ŁUKASZ WARZECHA: Kto tu ma konflikt interesów

Staram się zabierać w swoich tekstach głos we własnych sprawach tylko w wyjątkowych sytuacjach i tylko wówczas, gdy można w ten sposób omówić jakiś ogólniejszy problem. W wypadku ataków, które spotkały nie tylko mnie, ale także kilku moich kolegów w związku z naszym stanowiskiem w sprawie „piątki dla zwierząt”, te warunki są spełnione.

 

Ataki układają się zgodnie ze wzorem, który wskazała w swoim tłicie pani poseł Joanna Lichocka, pisząc: „Będą się pienić, ale trzeba to napisać. Jeśli Państwo czytają komentarze panów Lisickiego, Warzechy, Ziemkiewicza na temat »szkodliwości« projektu o ochronie zwierząt, pamiętajcie, że Panowie ci zarabiają/zarabiali na portalach u hodowców norek”.

 

Nie jest żadnym odkryciem ani też nigdy nie było tajemnicą, że fundatorem i założycielem portalu i telewizji internetowej wSensie, połączonej potem z marką Świat Rolnika, jest Szczepan Wójcik, najsłynniejszy dzisiaj hodowca zwierząt futerkowych w Polsce. Rafał Ziemkiewicz prowadził tam program wspólnie z Rafałem Otoką-Frąckiewiczem, Paweł Lisicki zaś z Markiem Miśko. Żaden z tych programów nie dotyczył spraw związanych z rolnictwem. Ja prowadziłem i prowadzę nadal program „Polska na Serio”, poświęcony tematom najróżniejszym, od sztuki i książek po historię, gospodarkę oraz politykę. Współprowadzę również z prof. Antonim Dudkiem co dwa tygodnie „Podwójny Kontekst” – autorską dyskusję o bieżącej polityce (która, muszę się pochwalić, zbiera bardzo przyzwoite opinie u widzów).

 

Tłit Joanny Lichockiej i inne podobne sugerują tymczasem, że moja opinia oraz opinie innych wymienionych osób są w jakiś sposób uwarunkowane tym, że pracowaliśmy lub pracujemy w mediach założonych przez pana Wójcika. Jest to jednak sugestia nie tylko obelżywa, ale też wprost nieprawdziwa, co łatwo zweryfikować. Pierwsze pomysły ograniczania hodowli zwierząt na futra pojawiły się jeszcze za czasów PO, a ja od samego początku byłem im przeciwny. PiS po raz pierwszy próbował zlikwidować biznes futrzarski w 2017 r. Komentowałem to wówczas identycznie jak teraz. Do wSensie dołączyłem natomiast w styczniu 2019 r. Nietrudno sprawdzić, co pisałem i mówiłem o pomysłach Krzysztofa Czabańskiego czy wystawie antyfutrzarskiej w PE, zorganizowanej przez europosłów PiS na początku 2018 r., a więc długo zanim poprowadziłem swój pierwszy program z cyklu „Polska na Serio”. Wystarczy Google.

 

Moje zdanie na temat takich pomysłów nie było uwarunkowane miejscem pracy, ale moimi stałymi i od dawna znanymi poglądami na kwestie wolności gospodarczej, wolności prowadzenia biznesu, wreszcie na problem tzw. praw zwierząt i tego, jak traktuje tę kwestię PiS. Moja opinia była jasna, nim zacząłem współpracę z wSensie, i pozostanie taka sama, gdybym miał z tymi mediami współpracę zakończyć.

 

Gwoli porządku dodam, że nigdy nikt nie sugerował mi nie tylko, jak w swoich programach mam różne tematy ujmować, ale nawet nikt nie narzucał mi samych tematów. Mam tu całkowitą swobodę.

 

Jeśli zatem współpraca z mediami Szczepana Wójcika niczego nie zmienia w moim stanowisku, to na czym ma polegać zarzut i przed czym ostrzega Lichocka? Czy chodzi może o to, że kolejność mogła być odwrotna – zaproponowano mi współpracę właśnie dlatego, że miałem takie, a nie inne poglądy – i to ma być naganne? To się zgadza – wSensie było medium o charakterze wyraźnie konserwatywnym, więc gdyby nie moje konserwatywne poglądy, pewnie bym się w nim nie znalazł. Gdyby jednak tak do tego podejść, trzeba by uznać, że naganne jest w ogóle zatrudnianie dziennikarzy o określonych poglądach w mediach o określonej linii. Że czymś niewłaściwym jest, że liberalna gazeta zatrudnia dziennikarzy o liberalnych zapatrywaniach, a lewicowa – o zapatrywaniach lewicowych. A to przecież najczystszy absurd.

 

A może krytycy chcą ustanowić ogólną regułę, że nieważne, jakie argumenty się przedstawia, ważne, że między danym medium a daną sprawą istnieje jakieś powiązanie finansowe, a wówczas dziennikarz staje się z automatu niewiarygodny? Jeśli Lichocka i inni mają to na myśli, to chyba nie zdają sobie sprawy z konsekwencji swojego poglądu.

 

Bo gdyby wyciągnąć z takiej argumentacji logiczne wnioski, trzeba by spytać, co Joanna Lichocka myśli o dziennikarzach mediów państwowych, którzy bezpardonowo atakują opozycję? Przecież oni są bardzo bezpośrednio zainteresowani tym, aby rządzący obecnie władzy nie stracili, bo dla nich – zwłaszcza dla obecnych twarzy publicystyki TVP czy PR – oznacza to niechybnie utratę lukratywnego zajęcia. Jak potraktować pracowników mediów prywatnych, uzależnionych od spółek skarbu państwa, którzy walą w opozycję jak w bęben? Ich Lichocka, jak rozumiem, również potępia? Musi, jeśli jest konsekwentna.

 

Oczywiście per analogiam należałoby potępić także większość dziennikarzy „Gazety Wyborczej”, bo Agora straciła za rządów PiS państwowe reklamy, a także dziennikarzy TVN24, bo rządzący grożą dekoncentracją mediów.

 

Podsumowując – idąc śladem rozumowania pani poseł, musielibyśmy skreślić właściwie większość dziennikarzy tych mediów, które zajmują w sprawach publicznych wyraźne stanowisko.

