem ich czasopism właśnie na stacjach Orlenu (o tym również swego czasu tutaj pisałem). Pokusa uwzględnienia politycznych preferencji w kanale dystrybucji prasy, skoro już ma się w ręku narzędzie to właśnie umożliwiające, będzie ogromna. Szczególnie że media przez obie strony sporu politycznego są traktowane bardzo przedmiotowo i instrumentalnie, a swoją rolę grają tu również wspomniane polityczne ambicje prezesa Orlenu.

 

Jest w tym wszystkim pewien paradoks. Z jednej strony sprawna dystrybucja prasy jest warunkiem istnienia wolności mediów. Może nie najważniejszym, ale na pewno bardzo ważnym. W tym sektorze istnieje tymczasem faktyczny oligopol. Można zatem uznać, że ratunkowe działanie Orlenu względem Ruchu jest działaniem na rzecz utrzymania wolności mediów.

 

Z drugiej jednak strony przejęcie dystrybutora przez firmę, która całkiem oficjalnie (vide wypowiedzi wicepremiera Jacka Sasina) ma po prostu realizować politykę partii rządzącej i która jest poddana bezpośredniej politycznej kontroli poprzez ministra zasobów państwowych, rodzi ryzyko dla tej właśnie wolności mediów. Trzeba by być skrajnie naiwnym, żeby uznać, że gotowość Orlenu do ratowania Ruchu nie miała politycznego podtekstu i nie została potraktowana jako okazja do stworzenia pierwszego przyczółka SSP w sektorze mediów prywatnych.

 

Szkoda, że nie przyjęto tutaj znacznie przejrzystszego wariantu. Istnieją przecież instytucje takie jak Agencja Rozwoju Przemysłu czy Polski Fundusz Rozwoju. Restrukturyzacja Ruchu przy dofinansowaniu przez którąś z tych instytucji (ARP ma duże doświadczenie w stawianiu na nogi kulejących firm), po czym ponowna jego prywatyzacja byłaby rozwiązaniem budzącym znacznie mniejsze obawy.

 

Łukasz Warzecha

ŁUKASZ WARZECHA: Językowego terroru ciąg dalszy

W sierpniu ubiegłego roku napisałem na portalu SDP tekst o autyzmie (TUTAJ). A właściwie nie o autyzmie, ale o tym, jak rzuciła się na mnie całkiem spora grupa osób za to, że na Twitterze określiłem ustępującego wówczas marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego jako autystycznego. Zarzucono mi, że „stygmatyzuję” osoby autystyczne, a tego typu użycie słowa „autystyczny”, w potocznym znaczeniu, powinno być tępione. Ba, co bardziej krewcy zaczęli się nawet skrzykiwać na Facebooku pod hasłem skierowania pozwu. Nie wiem wprawdzie, o co i w czyim imieniu. Żaden do mnie nie dotarł.

 

Pisałem wówczas, że jeśli poddamy się swoistemu terrorowi językowej poprawności, która każe nam rezygnować z każdego określenia, mogącego kogoś rzekomo urażać, wkrótce obudzimy się w warunkach językowej cenzury. Pisałem wówczas między innymi:

 

Czy mogę napisać, że jakiś projekt jest „kulawy”? Też nie, bo obrażam inwalidów. Przepraszam: „sprawnych inaczej”. Nie wolno zapewne napisać, że ktoś jest bezmózgi, bo – jak wiadomo – bywa niestety, że dziecko rodzi się właśnie bez tego najważniejszego organu. Trzeba też wykluczyć słowa „kretyn” czy „skretyniały”. Nie można powiedzieć, że ktoś nie ma jaj, bo i takie schorzenie występuje. Absolutnie nie wolno pisać, że ktoś jest traktowany jak trędowaty, bo w ten sposób stygmatyzuje się osoby chorujące na trąd.

 

Nie trzeba było długo czekać. Oto bowiem Rada Etyki Mediów (abstrahuję teraz od kształtu i kompetencji tego ciała do czegokolwiek) musiała zająć się skargą na Piotra Maślaka, prowadzącego w Tok FM program „Pierwsze Śniadanie”. Maślak powiedział w programie 6 listopada, że rząd zachowuje się w sprawie epidemii „jak ślepy w składzie porcelany”. Pomińmy tu fakt, że dziennikarz dość autorsko potraktował związek frazeologiczny, mówiący o słoniu, a nie ślepcu (wówczas może odezwaliby się obrońcy tzw. praw zwierząt). Istotne jest, że na Maślaka poskarżono się do REM, zarzucając mu dokładnie to samo, co zarzucano mnie w przypadku opisu cech Kuchcińskiego. Jak napisały Wirtualne Media: „W skardze zaznaczono, że radio Tok FM jest bardzo wyczulone na wszelkie przejawy seksizmu, rasizmu, homofobii i każdego rodzaju dyskryminacji osób i grup społecznych. – W tym kontekście używanie metafor dyskredytujących osoby niewidome jest bezmyślne i wręcz haniebne – napisano w skardze. – Zwracamy się o zajęcie stanowiska i ewentualne wyciagnięcie stosownych konsekwencji wobec redakcji radia Tok FM”. REM powodów do interwencji jednak nie znalazła – i dobrze.

 

Historia ta jest w pewnym sensie zabawna, ponieważ stanowi kolejną ilustrację powiedzenia o tym, że rewolucja zjada własne dzieci. Jako że Tok FM od lat jest w awangardzie postępu, nic dziwnego, że jakiś jego słuchacz postanowił być świętszy od papieża i uznał, że dziennikarza trzeba ukarać za „stygmatyzowanie” niewidomych.

 

Ostrzegałem przed ponad rokiem, że językowe przewrażliwienie jest instrumentem przekształcania świadomości, zmierza bowiem do wytresowania nas w taki sposób, abyśmy odczuwali obawę przed wyrażaniem jakiegokolwiek bardziej zdecydowanego zdania, przed użyciem jakiejkolwiek wyrazistszej metafory, bo przecież kogoś możemy urazić. Tylko naiwni – być może działający nawet z dobrymi intencjami – mogą uznać próbę eliminacji z języka potocznych znaczeń określeń takich jak autystyczny, ślepy, debil itd. za niewinny odruch pomocy i wyciągnięcie ręki do ludzi dotkniętych dolegliwością, do której odnoszą się te określenia.

 

Terror poprawności politycznej w języku przejawia się między innymi uznaniem, że nie ma różnicy pomiędzy agresją fizyczną a słowną oraz przesunięciem granicy tej ostatniej tak bardzo, że do agresji słownej zostaje zaliczone niemal wszystko, co nie jest apologią danej grupy. Wystarczy zatem nie pochwalać, aby uznano, że się atakuje, a ten atak właściwie niczym się nie różni od agresji fizycznej.

 

Tępienie potocznego znaczenia słów typu „autystyczny” czy „ślepy” to jedynie jeden z wielu wątków tej strategii. Jako dziennikarze i publicyści nie powinniśmy jej ulegać, zwłaszcza że język jest naszym narzędziem pracy. Dlatego też to my przede wszystkim będziemy na celowniku zwolenników przebudowywania świadomości poprzez cenzurowanie języka – jako dający przykład i wzorce. Tym bardziej nie powinniśmy pozwolić się sterroryzować.

 

Łukasz Warzecha

Bijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich! – ŁUKASZ WARZECHA o bezpieczeństwie dziennikarzy

Postrzelenie fotoreportera „Tygodnika Solidarność” Tomasza Gutrego na rondzie de Gaulle’a 11 listopada powinno wywołać pytanie o bezpieczeństwo dziennikarzy w takich sytuacjach. Niestety, taka dyskusja się nie zaczęła. Szkoda.

 

 Sytuację, o której mowa, widać dość dobrze na filmie z monitoringu, udostępnionym przez MSWiA. Patrząc z góry, można odtworzyć przebieg zdarzeń. Oto chuligan rzuca racę w kierunku policjantów, stojących wzdłuż ściany kamienicy po północno-zachodniej stronie ronda, po czym zaczyna uciekać, przebiegając tuż obok fotoreportera. W tym momencie zapewne pada strzał, przy czym zamiast trafić chuligana, trafia Gutrego, który słaniając się, oszołomiony, odchodzi w kierunku środka skrzyżowania. Tam, jak widzimy, zajmuje się nim przygodna osoba. Policjanci w ogóle nie zainteresowali się przypadkową ofiarą.

 

Formalnie rzecz biorąc, można założyć, że strzelający policjant złamał prawo. Na nagraniu widać bowiem (moment, w którym Gutry wyraźnie się chwieje), że strzał musiał paść, gdy rzucający racą już się oddalał. Zgodnie zaś z Ustawą o środkach przymusu bezpośredniego i broni palnej, środków przymusu bezpośredniego można używać jedynie w ostateczności, a już w szczególności dotyczy to broni palnej, i tylko w celu odparcia bezpośredniego ataku. Nie wolno ich używać, gdy zagrożenie ustało. Tu zagrożenie ewidentnie ustało – strzał w kierunku napastnika padł, gdy ten już odbiegał. Gdyby była to sytuacja z udziałem cywilnego posiadacza broni, prokurator oskarżyłby go zapewne o tzw. eksces ekstensywny, czyli przekroczenie prawa do obrony koniecznej, polegające na użyciu broni, gdy napastnik nie stwarzał już bezpośredniego zagrożenia.

 

Tyle względy prawne. Co do względów praktycznych, rzuca się w oczy brak regulacji opisujących obowiązki i prawa przedstawicieli mediów oraz policji wobec nich, gdy dziennikarze relacjonują gwałtowne zdarzenia. Jedno jest jasne: policja absolutnie nie miała prawa zachowywać się wobec dziennikarzy tak jak się zachowywała, zwłaszcza na dworcu Warszawa-Stadion. Na filmach utrwalono przynajmniej dwie karygodne sytuacje. Jedna – gdy policjant wbiegający w formacji zwartej po schodach na położony wyżej peron nagle odwraca się do stojących z boku schodów dziennikarzy i wrzuca pomiędzy nich granat hukowy. Ten funkcjonariusz powinien zostać zidentyfikowany i ukarany lub wręcz wydalony ze służby. Jego działanie nie miało żadnego uzasadnienia. Druga – gdy policjanci wyrzucali dziennikarzy z peronu, bijąc ich pałkami. To również niedopuszczalne i nie da się tego wyjaśnić bitewnym zamieszaniem.

 

Inna sprawa, że choć prawo teoretycznie dziennikarzy w takich sytuacjach chroni, nie powstała żadna regulacja określająca na przykład, jak przedstawiciele mediów powinni być oznaczeni. Niektórzy mieli na sobie odblaskowe kamizelki z napisem „Prasa” lub „Media”, niektórzy mieli taki napis na kaskach. Inna rzecz, że wielu z nich nie uchroniło to przed pobiciem przez policję.

 

Poza odpowiednim rozporządzeniem, odpowiedzialność organizacyjna powinna spoczywać na policji. To ona powinna zapewnić redakcjom dostęp choćby do jednolicie oznaczonych kamizelek czy na przykład opasek z napisem „Media” o określonym wzorze, co zapobiegłoby przebieraniu się zadymiarzy za dziennikarzy. Jednocześnie nie można się godzić na to, żeby brak takiego oznaczenia przy innym sposobie identyfikacji był uzasadnieniem ataku na przedstawiciela mediów.

 

Być może należałoby wrócić do dawnych pomysłów Press Club Polska, który postulował objęcie dziennikarza w trakcie wypełniania obowiązków ochroną analogiczną do tej, jaka przysługuje funkcjonariuszom publicznym – choć tu trzeba by popracować nad podmiotowym zakresem tego przywileju. Jak już kiedyś pisałem na portalu SDP – nie może być tak, że tego typu ochrona przysługiwałaby każdemu, kto na domowej drukarce wydrukuje sobie legitymację dziennikarza osiedlowego portalu. To jednak z kolei nie może oznaczać otwierania drogi do przymusowego zrzeszania dziennikarzy. Są inne sposoby – choćby działanie poprzez już istniejące związki dziennikarskie, tak jak to jest choćby z wydawaniem międzynarodowych kart prasowych.

 

Jedno jest tu z pewnością niepokojące: niefrasobliwość i łatwość, z jaką policja 11 listopada atakowała ludzi naprawdę łatwych do rozpoznania jako przedstawiciele mediów. Oznaczać to może dwie rzeczy. W wariancie pesymistycznym – że tak brzmiały polecenia: bijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich – by sparafrazować rzekome (i niemal na pewno nieprawdziwe) słowa Arnauda Amaury, legata papieskiego, przed rzezią Béziers w 1209 r. W wariancie optymistycznym – że policjanci są najzwyczajniej dramatycznie niewyszkoleni, a ich działania stają się wskutek tego niebezpieczne dla spokojnych, niewywołujących problemów osób.

 

Tak czy owak, wydarzenia z 11 listopada powinny być dla środowiska dziennikarskiego impulsem, żeby opracować wspólnie z policją rozwiązania zabezpieczające w przyszłości przedstawicieli mediów przed agresją ludzi w mundurach.

 

 

ŁUKASZ WARZECHA: Przesąd „konstruktywnej krytyki”

„To co pan proponuje?” – z tym pytaniem spotykam się ostatnio szczególnie często, kiedy publikuję teksty lub umieszczam w mediach społecznościowych komentarze krytycznie oceniające działania rządu w walce z epidemią. Lecz nie jest to oczywiście jedyna sytuacja, kiedy odbiorcy domagają się prezentowania alternatywnych rozwiązań i sygnalizują, że ich zdaniem ich brak odbiera prawo do recenzji czy krytyki. Taka postawa to swego rodzaju przesąd, z którym trzeba walczyć. Zwłaszcza że jako pseudoargument był wielokrotnie używany przez komunistów w okresie Peerelu. Ówczesna demokratyczna opozycja, według macherów peerelowskiej propagandy, miała się mianowicie sama dyskwalifikować tym właśnie, że nie krytykowała „konstruktywnie”.

 

Po pierwsze – to oczywiście techniczny szczegół, ale też ważny – trudno byłoby do każdej krytycznej, często z konieczności skrótowej wypowiedzi dołączać appendix w postaci „konstruktywnej propozycji”.