 

Można by się z panią poseł zgodzić tylko w jednym przypadku: gdyby dało się wykazać, że dziennikarz swoje zapatrywania lub zainteresowania zmienił zasadniczo pod wpływem zatrudnienia u danego pracodawcy. Na przykład wcześniej prezentował światopogląd jednoznacznie lewicowy, a zatrudniwszy się w liberalnym tytule stał się nagle zajadłym zwolennikiem wolnego rynku. To jednak nie jest ten przypadek.

 

I jeszcze dwa słowa o używanym w tym kontekście pojęciu konfliktu interesów. Otóż konflikt interesów z zasady występuje tam, gdzie mamy do czynienia z podejmowaniem decyzji. Na przykład wówczas, gdy ktoś jest członkiem gremium decydującego w sprawie mediów państwowych, a zarazem jest twórcą radykalnej prozwierzęcej regulacji i, korzystając ze swojej funkcji, wywiera nacisk, aby ta propozycja była przedstawiana w państwowych mediach w korzystnym świetle. To jest ewidentny konflikt interesów.

 

Łukasz Warzecha

ŁUKASZ WARZECHA: Groźny projekt Reduty Dobrego Imienia

Skasowanie art. 212 kodeksu karnego to jeden z postulatów Reduty Dobrego Imienia – i trudno tu nie klaskać. O art. 212 pisałem już kilkakrotnie, w tym o niekonsekwencji obecnej władzy, która – jeszcze jako opozycja – twardo go krytykowała, po czym, zmieniwszy miejsce siedzenia, sama zaczęła z niego korzystać.

 

Pozostałe pomysły RDI na zmianę Prawa Prasowego w kwestii sprostowań budzą gigantyczne wątpliwości. Reduta przedstawiła swoją propozycję nowelizacji ustawy z 1984 r. z powodów, które powinny być jasne dla każdego, kto obserwuje życie publiczne: organizacja kierowana przez Macieja Świrskiego wymyśliła prawo pod siebie i swoje potrzeby. Jako tocząca z zasady wojnę o to, co w rozumieniu jej aktywistów jest polskim dobrym imieniem (tu często z RDI można się zgodzić, czasem jednak jej działaczy wyraźnie ponosi – ale to temat na inny tekst), RDI chce takich zmian, które ułatwią jej działanie. Stąd postulat poszerzenia katalogu podmiotów posiadających czynną legitymację do sprostowania o organizacje społeczne, które zajmują się ochroną wizerunku państwa oraz propagowaniem jego historii i tradycji. Czyli o twory takie jak RDI. Prócz tego RDI chce szybkiego procedowania sądowego w kwestii odmowy publikacji sprostowań, przypominającego tryb wyborczy. Sąd miałby rozpoznawać pozew w ciągu 48 godzin, potem pozwany miałby 24 godziny na złożenie apelacji, a następnie sąd apelacyjny – kolejne 24 godziny na wydanie orzeczenia. Wyrok musiałby być wykonany w ciągu doby od jego doręczenia.

 

Sam pomysł, żeby wyraźnie przyspieszyć postępowania w sprawach o sprostowania, skoro kasuje się art. 212, nie jest zły. Lecz w postaci takiej, jak proponuje RDI, musi budzić zdecydowany sprzeciw. To bowiem, co w swoim projekcie proponuje RDI, sprawia wrażenie cenzury. Czytamy tam, że prostować można nie tylko nieprawdziwą, ale też „nieścisłą” informację, mającą znaczenie „dla bezpieczeństwa i obronności państwa lub/i której rozpowszechnianie spowodowałoby lub mogło spowodować szkody dla wizerunku Rzeczpospolitej Polskiej lub/i jej obywateli, jej organów lub istotnych instytucji mających charakter niepubliczny”. Tyle że wizerunek nie jest kategorią obiektywną i różne organizacje mogą całkiem dowolnie uznawać dowolne informacje za uderzające w niego. Niektóre mogłyby na przykład uznać, że potężnym ciosem dla wizerunku Polski jest zachowanie obecnej władzy w kwestiach sądownictwa i domagać się sprostowania tezy, umieszczonej w którymś z prorządowych mediów, że rząd wzmocnił pozycję naszego kraju w UE.

 

Jeszcze gorzej jest dalej: „Za nieprawdziwą lub nieścisłą informację uważa się również nieprawdziwe lub nieścisłe sugestie a także informacje cytowane przez osoby trzecie. Faktem w rozumieniu przepisu o sprostowaniu jest także posiadanie przez wnioskodawcę określonych poglądów, przemyśleń, koncepcji wyrażanych publicznie [podkr. Ł.W.]”. Jeśli dobrze rozumiem ten zapis, wystarczy, aby jakaś organizacja publicznie opowiadała się na przykład za sojuszem na śmierć i życie ze Stanami Zjednoczonymi, a będzie mogła żądać sprostowania od redakcji, która opublikuje tekst prezentujący krytyczne spojrzenie na ten sojusz. Mało tego, przedmiotem sprostowania mogą być „sugestie”. Kto ma decydować, co dany fragment tekstu lub cytowana w nim osoba „sugeruje”?

 

Następnie mamy w projekcie próbę zdefiniowania, co jest informacją „mającą znaczenie dla bezpieczeństwa i obronności państwa”. Otóż to informacja, której rozpowszechnienie zagrozi niepodległości, suwerenności lub integralności terytorialnej Rzeczypospolitej Polskiej, zagrozi bezpieczeństwu wewnętrznemu lub porządkowi konstytucyjnemu Rzeczypospolitej Polskiej, zagrozi sojuszom lub pozycji międzynarodowej Rzeczypospolitej Polskiej, osłabi gotowość obronną Rzeczypospolitej Polskiej, uniemożliwi realizację zadań związanych z ochroną suwerenności lub porządku konstytucyjnego. Mamy tu zatem niemal całkowitą uznaniowość, bo znów dowolna organizacja, publicznie głosząca jakiś pogląd, może uznać, że jakaś informacja dotycząca choćby wspomnianych wcześniej przykładowo relacji polsko-amerykańskich „zagraża sojuszom” – i już mamy sprostowania, a potem błyskawiczny proces.