 

Po drugie – i to jest znacznie ważniejsze – zasady jakiejkolwiek debaty, które przecież mają zastosowanie i w dyskursie publicznym, nie wymagają, aby krytyka stawianej tezy była połączona z propozycją tezy właściwej. W roli tezy występuje zaś również działanie rządzących. Sprowadzając rzecz do niemal laboratoryjnego przykładu: jeżeli w naukach ścisłych zostaje przeprowadzony eksperyment, a krytycy falsyfikują jego wyniki, to nie wymaga się od nich, żeby wskazywali właściwy przebieg eksperymentu. Jeśli na sali sądowej prokurator obala argumenty obrony, to przecież nie musi przedstawiać innych w zamian. To absurd. On ma tylko wykazać, że te prezentowane przez adwokata są nietrafione. Jeśli architekt prezentuje projekt, a jego koledzy po fachu wykazują, że tak zaprojektowany most najpewniej się zawali, to nikt nie będzie od nich wymagał, żeby wyręczyli nieszczęsnego projektanta i wskazali właściwe rozwiązania. Recenzent teatralny, krytycznie opisując pomysły reżysera spektaklu, nie musi przedstawiać własnej koncepcji inscenizacyjnej, a tym bardziej reżyserować samemu. I tak dalej, i tak dalej.

 

Oczekiwanie od publicysty, że jego krytyka działań władzy będzie „konstruktywna”, a więc będzie zawierać wytyczne, co i jak należy alternatywnie czynić, nie jest niczym więcej niż zabiegiem erystycznym, który ma albo osłabiać wymowę tej krytyki, albo wręcz odmawiać do niej prawa. Gdyż – jak twierdzą stosujący ten chwyt – krytyka bez strony pozytywnej to nie krytyka, ale krytykanctwo.

 

Otóż – nie. Nie jest rolą publicysty prezentowanie alternatywnych rozwiązań. Mówiąc brutalnie – nie ma żadnego powodu, dla którego publicysta miałby wyręczać rząd w jego pracy. Nie za to mu płacą. Pracą publicysty, analizującego poczynania rządzących, jest wynajdywanie i wskazywanie ich słabych lub ewentualnie dobrych stron, jeśli takie są. Przewidywanie ich skutków, porównywanie kosztów. Na pewno zaś nie jest nią tworzenie alternatywnych projektów czy scenariuszy. Również dlatego, że publicysta nie ma dostępu do narzędzi i danych, do jakich mają dostęp rządzący.

 

Przejrzyjmy się konkretnemu przykładowi, czyli właśnie sprawie walki z epidemią. Jeśli wskazuję, że zamknięcie bibliotek nie jest poparte żadnymi danymi, nie ma sensu, nie zmniejszy liczby zakażeń, natomiast odcina niektórych ludzi od jednej ze zwykłych życiowych przyjemności – czytania – a na dodatek zagraża pewnej liczbie miejsc pracy, to jasno wynika z tego, że ta krytyka jest zarazem pozytywną rekomendacją: bibliotek zamykać nie należy. Analogicznie – architekt wskazujący koledze, że zaprojektowane przez niego przęsła mostu są zbyt cienkie i nie wytrzymają obciążenia, tym samym przekazuje pozytywną rekomendację, czyli zalecenie, co należy robić (lub raczej: czego nie robić): takich przęseł nie należy budować. Lecz przecież nie musi automatycznie dostarczać twórcy projektu gotowych, bezpiecznych rozwiązań, tak samo jak publicysta krytykujący zamknięcie bibliotek nie musi przedstawiać całościowego planu poradzenia sobie z epidemią. To powinni zrobić ci, którzy mają taki obowiązek i dla których jest to główne zajęcie – odpowiadając na dobrze uzasadnioną krytykę.

 

Jako dziennikarze zaorzemy się sami – uważa ŁUKASZ WARZECHA

Mam zasadę: jako dziennikarz nigdy nie biorę udziału w politycznych demonstracjach. Nawet, jeśli się z nimi zgadzam. Uważam to za część dobrej praktyki oddzielania swoich emocji od pracy, polegającej na analizowaniu, przedstawianiu argumentów, relacjonowaniu tego, co się dzieje. To wymaga dystansu. Nigdy nie przyjmowałem argumentu, przytaczanego przez wielu kolegów tej zasady nieprzestrzegających, że „dziennikarz to również obywatel”. Tak, ale w specyficznej roli, która nakłada na nas – w moim przekonaniu – pewne ograniczenia. Są zawody, w których zakazane jest strajkowanie, mimo że przecież członkowie tych profesji nie zostali pozbawieni praw obywatelskich. Na podobnej zasadzie – choć nie jest to kwestia przepisów – dziennikarze, w tym również publicyści i komentatorzy, powinni sami sobie zakazać otwartego zaangażowania politycznego. Co nie oznacza, że mają nie mieć poglądów.

 

Wiem – to fikcja. Tomasz Sakiewicz przemawiał na wiecach PiS, a Tomasz Lis podskakiwał na wiecach opozycji. Żaden z nich nie widział w swoim zachowaniu niczego niestosownego. Nie mówimy więc o zjawisku nowym, lecz dziś nabiera ono mimo wszystko nowego wymiaru. Z zażenowaniem patrzyłem na stronę główną portalu Gazeta.pl w trakcie dużych demonstracji Strajku Kobiet, gdy zamiast niektórych tekstów widniały tam ramki z napisem: „Tu miał być tekst informacyjny, ale strajkujemy”. To nie tylko było świadectwo jawnego zaangażowania w konflikt polityczny, dalece przekraczającego granice nawet mocno emocjonalnej relacji, ale też był to porażający nonsens: portal, który przecież z całej siły popiera protesty, pozbawia własnych czytelników dostępu do części informacji, być może właśnie o tych protestach, bo podobno ktoś tam w tymże portalu strajkuje. Nie wiem naprawdę, kogo i do czego miało to przekonać.

 

Mało tego – „Gazeta Wyborcza” uruchomiła akcję specjalnej prenumeraty, z której zebrano ponad 300 tys. zł na wsparcie Strajku Kobiet, promowaną w dodatku hasłem ze sztandarowym wulgaryzmem. To, nawiasem mówiąc, kolejne przełamanie bariery, której istnienie kazało do tej pory, przynajmniej w mediach głównego nurtu, ewidentne wulgaryzmy wykropkowywać. Media wspierające protesty nie tylko tego nie czynią – legitymizując w ten sposób schamienie języka publicznego – ale też wprowadziły obecne podczas protestów wulgaryzmy do standardowego języka swoich tekstów, czyli – posługując się fachowym językiem – do tzw. stylebooka. W swoją drogą ciekawym i idącym pod prąd linii GW felietonie w tejże gazecie Dawida Warszawskiego cały czas posługuje się słowem na „w” i nie jest ono wykropkowane.

 

W ten oto sposób GW stała się praktycznie biuletynem protestujących, trudno zatem traktować ją jako wiarygodne źródło informacji – chyba że ktoś umie i lubi oddzielać ziarno od plew, no i ma na to czas. Weźmy dla przykładu tekst, który miał opisywać, jak to rzekomo kierowca prezesa NIK fizycznie zaatakował nastolatkę, blokującą jedną z ulic w stolicy. Pomińmy już fakt, że tekst w żaden sposób nie zajął się drugą stroną medalu, czyli utrudnieniami dla niezaangażowanych w protesty ludzi, jakie wywołują blokady ulic. Przede wszystkim jednak przedstawiono w nim – w formie wywiadu – relację tylko jednej strony, czyli dziewczyny biorącej udział w proteście, nie starając się nawet zweryfikować jej w jakichkolwiek innych źródłach. To wbrew wszelkim zasadom dziennikarskiej staranności, ale przecież świetnie wiemy, że staranność nie ma tu żadnego znaczenia.

 

By jednak nie było wątpliwości: po drugiej stronie znajdziemy mnóstwo mediów, z telewizją państwową na czele, które przyjęły rolę biuletynów strony przeciwnej. Nie powinno to być w zasadzie zaskakujące, bo w mediach od dawna widzimy zjawisko odpowiadające kopernikańskiej zasadzie, że gorszy pieniądz wypiera lepszy – przy czym tym „gorszym pieniądzem” są media już nawet nie tożsamościowe (które też przyczyniają się do olbrzymiego spadku jakości mediów w ogóle), ale wprost wspierające tę czy inną siłę polityczną. Zaś w wypadku konfliktu o aborcję – jeden czy drugi obóz. Niestety, nie bardzo widać refleksję nad tym, do czego nas to prowadzi. Ta bezrefleksyjność akurat zresztą nie odbiega od średniej w innych dziedzinach życia.

 

Czuję się jak wołający na pustyni, bo przed postępującą w błyskawicznym tempie degeneracją mediów – w tym zwłaszcza państwowych, ale przecież nie tylko – przestrzegam od kilku lat, również na portalu SDP. Bez efektu. Można odnieść wrażenie, że bardzo wielu dziennikarzy poczuło się świetnie w roli politycznych agitatorów – wręcz jakby ktoś zdjął im z barków uciążliwy obowiązek pohamowania ich partyjnych czy światopoglądowych sympatii. Im zaś ostrzejszy konflikt, im głębsza polaryzacja, im agresywniejsi demonstranci – tym łatwiej puszczają w mediach hamulce.

 

Cóż, pozostaje powtarzać: my sami, dziennikarze, pracujemy na zaoranie naszego zawodu. Pozostaje nadzieja, że obronią się, choćby jako nisza, miejsca, które tej tendencji się nie poddadzą.

 

Łukasz Warzecha

Rosiak jest jeden – ŁUKASZ WARZECHA o ambitnym dziennikarstwie

Pod koniec sierpnia (w czasach z dzisiejszej perspektywy sprawiających wrażenie niemal normalnych) miałem przyjemność wziąć udział w dyskusji o jakości mediów podczas obchodów rocznicy porozumień sierpniowych, organizowanych pod Europejskim Centrum Solidarności przez Fundację Gdańską. Prócz mnie dyskutowali Agata Szczęśniak z OKO Press, Katarzyna Włodkowska z „Dużego Formatu”, Marcin Chruściel z „Nowej Konfederacji” oraz Michał Kobosko, wówczas występujący jeszcze jako prezes Fundacji „Polska od Nowa”. Prowadził debatę Jan Wróbel.

 

Dwoje dyskutantów – Agata SzczęśniakMarcin Chruściel – prezentowało wizję relatywnie optymistyczną, przekonując, że media jakościowe znajdują dla siebie miejsce. Nie dziwię się: i OKO Press, i NK utrzymują się z wpłat czytelników, którzy poszukują informacji i analizy podawanych inaczej niż w mediach komercyjnych– i jakoś dają radę, choć szału nie ma. Oczywiście w obu przypadkach – ale zwłaszcza w przypadku OKO Press, które jest znacznie głębiej politycznie zaangażowane niż NK – powstaje przy tym problem odpowiedzi na oczekiwania wpłacających pieniądze odbiorców, którzy spodziewają się nierzadko przekazu jednostronnego oraz prostego walenia cepem w przeciwników politycznych. Mówiła o tym podczas debaty Agata Szczęśniak. Na ten sam problem nadziało się Radio Nowy Świat.

 

Ja zająłem w dyskusji stanowisko dla mojej natury naturalne, czyli sceptyczne. To prawda, że OKO Press i NK radzą sobie w trudnej sytuacji, ale stanowią niszę. Wbrew temu, co twierdziło oboje moich współdyskutantów, nie jest to żaden wstęp do zmiany modelu mediów w skali makro. A jednak warto zadać sobie pytanie o rozmiar tej niszy i możliwość jej utrzymania.

 

Przyznaję, że to pytanie interesuje teraz żywotnie również mnie samego, ponieważ kilka miesięcy temu, podczas pierwszego lockdownu (teraz mamy nieoficjalny drugi) podjąłem wysiłek uruchomienia na moim kanale na YouTube regularnych komentarzy. Robię to od tamtego czasu w odstępach mniej więcej tygodniowych. Zgromadziłem około 7,5 tys. subskrybentów, ale wciąż traktuję to jako działalność dodatkową wobec pisanej publicystyki i na tym nie zarabiam. Zyskałem za to spore doświadczenie w samodzielnej obróbce wideo na prostym poziomie. W porównaniu do innych – „Wolność w Remoncie” Tomasza Wróblewskiego ma 118 tys. subskrybentów, „Raport o Stanie Świata” Dariusza Rosiaka ma na YT 11 tys. subskrypcji, ale jako podcast jest dystrybuowana w wielu innych kanałach, do których ja nie docieram – mój „urobek” jest bardzo skromny. Jednak jakiś wgląd w zapotrzebowanie odbiorców dają mi komentarze. Powtarza się w nich ten sam motyw, który widać i u Rosiaka, i u Wróblewskiego, i w wielu podobnych miejscach: deklaracje, że potrzebne są analizy oraz komentarze niepoddające się dominującej w „dużych” mediach emocjonalności, presji czasu, plemienności. To sygnalizowałoby, że w jakiejś części jest zapotrzebowanie na – jeśli nie jakościowe, to przynajmniej „inne” dziennikarstwo. Ale jak jest duże? To bardzo trudno oszacować.

 

Dariusz Rosiak – co do powodzenia jego przedsięwzięcia kilka miesięcy temu wyrażałem na portalu SDP sceptycyzm – ma na portalu Patronite 3713 patronów, wpłacających miesięcznie ok. 58,5 tys. zł. W tym troje patronów wpłaca po 1000 zł, a siedmiu – po 500 zł. Jak na tego typu akcje, to już bardzo dużo. Suma bliska 60 tys. zł miesięcznie jak na jednoosobowe przedsięwzięcie to też ogromne pieniądze. Ale to Rosiak, a Rosiak jest jeden.

 

Płacić każe sobie również Jacek Bartosiak za materiały publikowane pod marką jego think-tanku Strategy & Future. Płatne są również jego podcasty, przygotowywane wspólnie z „Nową Konfederacją”. Zakładam, że Bartosiak nie utrzymywałby takiej formy działalności, gdyby nie była ona opłacalna, muszą zatem być na to klienci.

 

Radio 357 zgromadziło dotąd 10367 patronów, deklarujących miesięczną wpłatę 251 tys. zł. Czy to wystarczy na działalność radia, nawet internetowego? Nie wiem. Jak na cały zespół, jego utrzymanie, sprzęt – to mało. Oczywiście wchodzi w grę konkurencja z Radiem Nowy Świat, ale z tych dwóch przedsięwzięć to Nowy Świat wygląda bardziej na politycznego bojownika, a Radio 357 wydaje się celować w tych, którzy polityką mogą być trochę znużeni. Zatem motywacją wpłacania na RNŚ dla wielu osób może być sprzeciw wobec obecnej władzy.