 

Gdy idzie o określenie, co jest informacją zagrażającą wizerunkowi Polski, RDI postanowiła pójść po bandzie. Za taką informację ma być uznana taka, która „może pogorszyć stosunki Rzeczypospolitej Polskiej z innymi państwami lub organizacjami międzynarodowymi, może przynieść stratę znacznych rozmiarów w interesach ekonomicznych Rzeczypospolitej Polskiej,  może utrudnić prowadzenie bieżącej polityki wewnętrznej i zagranicznej Rzeczypospolitej Polskiej, może mieć szkodliwy wpływ na wykonywanie przez organy władzy publicznej lub inne jednostki organizacyjne zadań w zakresie obrony narodowej, polityki zagranicznej, bezpieczeństwa publicznego, przestrzegania praw i wolności obywateli, wymiaru sprawiedliwości albo interesów ekonomicznych Rzeczypospolitej Polskiej [podkr. Ł.W.], przedstawia nieprawdziwe informacje o Polsce naruszając tożsamość lub/i godność narodową jej obywateli”.

 

Innymi słowy, do żądania sprostowania byłaby uprawniona każda organizacja, publicznie głosząca poglądy wygodne dla określonej władzy, bo w zasadzie zawsze mogłaby uznać, że informacja kwestionująca te opinie może mieć szkodliwy wpływ na przykład na przestrzeganie praw i wolności obywateli.

 

Jeśli do tego dodamy błyskawiczny tryb procedowania, który nie daje czasu na solidne przygotowanie obrony (podczas gdy wnioskodawca może składać pozew – a więc i przygotowywać go – przez, uwaga, rok od opublikowania informacji!), mamy receptę na poważne uderzenie w wolność słowa i sparaliżowanie niektórych mediów przez aktywistów, zasypujących je żądaniami sprostowań i pozwami przy byle okazji. Nie sposób się na to zgodzić.

 

W dodatku RDI przedstawia swój projekt jako mający walczyć z „fakenewsami”, stosując absurdalnie szerokie rozumienie tego pojęcia, wykraczające dalece poza to, co jest rzeczywiście fałszywką informacyjną, czyli przedstawieniem nieprawdziwych faktów. Zawarty w projekcie katalog spraw, których miałyby dotyczyć sprostowania po nowemu, oraz ich definicje wprowadzałyby właściwie pełną uznaniowość i poszerzałyby instytucję sprostowania ze sfery czystych faktów na sferę poglądów. To absolutnie niedopuszczalne i groźne dla wolności słowa.

 

Trudno zresztą traktować projekt RDI poważnie, skoro stworzyła go jedna organizacja pozarządowa bez żadnych konsultacji z przedstawicielami mediów. To mniej więcej tak, jakby jedna z dużych redakcji zaproponowała daleko idącą nowelizację Ustawy Prawo o stowarzyszeniach, nie konsultując tego z nikim.

 

Prezes RDI Maciej Świrski został właśnie przewodniczącym Rady Nadzorczej Polskiej Agencji Prasowej. Jeśli projekt nowelizacji Prawa prasowego pokazuje sposób jego myślenia o mediach i wolności słowa, trudno tu być optymistą.

 

Łukasz Warzecha

Cóż to jest „medialny patriotyzm”? – pyta ŁUKASZ WARZECHA

Artykuł 10. Prawa prasowego stwierdza, że jednym z zadań dziennikarza jest „służba społeczeństwu i państwu”. O ile służbę społeczeństwu można sobie względnie łatwo zdefiniować – uczciwe informowanie, pokazywanie różnych punktów widzenia bez wątpienia leży w interesie społecznym – to „służbę państwu” już znacznie trudniej. To oczywiście jeden z reliktów ustawy z 1984 r., których nigdy z niej nie wykreślono – ale już to wiele mówi o jej jakości.

 

A przecież to jest obowiązujący akt prawny. Można doskonale zrozumieć, co mieli na myśli komuniści, gdy taki zapis w Prawie prasowym umieszczali, ale co mają na myśli dziś rządzący, którzy mimo kilkakrotnych nowelizacji od 2015 r. tych słów nie wykreślili – choć wykreślili w końcu nazwę „Polska Rzeczpospolita Ludowa”? Oraz co miały na myśli wszystkie poprzednie większości sejmowe, które również w tym sformułowaniu nie dostrzegały niczego niestosownego?

 

Lecz przyjmijmy, że to jedynie zaniedbanie i posłom po prostu nie chciało się niczego zmieniać ponad to, co absolutnie niezbędne. Puszczamy do siebie nawzajem oko i jest dla nas jasne, że nic konkretnego za tym nie stoi. Ot, taka sobie fraza, która istnieje w prawie prasowym na zasadzie pomniczka na cześć jego twórców sprzed 36 lat. Tyle że niektóre deklaracje rządzących mogą wskazywać, że tak jednak nie jest.

 

Zwróciły moją uwagę słowa wypowiedziane przez premiera Mateusza Morawieckiego podczas gali z okazji 3. urodzin telewizji wPolsce.pl, jednego z podmiotów medialnych kierowanych przez braci Karnowskich. Pan premier powiedział (a pochwaliła się tą wypowiedzią na Twitterze sama Kancelaria Premiera): „Potrzebujemy niezależnego myślenia. Jest patriotyzm gospodarczy, ale też ważny jest patriotyzm medialny. Media powinny mieć na uwadze interes Polski i za to dziękuję. […] Patriotyzmu medialnego życzę wszystkim Polakom. Żeby wszystkie media myślały po polsku, pilnowały polskich interesów i patriotyzmu medialnego”.

 

Zacząłem się nad tą wypowiedzią zastanawiać. Przecież jeśli pan premier tak bardzo podkreśla tę cechę telewizji wPolsce.pl, którą nazywa „patriotyzmem medialnym”, to musi oznaczać, że jest ona widoczna na tle mediów, które – zdaniem szefa rządu – cechy tej nie posiadają. Jako że Mateusz Morawiecki nie przybliżył słuchaczom, czym ów „patriotyzm medialny” miałby być, można jedynie uciec się do rozumowania a contrario i dojść do wniosku, że będą to najprawdopodobniej media niejako „odwrotne” wobec mediów braci Karnowskich (przy czym zauważyć trzeba, że akurat telewizja wPolsce.pl, gdzie sam sporadycznie bywałem, jest wśród mediów Fratrii względnie liberalna).