 

Jest też ciekawa tendencja po stronie dużych mediów: ambitniejsze materiały coraz częściej chowane są za paywallem lub wymagają logowania. Tak zrobił w kwietniu TVN, część treści na swoim portalu oznaczając jako „premium” i wymagając logowania. Może to być odczytane jako wstęp do wprowadzenia płatności.

 

Bardzo ciekawie byłoby przeczytać opracowanie, podsumowujące prywatne przedsięwzięcia, oparte na wpłatach od odbiorców (podpowiadam tu studentom dziennikarstwa temat na oryginalną pracę magisterską). Miejmy przecież świadomość, że w coraz trudniejszym czasie ludzi gotowych wspierać takie inicjatywy będzie coraz mniej. Tu liczy się oczywiście efekt skali – jeśli ma się 100 tys. subskrybentów, jest duża szansa, że choć pięć procent z nich zechce wpłacić po 10 zł, a to daje już 50 tys. miesięcznie. Tylko ile ambitnych przedsięwzięć ma 100 tys. subskrybentów? A grupa ludzi, czująca się w obowiązku i gotowa wpłacić pieniądze, jest również ograniczona. Zakładam – ale to znów, wobec braku danych, jedynie moje publicystyczne założenie – że już teraz w wielu przypadkach ci sami ludzie dotują po kilka przedsięwzięć (sam tak robię).

 

Argumentami przemawiającymi za tym, że utrzymywanie ambitnych mediów z prywatnych, rozproszonych źródeł będzie się udawało, są upolitycznienie znacznej części mediów, nadmiar szybkiej, nic niewnoszącej zawartości (notoryczne dzisiaj tworzenie niusów na podstawie czyichś wpisów tłiterowych – co jest kompletnym absurdem), a przy tym niedostatek spokojnej i pogłębionej analizy, która może przecież być odbiciem poglądów autora, lecz rzecz w tym, żeby nie była wprost częścią partyjnego sporu. Czynnikiem każącym wątpić jest natomiast głębokość i trwałość takiego źródła, co wiąże się z sytuacją gospodarczą.

 

Z jednym z pewnością jest problem: brakuje w Polsce prywatnych biznesów, które byłyby gotowe angażować się finansowo w takie przedsięwzięcia – przy czym nie mam na myśli wielkich korporacji ani tym bardziej spółek skarbu państwa, ale średnie firmy, co jest normą na amerykańskim rynku medialnym. I to się pewnie nie zmieni, bo przedsiębiorcy mają dzisiaj inne problemy niż tworzenie sfery niezależnych komentarzy i analiz.

 

Wobec odwoływania się do prywatnych sponsorów aktywności medialnej pozostaję zatem umiarkowanie sceptyczny. W którymś momencie zostanie osiągnięty limit, którego nie da się przebić. Obiecuję natomiast, że jeśli sam w końcu zdecyduję się na takie rozwiązanie, na portalu SDP zrelacjonuję własne doświadczenia. Nie wykluczam, że mogą się one okazać rozczarowujące mimo wielu przychylnych opinii, z jakimi spotyka się moja YouTube’owa działalność.

 

Łukasz Warzecha

ŁUKASZ WARZECHA: Nie ulegajmy pokusie cenzury

Wydarzenia dopisały dalszy ciąg do mojego zeszłotygodniowego tekstu, w którym zauważałem, że media nie zapraszają do debaty o strategii wobec epidemii tych ekspertów, którzy mają na jej temat zdanie inne niż rządzący oraz dyżurni histerycy wśród lekarzy. Wydarzyły się w ciągu paru ostatnich dni dwie rzeczy. Po pierwsze – odmienne, osobne głosy zaczęły się jednak w końcu pojawiać. Po drugie – zaczęły się również pojawiać niemal już całkiem jawne żądania ich ocenzurowania.

 

W programie „Salon Dziennikarski” w TVP Info, prowadzonym przez Jacka Karnowskiego, stanowisko najbardziej sceptyczne wobec działań władzy oraz sposobu przedstawiania epidemii przez media zajmował Maciej Pawlicki. Z kolei doktor Paweł Basiukiewicz pojawił się w Polsat News u Bogdana Rymanowskiego, a także wywiad z nim ukazał się w dzienniku „Rzeczpospolita” (z którym mam przyjemność współpracować). Widać zatem, że w końcu zaczyna się to, co powinno było nastąpić już dawno: poważna debata, pokazująca, że dla obecnej drogi są alternatywy.

 

Zarazem jednak po stronie zwolenników radykalnego podejścia wydaje się narastać histeria, ale też chęć domknięcia drzwi lekko uchylonych na odmienne opinie. W programie „Winien i Ma” w Trójce, prowadzonym przez Wojciecha Surmacza, prezesa Polskiej Agencji Prasowej, został przywołany mój tłit, w którym stwierdziłem, że nie zamierzam nosić maseczki na wolnym powietrzu. Prowadzący nie odniósł się do podnoszonych przez wiele osób – w tym przeze mnie w tym samym wpisie – wątpliwości dotyczących nie tylko medycznego uzasadnienia takiego nakazu, ale też podstawy prawnej dla niego. Powiedział jedynie: „ręce opadają”. Na co jeden z gości, dr Artur Bartoszewicz z SGH, uznał, że opinie takie jak moja powinny być wykluczane z debaty, a ich autorzy traktowani jak terroryści i „zdejmowani z ulicy”. Prowadzący Wojciech Surmacz nie zareagował.

 

Być może gdyby chodziło o kogoś innego wydarzenie nie byłoby godne uwagi, ale pamiętajmy, że mówimy o prezesie PAP, a więc osobie, która odpowiada za dostarczanie mediom źródłowych informacji. Wydawałoby się, że szef najważniejszej polskiej agencji prasowej powinien być szczególnie zainteresowany wyjaśnianiem wątpliwości. Okazuje się, że jest inaczej. To wyjątkowo niepokojące, gdy weźmie się pod uwagę, że PAP prowadzi projekt umożliwiający zgłaszanie domniemanych „fejkniusów” o epidemii, które następnie na specjalnym portalu są obalane. Można mieć obawy, że zamiast walczyć z autentycznymi fałszywkami, projekt posłuży do walki z zasadnym i dobrze udokumentowanym sceptycyzmem.

 

Jeśli przyjrzeć się wiadomościom, które zostały w jego ramach oznaczone jako „fake news”, znajdziemy tam przypadki przynajmniej dyskusyjne. Np. jako fałszywa została oznaczona wiadomość, że zmarłym na COVID nie wykonuje się w Polsce sekcji zwłok (od tego zależy pośrednio wiarygodność ogłaszanej liczby zgonów) – tymczasem w treści raportu czytamy, że „nie jest to działanie rutynowe”. Wiadomo, że nieprzeprowadzanie sekcji zwłok w każdym przypadku śmierci przypisywanej koronawirusowi budzi duże kontrowersje również wśród lekarzy.

 

Inny przypadek to zdementowanie nawet nie informacji, ale opinii, że mamy obecnie do czynienia z pełzającym lockdownem. To nie jest fałszywa informacja, którą można dementować w ramach „polowania na fake newsy”, ale ocena rządowej strategii. Ocena nie może zostać uznana za „fake news”.

 

Portal zajął się też tłitami doktora Pawła Basiukiewicza, dotyczącymi noszenia maseczek – oczywiście oznaczając je jako fałszywki, choć z uzasadnienia takiej oceny w żaden sposób nie wynika, że twierdzenia o nieskuteczności masek są jednoznacznie fałszywe. W obiegu są różne dane.

 

PAP-owski Fakehunter działa już od dawna, był przedmiotem polemik na portalu SDP jeszcze w kwietniu. Przeglądając zawartość portalu, przekonuję się dzisiaj, że miałem rację, ostrzegając wówczas, że będzie służył promowaniu jedynie słusznej narracji i tłumieniu dyskusji w co najmniej takim samym stopniu jak dementowaniu fejków. Zachowanie prezesa PAP jako prowadzącego wspomniany program jedynie mnie w tym upewnia.

 

Z kolei pisząca dla OKO Press specjalistka w dziedzinie marketingu instytucji publicznych, była dyrektor biura posła PO Roberta Tyszkiewicza Anna Mierzyńska była oburzona (na Twitterze) tym, że „Rz” opublikowała wywiad z dr. Basiukiewiczem. Wywiad, dodajmy, w którym coraz bardziej znany medyk przedstawiał bardzo rzeczowe argumenty na rzecz całkiem innej koncepcji walki z epidemią niż dotychczasowa, posiłkując się konkretnymi danymi i analizami. Mierzyńska uznała, że taki wywiad nie powinien się w poważnej gazecie ukazać.

 

Największy kaliber miał jednak spór pomiędzy Joanną Lichocką, członkiem Rady Mediów Narodowych, a Jackiem Karnowskim, dotyczący opinii wygłaszanych w „Salonie Dziennikarskim” przez Macieja Pawlickiego. „Nie rozumiem, czemu TVP toleruje w obecnej sytuacji takie wyskoki jak te w tym programie. Pogarda dla tych co umierają (bo »mało« ich), dla tych co ciężko covid przechodzą (»jak grypa«). Co trzeba mieć w głowie, by namawiać do lekceważenia zagrożenia?” – pisała Lichocka na Twitterze. Karnowski ripostował: „Debata w tej sprawie, Joanno, jest w pełni uprawniona. Argumentem odpowiedzialności można zamknąć usta każdemu (ta rozmowa to wynik poczucia odpowiedzialności za losy Kraju). Ja jestem dumny, że taka debata może się odbyć w TVP”.

 

Uwagi Lichockiej powinny wywołać szczególny niepokój, ponieważ nie jest to opinia prywatnej osoby, ale posłanki partii rządzącej, a zarazem członkini organu decydującego o obsadzaniu kierowniczych stanowisk w mediach państwowych. Tu akurat mamy do czynienia z klasycznym konfliktem interesów: broniąc działań władzy przed krytyką, członek RMN może próbować wpłynąć na to, czy w mediach publicznych jest miejsce na polemikę czy nie. Nie tylko zresztą w tej sprawie. A webinar is an online event that is hosted by someone broadcast to a select group of individuals online. (A webinar is sometimes also referred to as a “webcast”, “online event” or “web seminar”.) You should learn about recorded webinar software here.

 

Na dodatek od kilkunastu dni mamy do czynienia z niezbyt oryginalną taktyką wrzucania do jednego worka marginalnej grupy osób, całkowicie zaprzeczających istnieniu wirusa (choć, prawdę mówiąc, naprawdę trzeba się naszukać, żeby takie głosy znaleźć) oraz tych, którzy są po prostu krytycznie nastawieni wobec sposobu walki z epidemią bądź kwestionują przypisywane jej znaczenie. (Nawiasem mówiąc, słyszałem w ostatnim czasie niejeden taki głos ze strony lekarzy – oczywiście w prywatnych rozmowach.) To bardzo prymitywny zabieg, lecz w wielu sytuacjach skuteczny.

 

Czas epidemii – jak już pisałem – jest zarazem czasem testu mediów. Dobrze, że wiele z nich coraz śmielej daje miejsce debacie. Niedobrze, że coraz głośniej krzyczą ci, którzy uważają, że to zachęta do „demobilizacji” albo świadectwo lekceważenia zagrożenia. Z tego typu argumentacją należy być maksymalnie ostrożnym, bo nie ma dużej przesady w stwierdzeniu, że to wstęp do cenzury. Co gorsza, cenzury nie instytucjonalnej, ale spontanicznej.

 

Analogie bywają złudne, jednak nie sposób uciec od skojarzenia z czasem schyłku II RP, gdy każdy tekst, kwestionujący sanacyjną linię, przestrzegający przed rosnącym zagrożeniem i wytykający polskiemu państwu dramatyczne nieprzygotowanie do nieuchronnie nadciągającego konfliktu był w najlepszym wypadku kwitowany jako oszołomstwo i defetyzm, a w najgorszym mógł skutkować postawieniem autora przed sądem lub umieszczeniem go na mocy decyzji administracyjnej w obozie odosobnienia w Berezie Kartuskiej. Od tych wzorców trzymajmy się jak najdalej.

 

Łukasz Warzecha

ŁUKASZ WARZECHA: Druga fala koronahisterii medialnej

Czy mamy do czynienia z drugą falą koronawirusa – trudno powiedzieć. To będą mogli ocenić dopiero z pewnej perspektywy kompetentni naukowcy. Z pewnością natomiast można już powiedzieć, że mamy do czynienia z drugą falą koronapaniki w mediach.

 

Szczerze powiedziawszy, nie jestem w stanie zrozumieć, jaki mechanizm i jaki sposób myślenia stoi za przekazem, który funkcjonuje w części mediów najważniejszych dla kształtowania opinii publicznej – w tym we wszystkich dużych stacjach telewizyjnych. Owszem, można pojąć, dlaczego media państwowe powielają aktualny przekaz rządu – tak robią przecież w każdej sprawie. Ale w dwóch pozostałych ogólnopolskich telewizjach – TVN i Polsacie – mamy zaskakująco jednostronny przekaz (w Polsacie nieco mniej).

 

Jakie są fakty? Najkrócej mówiąc – niejednoznaczne. I sama pandemia, i jej skutki różnego rodzaju – dla tych, których bezpośrednio dotknął COVID-19, dla tych, których dotknął pośrednio (np. poprzez niemożność przeprowadzenia innych badań, zabiegów itd.), dla gospodarki, dla finansów państw, szeroko pojęte bardziej długofalowe konsekwencje w każdej z tych dziedzin, a także wpływ na relacje i więzi społeczne – wszystko to jest przedmiotem analiz, a wyciągane wnioski bywają ze sobą sprzeczne. Podobnie jak nie ma jednej ponad wszelką wątpliwość słusznej drogi walki z epidemią.

 

W Polsce w czasie, gdy infekcji było o wiele mniej niż dziś, mieliśmy lockdown, który kosztował nas ogromne pieniądze. Wprowadzono mnóstwo regulacji bardzo wątpliwych z punktu widzenia wolności i swobód obywatelskich. Wielkie kontrowersje budziły działania rządu, w tym zakupy sprzętu. Dziś mamy również spór o to, jak postępować.