 

Tu pojawia się wniosek raczej niepokojący, jako że główną i najbardziej widoczną cechą mediów braci Karnowskich jest ich spolegliwość z punktu widzenia rządzących (słowa „spolegliwość” jako tradycjonalista językowy używam tu w jego pierwotnym znaczeniu). Czyżby zatem pan premier miał na myśli to, że nie są „patriotyczne” te media, których władza nie może traktować jako „swoich”, czyli które sprawiają jej jakiś kłopot? Może pojawić się takie podejrzenie. Gdyby tak było, to by oznaczało, że „niepatriotyczne” są nie tylko TVN czy „Gazeta Wyborcza”, lecz również choćby „Dziennik Gazeta Prawna” czy „Rzeczpospolita”. Inaczej mówiąc – niepatriotyczne byłoby każde medium niebijące nieustannie oklasków władzy. Przyznają państwo, że to jednak dość zatrważające podejście, a jego skutki mogą być fatalne. Przecież od stwierdzenia o braku patriotyzmu do stwierdzenia, że ktoś zdradza polskie interesy tylko krok. Zwracałem na ten tok rozumowania wielokrotnie uwagę, również na portalu SDP, pisząc o zagrożeniach, jakie stwarza dla wolności słowa idea repolonizacji lub dekoncentracji mediów.

 

Nawet jednak jeśli odejść od takiej interpretacji i zastanowić się nad słowami szefa rządu w oderwaniu od punktu odniesienia w postaci mediów braci Karnowskich, nadal mamy trudną sytuację. Co pan premier może rozumieć pod pojęciem „patriotyzmu medialnego”? Być może można by się odwoływać – zwolennicy władzy zapewne by to robili – do wzoru niemieckiego, w którym media starają się nie naruszać podstawowych uzgodnień, dotyczących niemieckiego interesu. Ale jest tu zasadnicza różnica: w Niemczech takie ustalenia są. Niemiecka polityka przez lata opierała się na zasadzie mozolnie wypracowywanego konsensu przynajmniej co do spraw podstawowych pomiędzy nawet skrajnie sobie przeciwnymi siła politycznymi, co załamało się częściowo na jakiś czas po wejściu do gry AfD (dziś spadającej w sondażach), lecz w większości wciąż trwa w mocy. Ogólnie rzecz biorąc, niemieckie media wiedzą, gdzie przebiega linia porozumienia co do żywotnych interesów ich państwa, bo nikt z głównego nurtu niemieckiej polityki ich nie kwestionuje.

 

W Polsce jest całkiem inaczej: samo zdefiniowanie żywotnych interesów Polski jest przedmiotem gorącej debaty i karczemnego momentami sporu, więc jak można od mediów wymagać, żeby trzymały tu jakąś linię? Przykład: jeśli trwa spór o to, czy działania obecnej władzy mogą doprowadzić do wyjścia Polski z UE (ja uważam, że nie mogą, ale to moja opinia), to czy można od dziennikarzy wymagać, żeby takiej możliwości nie rozważali? Czy rozważanie jej można nazwać „niepatriotycznym”? Niemieccy dziennikarze takich dylematów nie mają. Mogą za to zajmować się na przykład relacjami Berlin-Moskwa i to robią.

 

Czym ma być „patriotyzm medialny”? Czy ma oznaczać przymykanie oczu na to, co aktualna władza uzna za ważne dla państwa nie odróżniając państwowego od partyjnego? Inaczej mówiąc – czy media, aby być patriotyczne, mają słuchać władzy i mówić jedynie o tym, co nie będzie jej przeszkadzać? Ktoś odpowie: media mają nie szkodzić Polsce. Świetnie, ale kto definiuje, co szkodzi Polsce? Czy na przykład szkodziło Polsce opisanie sprawy amerykańskiej aktywności wywiadowczej w Klewkach? Można by argumentować, że w jakimś sensie – tak. Czy w takim razie chcemy, aby media były „patriotyczne”, czyli w takich sytuacjach milczały? Czy zarazem mamy wątpliwości, że dobrze się stało, że tamta sprawa została przez dziennikarzy ujawniona? Ja nie mam.

 

Wszystko to prowadzi mnie do wniosku, że wszelkie rozważania – a już zwłaszcza snute przez rządzących – o „patriotyzmie medialnym” są zwyczajnie niebezpieczne, bo niemal zawsze maskują oczekiwanie, że dziennikarze będą jedynie podbijali władzy bębenek i powstrzymają się od krytyki. (Mowa oczywiście o normalnych czasach; w sytuacjach podbramkowych, na przykład w przededniu wojny albo wobec zagrożenia terrorystycznego sprawy mogą wyglądać specyficznie, ale to temat na inną analizę.)

 

Sądzę, że wyznacznikiem kursu powinna być dla nas dewiza amicus Plato sed magis amica veritas. Służąc prawdzie, dostarczając informacji ludziom, przedstawiając im różne punkty widzenia, tocząc dyskusje i spierając się – tak pokazujemy nasz medialny patriotyzm i tylko w ten sposób powinniśmy go rozumieć.

 

Łukasz Warzecha

Eksperyment – ŁUKASZ WARZECHA o radiowej Trójce

Timeo Danaos et dona ferentes – lękam się Danajów, nawet gdy przynoszą prezenty. Jak wiadomo, Kasandrowe przepowiednie w niczym nie pomogły, Trojanie konia podstawionego przez Greków wciągnęli w mury miasta i – dalszy ciąg doskonale znamy. Kuba Strzyczkowski nie okazał się koniem – nomen omen – trojańskim, ale dewiza ukuta na podstawie bolesnego trojańskiego doświadczenia powinna była od początku zawisnąć nad jego nominacją na dyrektora Trójki. Gdy do niej doszło, napisałem na Twitterze, że z całego serca życzę mu powodzenia, choć nie mam dużej nadziei, że ten eksperyment się uda.

 

Znamienne jest zresztą, że mam skłonność, by nazywać eksperymentem coś, co powinno być w mediach publicznych normalne: otwartość na inne poglądy, zrównoważenie opinii, autonomiczność wobec bezpośrednich politycznych nacisków. Taki był plan Strzyczkowskiego.

 

Opisywałem na portalu SDP sytuację w Trójce już kilka razy, wskazując na jej skomplikowanie i złożoność. Pisałem, że problem leżał przynajmniej w części w nastawieniu pewnej grupy w zespole radia, ale także w tym, że część odbiorców uznała, iż radio jest ich własnością i ma być całkowicie dostosowane do ich upodobań, również politycznych. Jednak wobec sytuacji, do której doszło w ubiegłym tygodniu, tamte zastrzeżenia tracą już moc.

 

Raz dlatego, że przecież Strzyczkowski przyszedł na stanowisko jako nominat tego zarządu Polskiego Radia – po kryzysie. Przyszedł, żeby ten kryzys zażegnywać, a warunkiem było danie mu bardzo dużej swobody, kredytu zaufania i czasu na odbudowanie go wśród słuchaczy. Zwłaszcza wziąwszy pod uwagę ten ostatni punkt, uzasadnianie jego odwołania tym, że Trójka osiągnęła najniższy w historii poziom słuchalności – podczas gdy wszyscy zajmujący się mediami wiedzą, że odtwarzanie pozycji medium po głębokim kryzysie nie trwa tygodnie ani nawet miesiące, a lata – jest absurdalne. Wyjaśnienia tego paradoksu są tylko dwa: albo zarząd PR nie zdawał sobie sprawy z tego, kogo i na jakich warunkach robi dyrektorem, albo od początku najzwyczajniej oszukiwał i Strzyczkowskiego, i dziennikarzy.

 

Dwa – ponieważ niemożliwy do zaakceptowania jest sposób, w jaki przeprowadzono zmianę w Trójce. Starałem się sięgnąć pamięcią głęboko, ale naprawdę podobnej sytuacji nie przypominam sobie z mediów nominalnie publicznych z czasów PO czy wcześniejszych, a już na pewno nie z Polskiego Radia. Według moich informacji, „zajęcie” Trójki przez nową dyrekcję i odwołanie Strzyczkowskiego nastąpiło, gdy dyrektora nie było na Myśliwieckiej, bo przebywał w głównym gmachu PR na Malczewskiego. O tym, co spotkało dziennikarzy na miejscu – odwoływanie programów na pięć minut przed ich rozpoczęciem, kompletny brak informacji, likwidacja (chyba) pasm, będących żelaznym punktem Programu Trzeciego od lat – można przeczytać w wielu miejscach. Wobec tych działań, przypominających niestety poczynania z mediami i dziennikarzami raczej na wschód od nas (lub u nas, ale z czasów głębokiego Peerelu), subtelne rozważania o relacjach zarządu z redakcją stacji i jej odbiorcami nie mają już sensu. To przecież nie jest próba jakiejkolwiek naprawy, korekty, przestrojenia, zrównoważenia. To – muszę tego słowa użyć – pacyfikacja medium. Takich rzeczy po prostu nie robi się w krajach, gdzie władza serio traktuje pojęcie publicznych mediów.

 

Kierunek jest chyba czytelny. Kompletnie nowi ludzie oznaczają obsadzenie Programu Trzeciego karnymi wykonawcami poleceń z grupy osób podobnie lojalnych wobec rządzących co ci, którzy nadają kształt na przykład portalowi państwowej telewizji. Jednocześnie pojawia się informacja o przesunięciu Trójki w stronę spraw kulturalnych i naukowych. Czyli wykastrowania jej z publicystyki i polityki – czegoś, co było zawsze jej częścią składową. To właściwie byłby koniec Trójki – równie dobrze można by zmienić jej nazwę – ja zaś byłbym ogromnie ciekaw, jakie to porażające wyniki słuchalności osiągnie Program Trzeci PR po trzech miesiącach nowego kierownictwa, skoro wyniki osiągane po trzech miesiącach przez Strzyczkowskiego były powodem jego odwołania.

 

Najbardziej przygnębiające jest w tej sprawie to, że wydaje się w niej całkowicie dominować jakaś chora emocja zamiast racjonalnego rachunku. Peerel znał instytucję wentyla bezpieczeństwa, by wspomnieć Kabaret Olgi Lipińskiej czy wcześniej Kabaret Starszych Panów albo właśnie samą Trójkę. Stała za tym pragmatyczna mądrość, aby dawać ludziom poczucie, że nie wszystko jest bez reszty pod butem autorytarnego systemu.

 

Oczywiście pamiętajmy – toutes proportions gardées: nie jesteśmy w systemie autorytarnym, ale mechanizm jest w dużej mierze podobny, gdy idzie o media państwowe. Była okazja, żeby trwale wygasić napięcia wokół Trójki i pokazać, że jednak jest w mediach państwowych miejsce większej swobody. Nawet jeśli produkowałoby się tam wielu dziennikarzy, mówiąc najdelikatniej, sceptycznych wobec władzy, to jaką realną szkodę mogłoby to przynieść rządzącym? Żadną. A jaki realny zysk przyniesie obozowi rządzącemu zaoranie Programu Trzeciego? Również żaden. Tymczasem teraz powstaje kolejny ośrodek sporu.

 

Chyba że – to jedyny sposób racjonalizacji tego, co się zdarzyło – właśnie o to chodzi. Że celem jest stworzenie kolejnego zarzewia konfliktu po to, aby czerpać korzyści z polaryzacji na wszystkich frontach. Nie miałoby to już jednak kompletnie nic wspólnego z tym, jak powinny wyglądać publiczne media.

 

Jest też oczywiście taka możliwość – i, obserwując rozwój wypadków, wydaje mi się ona coraz bardziej prawdopodobna – że nie mamy tu do czynienia z działaniem racjonalnym, ale z czystą demonstracją siły, służącą wyłącznie pokazaniu: możemy zrobić sobie wszystko i co nam zrobicie?

 

Autorom pacyfikacji Trójki i zarazem potraktowania Kuby Strzyczkowskiego w oszukańczy, perfidny sposób – wygląda na to, że wykorzystano go do chwilowego uspokojenia nastrojów przed wyborami – dedykowałbym pewną mądrość ze sfery stosunków międzynarodowych (jako absolwent tego kierunku). Otóż generalnie honorowana zasada pacta sunt servanda nie wynika z jakiegoś głębokiego przekonania, że szanować umowy jest honorowo i ładnie, ale z pragmatyzmu, rządzącego polityką międzynarodową. Po prostu wiadomo, że jeżeli jakiś podmiot obowiązujące go umowy będzie łamał, nie można mu w żadnej mierze ufać, a więc nie powinno się z nim zawierać żadnych paktów (chyba że ich gwarancją jest rygor użycia siły). I ostatecznie zawsze odbije się to niekorzystnie na tym podmiocie.