 

A jednak w wielu programach informacyjnych i publicystycznych sprawa wygląda tak, jakby żadnego sporu ani żadnych kontrowersji nie było. A jeśli już, to polegają one jedynie na krytykowaniu władzy. Prezentowana jest tylko jedna, najbardziej radykalna ocena sytuacji i najbardziej radykalne zalecenia, dotyczące postępowania. Można odnieść wrażenie, że nie ma w naszym kraju innych lekarzy niż doktorzy GrzesiowskiSimon. Mówiąc w uproszczeniu – wygląda to tak, jakby byli tylko SimonGrzesiowski, a naprzeciwko nich jakaś masa „płaskoziemców”, zaprzeczających nie tylko istnieniu epidemii, ale w ogóle istnieniu jakichkolwiek drobnoustrojów. Na antenie Polsat News redaktor Grzegorz Jankowski regularnie pokrzykuje o „ciężarówkach z trumnami w Bergamo” (co, nawiasem mówiąc, jest jednym a najbardziej ordynarnych fejków z okresu początku epidemii), najzwyczajniej siejąc panikę.

 

To zadziwiające, bo nie trzeba daleko szukać, żeby znaleźć lekarzy – nie oszalałych znachorów, ale lekarzy praktyków, z dyplomami i specjalizacjami – kwestionujących podejście Simona czy Grzesiowskiego poprzez odwoływanie się do konkretnych badań, statystyk, opracowań. Aż się prosi, żeby sięgnąć po tych ludzi, zestawić ich poglądy z tymi najczęściej prezentowanymi, zmuszając również decydentów do odniesienia się do wątpliwości. Taka przecież powinna być rola mediów. Zwłaszcza gdy wielość poglądów nie jest sztucznie symulowana, a wątpliwości są autentyczne i dyskutowane w wielu krajach. Weźmy choćby kwestię kosztów społecznych polityki lockdownów lub nawet tylko dystansu społecznego – rozpad więzi, rezygnacja ze spotkań na żywo, przymusowa samotność chorych w szpitalach, co wpływa również na ich stan, i wiele innych kwestii. Z jakiegoś tajemniczego powodu o tych kwestiach można przeczytać tylko w kilku miejscach, w tym w moim rodzimym tygodniku „Do Rzeczy”.

 

Czy można to wytłumaczyć źle pojmowaną odpowiedzialnością mediów, dających trybunę jedynie tym, którzy głoszą poglądy niemalże apokaliptyczne? Nie sądzę, bo w wielu innych sprawach takiej postawy tam nie uświadczymy. Czy można to tłumaczyć kwestią politycznego interesu tych mediów? Również nie, bo przecież rząd w pierwszej połowie roku realizował właśnie radykalną wersję polityki antyepidemicznej – zresztą przy niemal bezkrytycznym stosunku większości mediów, niezależnie od ich politycznej orientacji. Dzisiaj można odnieść wrażenie, że jedyną winą rządzących – z punktu widzenia mediów, o których mowa – jest zbyt słabe przykręcanie śruby obywatelom. Czy można uznać, że pokazywanie na okrągło wieszczącego rychłą apokalipsę doktora Grzesiowskiego po prostu napędza widownię? Również wątpię – widownię napędza co do zasady spór. A tu sporu nie ma. Jednostronność przekazu jest zatem zagadką.

 

W obecnej sytuacji media mają do spełnienia bardzo ważne zadanie, z którego część z nich się niestety nie wywiązuje: zapobieżenie w najściślej pojmowanym interesie publicznym ograniczeniu debaty w bardzo ważnej sprawie do jedynie słusznych opinii i wyrzuceniu pozostałych poza zakres dyskusji. Zwolennicy radykalnego postrzegania zagrożenia pracują nad tym wytrwale, wrzucając do jednego worka tych, którzy w ogóle zaprzeczają istnieniu koronawirusa (są tacy, aczkolwiek to kompletny margines) i wszystkich pozostałych, w tym tych, którzy rzeczowo, punkt po punkcie, wskazują na niebezpieczeństwa, wynikające z radykalnego podejścia oraz dowodzą jego nieskuteczności. To klasyczna manipulacja i zadaniem odpowiedzialnych mediów jest jej zapobiegać. Niestety, jak w wielu innych sprawach, tak i tu rzecz wydaje się postawiona na głowie: wiele osób za „odpowiedzialne” uznaje właśnie, gdy debata nie wykracza poza zbiór opinii mieszczących się w nurcie apokaliptycznym.

Cenzura na Czerskiej: od Buciaka do Głuchowskiego – felieton ŁUKASZA WARZECHY

Spieszmy się czytać artykuły w serwisie „Gazety Wyborczej” tak szybko znikają – można by sparafrazować ks. Twardowskiego. Przynajmniej, gdy są to teksty niezgodne z linią ideologiczną gazety, której nie jest wszystko jedno.

 

Ja na tekst Piotra Głuchowskiego o tym, co wyprawia aktywista LGBT pan Staszewski, nakręcający międzynarodową aferę z rzekomymi „strefami wolnymi od LGBT”, już się nie zdążyłem załapać. Zacząłem go szukać, gdy już ostatecznie zniknął z serwisów internetowych „Wyborczej”, znam go więc tylko z dość szczegółowych relacji. Wystarczająco jednak szczegółowych, żeby wyrobić sobie zdanie, również na podstawie oburzenia niektórych osób z kręgów bliskich „GW”.

 

Można by powiedzieć, że nie ma problemu – przecież żadna gazeta nie ma obowiązku publikowania tekstów sprzecznych ze swoją linią. I tutaj można by się zgodzić. Rzecz w tym, że w tym przypadku sprawa nie wygląda tak prosto.

 

Po pierwsze – nie mówimy tutaj o tekście, prezentującym jedynie poglądy Głuchowskiego, czyli klasycznym felietonie. Mówimy o tekście, w którym autor stawiał aktywiście bardzo konkretne zarzuty fałszowania rzeczywistości i nakręcania całkowicie bezpodstawnej afery, w dodatku o międzynarodowym zasięgu i ze szkodą dla Polski. Staszewski zareagował stwierdzeniem, że tekst jest „obrzydliwy, pełen manipulacji” i zapowiedział, że „rozważy kroki prawne” – ale żadnego konkretnego przykładu manipulacji czy tym bardziej wprost nieprawdy nie wskazał.

 

Po drugie – inna jest sytuacja, w której gazeta odmawia publikacji tekstu, w szczególności prezentującego jedynie opinię sprzeczną z jej linią (choć akurat w działach opiniowych powinno być, moim zdaniem, miejsce na dość szeroką debatę), a całkiem inna, gdy taki tekst się już ukazuje, po czym w atmosferze ideologicznej awantury zostaje zdjęty. Skoro się bowiem ukazał, to znaczy, że przeszedł normalną wewnętrzną drogę weryfikacji, nie budząc u nikogo zasadniczych wątpliwości. Skoro zaś został zdjęty bez postawienia mu ani jednego konkretnego zarzutu dotyczącego niezgodności z faktami – podkreślam: z faktami, nie z jakimiś ogólnymi przekonaniami czy czyimiś zapatrywaniami – to znaczy, że gazeta podjęła klasyczną cenzorską akcję, kierując się wyłącznie kryteriami ideologicznymi. Prawdopodobnie zresztą tekst Głuchowskiego został uznany za tak niebezpieczny przez ideologicznych cenzorów właśnie dlatego, że stawiał tak konkretne zarzuty, a nie jedynie opierał się na przekonaniach autora.

 

Znamienny jest komentarz Agaty Kowalskiej z Tok FM, dziennikarki mocno zaangażowanej w kwestie LGBT. Kowalska napisała: „Jeden chłopak zmanipulował pół Europy i kawałek Waszyngtonu. Tak sobie wyrozumiał historię #lgbtfreezones Piotr Głuchowski, a »Gazeta Wyborcza« mu to opublikowała. Głuchowski przeoczył, że LGBT mają w Polsce coraz gorzej [podkr. Ł.W.]. Marszczy nosek, bo OPINIA na salonach nam spada”.

 

Proszę zauważyć: Kowalska nie jest również w stanie zarzucić Głuchowskiemu żadnej merytorycznej pomyłki, natomiast z jej posta wynika, że ponieważ – jej zdaniem – „LGBT mają w Polsce coraz gorzej”, Głuchowski powinien siedzieć cicho i nie wskazywać, w jaki sposób Staszewski fałszuje rzeczywistość. Nie wiem, czy świadomie czy nie, ale w ten sposób Kowalska – oddając zapewne metodę rozumowania cenzorów z Czerskiej – powiela sposób myślenia tych, których najsilniej sama krytykuje, czyli dyspozycyjnych dziennikarzy mediów państwowych. Oni także uważają, że jeśli fakty nie zgadzają się z zapotrzebowaniem politycznym, należy je przedstawiać fałszywie i wybiórczo, a jeśli się nie da, to o nich po prostu nie wspominać.

 

Decyzja redakcji „GW” – podjęta przecież nie z powodu strachu przed pozwem Staszewskiego (co, śmiem twierdzić, było i tak groźbą całkowicie czczą) – mówi nam również wiele o swobodzie debaty na łamach gazety Adama Michnika nawet w ramach ogólnie przyjętego lewicowego światopoglądu, a także o rzetelności „Gazety”, skoro jej redakcja gotowa jest zdjąć tekst przywołujący fakty, bo nie komponuje się z przyjętą linią ideologicznego ataku. Normalnie działająca gazeta uznałaby, że tekst Głuchowskiego wywołuje Staszewskiego do dyskusji o temacie przecież przy Czerskiej uznawanym za ważny, niech więc Staszewski odniesie się do niego w polemice. A jeżeli nie jest w stanie – proszę bardzo, drogą sądowa jest otwarta.

 

Niezawodni internauci na Twitterze przypomnieli mi, że nie jest to pierwsza tego typu akcja „Gazety Wyborczej”, choć pierwsza tak bezczelnie spektakularna. Oto w styczniu 2019 r. w plebiscycie „Gazety Stołecznej” na antynagrodę Nogi od Stołka prowadził zdecydowanie (70 proc. głosów) Robert Buciak, „miejski troll” (określenie zapożyczam od samochodowego publicysty i znakomitego vlogera Tymona Grabowskiego „Złomnika”), człowiek, którego życiową misją jest maksymalne utrudnienie życia kierowcom, a który sam nie ma nawet prawa jazdy. Sytuacja wymykała się spod kontroli, więc „Stołeczna” nominację dla Buciaka po prostu wycofała. I jeszcze go przeprosiła.

 

Jak widać, ta metoda jest na Czerskiej kontynuowana i twórczo rozwijana.

 

Łukasz Warzecha

ŁUKASZ WARZECHA: 12 lat z 212 – wspólna sprawa dziennikarzy

12 lat z 212 – może to nawet dowcipnie brzmi, ale nie jest śmieszne, że bloger z Mosiny właśnie przez 12 lat czekał na uniewinnienie od zarzutów z niesławnego art. 212 kodeksu karnego. Prywatny akt oskarżenia w tej sprawie złożyła lata temu ówczesna burmistrz Mosiny za nazwanie ją przez Łukasza Kasprowicza m.in. „kłamliwą bestią”. Sprawa skończyłaby się pewnie inaczej, gdyby nie udział Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, która po wyczerpaniu drogi prawnej w Polsce skierowała sprawę do ETPC. W tym momencie polski sąd ustąpił, przyznając, że orzeczenie SN oznaczało naruszenie swobody wypowiedzi i ostatecznie nastąpiło uniewinnienie blogera.

 

Piszę o tej sprawie, ponieważ dotyczy nie dziennikarza, ale właśnie blogera, aczkolwiek w czasie skierowania przeciwko niemu aktu oskarżenia, działającego jako „dziennikarz obywatelski”. Trzeba jednak przypominać, że art. 212 kodeksu karnego –

 

  • 1. Kto pomawia inną osobę, grupę osób, instytucję, osobę prawną lub jednostkę organizacyjną niemającą osobowości prawnej o takie postępowanie lub właściwości, które mogą poniżyć ją w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności,

 

 

podlega grzywnie albo karze ograniczenia wolności.

 

  • 2. Jeżeli sprawca dopuszcza się czynu określonego w § 1 za pomocą środków masowego komunikowania,

podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.

 

  • 3. W razie skazania za przestępstwo określone w § 1 lub 2 sąd może orzec nawiązkę na rzecz pokrzywdzonego, Polskiego Czerwonego Krzyża albo na inny cel społeczny wskazany przez pokrzywdzonego.

 

  • 4. Ściganie przestępstwa określonego w § 1 lub 2 odbywa się z oskarżenia prywatnego.

 

– może uderzyć nie tylko, jak się powszechnie uważa, w dziennikarzy, lecz również w kogokolwiek, kto wyraża swoje opinie publicznie. W tym w społecznych aktywistów, blogerów, nawet w zwykłych użytkowników mediów społecznościowych. Wykreślenie go z kodeksu karnego jest zatem we wspólnym interesie.

 

O sprawie Łukasza Kasprowicza warto pisać również dlatego, że ilustruje ona kolejny problem, związany z użyciem art. 212, często pomijany przez dyskutujących o jego przydatności. Otóż nawet jeśli w ostatecznym rezultacie oskarżony zostanie uniewinniony, może się to ciągnąć latami. Pierwsza instancja, druga, powrót sprawy do sądu niższej rangi, oczekiwanie na ostateczne orzeczenie – to może trwać latami, tak jak w przypadku Kasprzyka. Przez cały ten czas ma się niezmiennie status oskarżonego, co bardzo utrudnia życie. Taki jest zresztą nierzadko cel składających prywatny akt oskarżenia: sprawienie, żeby osoba, którą chcą uciszyć, żyła nawet latami w cieniu trwającego procesu i groźby skazania na mocy kodeksu karnego. Nawet jeżeli na koniec przyjdzie uniewinnienie, sam proces może zniszczyć człowieka, także finansowo, jeżeli odbywa się na drugim końcu Polski (a są i takie przypadki).

 

O art. 212 pisałem wielokrotnie również na portalu SDP. Obecna władza nie spełniła swoich obietnic jego wykreślenia z kodeksu karnego, składanych w czasie, gdy była opozycją. Nic nie wskazuje na to, żeby miało się tu cokolwiek zmienić. Tymczasem właśnie sprawa art. 212 mogłaby być jedną z tych bardzo już dziś niewielu, łączących różne dziennikarskie środowiska. Wszak tego przepisu użył i Jarosław Kaczyński przeciwko „Gazecie Wyborczej”, i sędzia Wojciech Łączewski przeciwko Wojciechowi Biedroniowi z „Sieci”. Pod postulatem wykreślenia tego fatalnego przepisu podpisałaby się zapewne większość polskich dziennikarzy.

 

Dlatego dobrze, że Reduta Dobrego Imienia w swoim projekcie nowelizacji Prawa Prasowego zawarła skreślenie art. 212 – co nie zmienia mojej krytycznej oceny całego projektu, o którym pisałem TUTAJ.

 

Łukasz Warzecha