 

Historia krótkich rządów Kuby Strzyczkowskiego w Trójce pokazuje, że w żadnym stopniu nie wolno ufać dzisiaj ludziom kierującym polskimi mediami państwowymi. Pokazuje także, że nie można ufać ich zapowiedziom, że plany takie jak dekoncentracyjny mają służyć wyłącznie „uzdrowieniu sytuacji” i „zwiększeniu pluralizmu” mediów. Z tego wnioski powinien wyciągnąć każdy, komu leży na sercu stan polskich mediów.

 

Łukasz Warzecha

Skrzywienie ideologiczne – ŁUKASZ WARZECHA o Radiu Nowy Świat

Historia Radia Nowy Świat jest niesamowita, nawet jak na tragikomiczne standardy polskich mediów i polityki. Rozgłośnia stworzona za pieniądze darczyńców, oburzonych na sytuację w Trójce i na całkowicie absurdalny akt cenzury wobec piosenki Kazika, zatrudniająca wielu dziennikarzy, którzy z tej publicznej stacji odeszli, miała być wolna od nacisków i niezależna. Okazało się, że niemal natychmiast po uruchomieniu pogrążyła się w kryzysie, który wcale nie zakończył się odejściem prezesa i współzałożyciela radia Piotra Jedlińskiego, bo chwilę później zamienił się w pyskówkę prowadzoną za pośrednictwem mediów. RNŚ pewnie to przetrwa, ale już jako całkiem inne medium niż gdy zaczynało.

 

Przesadziłbym może, twierdząc, że RNŚ kibicowałem, ale na pewno przyglądałem się tej inicjatywie życzliwie. Jasne było dla mnie, że trzon radia tworzą osoby, które sympatykami obecnej władzy nie są, ale to nie musiało oznaczać, że ten resentyment będzie miał odbicie w sposobie funkcjonowania rozgłośni. Chętnie przyjąłem kilka razy zaproszenie do programu, a dyskusja okazała się interesująca i spokojna. Inna sprawa, że odnotowałem od razu, iż pewna grupa odbiorców RNŚ była oburzona tym, że zaproszono do programu kogoś o takich jak moje poglądach. Inni kontrowali jednak pytaniem, czy w takim razie oczekiwaliby, że w radiu słychać będzie tylko „swoich” – czyli, mówiąc wprost, że będzie ono jasno sformatowane jako antyrządowa stacja.

 

Okazuje się, że te pierwsze głosy powinny były być dzwonkiem ostrzegawczym, zapowiadały bowiem to, co stało się przy okazji afery z Michałem Sz. Wobec tego, że RNŚ w swoich serwisach używało wobec aresztowanego formy męskiej – zgodnie z tym, co napisane jest w jego dokumentach – nastąpił atak na radio najbardziej radykalnej grupy jego odbiorców, ale też masy lewicowych celebrytów i „liderów opinii”, domagających się, żeby podporządkować się w tej kwestii lewicowej poprawności politycznej i o Michale Sz. mówić „ona”. Początkowo prezes Jedliński zajął bardzo asertywne stanowisko, słusznie punktując atakujących go za podważanie wolności słowa (to generalnie lewicowa skłonność). Jednak już po krótkim czasie opublikował coś w rodzaju samokrytyki – żenującej zresztą – w której napisał, że zobaczył sprawę w „kontekście” i ten kontekst każe mu na nią inaczej spojrzeć. I że w związku z tym od teraz Michał Sz. będzie w serwisach „nią”. To jednak nie wystarczyło, bo po kolejnych kilkudziesięciu godzinach dowiedzieliśmy się, że pan Jedliński zrezygnował z funkcji prezesa zarządu i odchodzi z RNŚ. A po jeszcze następnych kilkudziesięciu, po ukazaniu się w „Gazecie Wyborczej” artykułu Wojciecha Czuchnowskiego z wypowiedziami Magdaleny Jethon, Jedliński tak skomentował na swoim FB twierdzenia Jethon, że namawiała go do pozostania:

 

Ta wypowiedź to bezczelne kłamstwo, mające najwyraźniej zdjąć jakąkolwiek odpowiedzialność z osób, które wymusiły na mnie dymisję. Pozwalam sobie także zacytować fragment maila, jaki otrzymałem od pana Jerzego Sosnowskiego:

„Ale dla wizerunku RNŚ, dla ucięcia wątpliwości patronów i dla zamknięcia ust nieżyczliwym krytykom byłoby wg mnie optymalne, żebyś, Piotrze, nie obrażając się na nas, tylko rozumiejąc delikatną sytuację całego przedsięwzięcia, podał się do dymisji…”.

Sytuacja w Radio Nowy Świat jest taka, że z medium jakie wam obiecywałem, prosząc o sfinansowanie tego pomysłu, mającym być niezależnym, obiektywnym, prezentującym różnorodny obraz świata i otaczającej nas rzeczywistości, zapraszających komentatorów o różnych poglądach, staliśmy się skrzywionym ideologicznie medium, którego udziałowcy, zamiast sikać pod wiatr, robią pod siebie.

 

Szczególnie warto zapamiętać sobie ostatnie zdanie, bo ono pokazuje problem, przed jakim stanęło RNŚ. Żeby było jasne, piszę o tym bez satysfakcji, raczej ze smutkiem i żalem. Oto bowiem okazało się, że jest bardzo trudne lub zgoła niemożliwe ufundowanie za społeczne pieniądze radia niesytuującego się otwarcie po jednej ze stron wyniszczającego również media konfliktu. Bo przecież nawet okoliczności, w których RNŚ powstawało, nie musiały oznaczać, że stanie się zakładnikiem swoich najradykalniejszych odbiorców. Będąc krytyczne wobec władzy, mogło być normalne. Mogło być miejscem autentycznego ścierania się różnych poglądów.

 

Lecz warto postawić sobie – patrząc na sprawę z zewnątrz i nie znając jej kulis oraz napięć wewnątrz zespołu – jeszcze jedno pytanie: czy gdyby Jedliński wytrwał przy swoim początkowym stanowisku wbrew rewolucyjnemu wzburzeniu lewicowych prowodyrów, faktycznie musiałoby to oznaczać dla RNŚ katastrofę finansową i odejście znaczącej liczby patronów? Mam wrażenie, że tego wcale nie przetestowano. Nie próbowano tego liczyć. Frakcja antypisowska w składzie zarządu uznała po prostu, że tak będzie, bo tak jej było wygodnie, nie robiąc nawet żadnej sondy wśród słuchaczy, co przecież technicznie nie byłoby trudne. Fakt, że głośno krzyczało w mediach społecznościowych kilkanaścioro lewicowych celebrytów (być może nawet niebędących patronami RNŚ) nie oznaczał przecież, że tak samo myśli znacząca liczba słuchaczy. A nawet gdyby ostatecznie RNŚ straciło, powiedzmy, 10 proc. radykalnie lewicowych patronów, mogłoby w nieco dłuższym czasie zyskać podobną liczbę wśród bardziej umiarkowanych, zmęczonych tonem mediów rządowych, a jednocześnie nie akceptujących poetyki rozgłośni komercyjnych.

 

Dlatego właśnie nie wysnuwałbym – jak już czynią niektórzy – prostego wniosku, że stało się, co stać się musiało: słuchacze RNŚ to lewackie oszołomy, które wymusiły na radiu podporządkowanie się ideologii. Nie: zadziałał tu mechanizm podobny jak w przypadku społeczeństwa w dużej skali – uznano, że krzykliwa grupka ma prawo określać kurs całej rozgłośni.

 

W RNŚ zdążyli bywać komentatorzy o konserwatywnych poglądach. Ciekaw jestem czy będą nadal zapraszani, czy też odejście prezesa Jedlińskiego z powodu awantury o nazywanie mężczyzny mężczyzną oznacza całkowity zwrot w kierunku radiowęzła zakładowego walczącej lewicy. Nawet jeśli tak nie będzie – czego bym sobie oczywiście życzył – to i tak na RNŚ odium tej fatalnej sytuacji będzie ciążyć już zawsze.

 

Łukasz Warzecha

Dziennikarze i pytanie Piłata – komentarz ŁUKASZA WARZECHY

Dziennikarze, informując o najgorętszej w ostatnich dniach sprawach – działaniach organów państwa wobec aktywistów LGBT – stanęli przed wyborem: jak mówić lub pisać o Michale Sz. Przypomnę – bo nie jest to jasno przedstawiane we wszystkich miejscach – że Michał Sz. został przez sąd aresztowany na dwa miesiące w związku nie z zawieszeniem tęczowej flagi na pomniku Chrystusa, lecz z powodu napaści na furgonetkę Fundacji Pro Prawo do Życia oraz jej załogę. Była to w dodatku druga decyzja i odpowiedź sądu na zażalenie prokuratury wobec pierwszej, która aresztowania odmawiała.

 

Michał Sz. uznał też, jak wiadomo, że „czuje się kobietą” (nieodmiennie przychodzi na myśl słynna scena z „Żywotu Briana” Monty Pythona: „I want you to call me Loretta”) i będzie się nazywać Margot. Lewicowe media, od „Gazety Wyborczej” począwszy, posłusznie zaczęły zatem o Michale Sz. pisać w formie żeńskiej (jakkolwiek zaznaczając, że jest osobą „niebinarną”, cokolwiek miałoby to znaczyć). Z czasem tak samo zaczęło o nim mówić TVN24.

 

Awantura rozpętała się wokół Radia Nowy Świat, w którego serwisach stosowano formę męską. Prezes RNŚ Piotr Jedliński przez długi czas bronił takiej postawy jako kwestii wolności słowa, lecz w końcu zadeklarował, że wobec działań władzy wycofuje się ze swojego stanowiska, bo „osadzenie jej [Michała Sz.] w areszcie dla mężczyzn istotnie zmieniło […] kontekst sprawy”.

 

Z kolei Patryk Słowik pisząc o sprawie na portalu Bezprawnik zadeklarował, że będzie pisał o Michale Sz. w formie żeńskiej, gdyż ten sam sobie tego życzy.

 

To, w jakiej formie pisze się o Michale Sz., stało się niestety swego rodzaju deklaracją światopoglądową. Tymczasem dziennikarze powinni służyć prawdzie, nie imaginacjom. W wypadku Michała Sz. prawda jest jasna: mamy do czynienia z mężczyzną zarówno w aspekcie prawnym, jak i fizycznym. Nie było tu żadnej operacji zmiany płci ani niczego podobnego. To po prostu chłopak, który oznajmił, że jest dziewczyną. Nie wnikam tu w psychiatryczne, medyczne aspekty sytuacji; być może zresztą żadnych takich aspektów nie ma, a mamy jedynie do czynienia ze zwykłym cwaniactwem i podłączeniem się pod modne lewackie trendy (niektóre nagrania trafiające do sieci mogą to sugerować). Jest natomiast kwestią bezsporną, że Michał Sz. jest mężczyzną. Owszem, może jest mężczyzną z zaburzeniami, z dziwnymi fantazjami lub urojeniami, ale mężczyzną.

 

Dziennikarze, jako się rzekło, powinni informować o faktach. Jest faktem, że Michał Sz. podaje się za kobietę i o tym informować można, a nawet należy, bo jest to jednak istotny składnik całej sytuacji. Interpretacja tego faktu może należeć do odbiorców. Z pewnością natomiast nie jest informowaniem o faktach i opieraniem się na nich mówienie i pisanie o Michale Sz. „ona”. Nie jest wystarczającym tego uzasadnieniem fakt, że sam Michał Sz. tak sobie życzy, bo oznaczałoby to, że dziennikarze, zamiast przekazywać swoim odbiorcom fakty, będą przekazywać im cokolwiek, co ktoś sobie wymyśli. Czy gdyby Michał Sz. uznał na przykład, że ma pięć lat, to dziennikarze powinni tak o nim pisać i wyciągać z tego wniosek, że polskie państwo dręczy nieletniego? A gdyby rano ogłosił się kobietą, po południu mężczyzną, a wieczorem znów kobietą, to dziennikarze powinni za tymi fantazjami podążać? Z całą pewnością nie.

 

Patrzę z największą przykrością, jak media dotąd – wydawałoby się – unikające jednak skrajnych ideologicznych wygibasów, takie jak TVN24, zaczynają im się podporządkowywać wbrew prawdzie materialnej. Rozczarowująca jest też deklaracja Piotra Jedlińskiego. Rozumiem doskonale jego sprzeciw wobec działań władzy, ale robienie zarzutów z tego, że mężczyznę (formalnie!) pakuje się do męskiego aresztu i uznawanie, że właśnie dlatego trzeba teraz o nim zacząć mówić jako o kobiecie, świadczy nie o zdrowym rozsądku, lecz raczej o jego utracie.

 

Wszystko to prowadzi do smutnej refleksji. Nie bez powodu jednym z najbardziej porażających i wymownych fragmentów w Ewangelii według św. Jana jest ten, gdy Jezus rozmawiając z Piłatem, prokuratorem Judei, odpowiada na jego pytanie, czy jest królem: „Tak, jestem królem. Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie” – na co Piłat wygłasza słynne słowa: Quid est veritas? – „Czymże jest prawda?”. To pytanie zgubionego i chyba też trochę przestraszonego rzymskiego urzędnika wyraża zgubny sceptycyzm wobec możliwości ustalenia, co jest prawdą obiektywną, faktyczną, materialną. Niestety, dziennikarze działają dziś w taki sposób, jakby ich dewizą stało się Piłatowe pytanie.

 

Łukasz Warzecha

Pisanie na Berdyczów – ŁUKASZ WARZECHA o dostępie dziennikarzy do informacji publicznej

Mógłbym nawet uznać, że znaczna część historii o braku dostępu dziennikarzy do informacji, opisanych w ostatnim wydaniu miesięcznika „Press”, to nadinterpretacje osób związanych z tak jednoznacznie antyrządowymi tytułami jak „Gazeta Wyborcza” czy OKO Press. A jednak w tekście swoje doświadczenia przedstawiają również przedstawiciele mediów o znacznie bardziej zrównoważonym podejściu, a przede wszystkim reprezentanci organizacji pozarządowych, do których mam zaufanie: Sieci Obywatelskiej Watchdog Polska oraz Fundacji Panoptykon. Obraz wyłania się z tych opowieści fatalny: instytucje udzielają odpowiedzi ostentacyjnie bezczelnych lub bezprzedmiotowych, podważają interes publiczny, w którym występuje dziennikarz, przeciągają terminy, odmawiają odpowiedzi – i wszystko to dotyczy głównie mediów spoza rządowego obozu. Te ostatnie nie skarżą się na brak odpowiedzi na pytania zadawane instytucjom i podmiotom publicznym, ale to żadne zaskoczenie: one pytań po prostu nie zadają, a bardzo często pracują na gotowcach, które z tych miejsc dostają. Taka jest rzeczywistość polskich mediów 2020 r.

 

Moje własne doświadczenia z zadawaniem pytań instytucjom są znacznie uboższe niż w przypadku dziennikarzy, zajmujących się sprawami bieżącymi. Ale również są zniechęcające. Swego czasu dociekałem na przykład, w jaki sposób Orlen „wziął na siebie” opłatę emisyjną, czyli nowy podatek doliczany do paliwa, obowiązujący od stycznia 2019 r. Owo „wzięcie na siebie” opłaty obiecywał publicznie przed jej wejściem w życie prezes koncernu Daniel Obajtek. To nie było ogólne pytanie, lecz seria pytań bardzo konkretnych. Odpowiedź, która była skrajnie ogólnikowa i wymijająca, dostałem dopiero po dwukrotnym upomnieniu działu prasowego spółki. Po czym dotarł do mnie nieoficjalny sygnał, że Orlenu w ogóle lepiej w tej sprawie nie indagować.

 

Kiedy w trakcie lockdownu pytałem Ministerstwo Zdrowia o to, kto dokładnie pracuje nad modelami epidemicznymi, którymi posługuje się minister Łukasz Szumowski, odpowiedź dostałem wprawdzie szybko, ale znów niczego ona nie wnosiła i była całkowicie niekonkretna.

 

Identyczna sytuacja miała miejsce, gdy do MSWiA skierowałem bardzo precyzyjne pytania, dotyczące uzasadnienia wydania rozporządzenia o zakazie noszenia i przemieszczania broni 11 listopada ubiegłego roku. Odpowiedź przyszła szybko, ale była jak w starym dowcipie o kontrolerze w autobusie:

 

– Bileciki.

– Trąbka.

– Bileciki!

– Trąbka!

– Jaka trąbka?

– Jakie bileciki?

 

Czyli, tłumacząc z ministerialnego na polski: spadaj pan na drzewo.

 

Wypowiadający się w „Press” twierdzą, że jest dziś znacznie gorzej niż przed 2015 r. Nie mam powodu nie wierzyć, bo potwierdzają to statystyki wspomnianych NGO-sów, ale i z tamtego czasu pamiętam, jak MSZ odmówiło mi odpowiedzi na pytanie, ile zgarnęli Jakub WojewódzkiKrzysztof Materna za napisanie scenariusza koncertu z okazji przejęcia przez Polskę prezydencji w UE w 2011 r. tłumacząc, że to umowa z prywatnymi podmiotami. Nic to, że opłacana z publicznej kasy.

 

Moje doświadczenie nie jest tak ekstremalne jak w przypadku niektórych kolegów, ale w sumie podobne. Przywykłem do tego, że pytania do instytucji kieruję nie po to, żeby dostać wyczerpującą odpowiedź, bo na to właściwie już nie liczę, ale żeby pokazać moim czytelnikom, w jaki sposób urzędy lub inne podmioty wykręcają się i jak traktują nie tyle dziennikarza, co za jego pośrednictwem – jego odbiorców.

 

Z tekstu w „Press” wyłania się problem systemowy i to już nie jest powód do śmiechu, lecz do poważnego zaniepokojenia. Dostęp do informacji publicznej jest jednym z podstawowych warunków dobrego funkcjonowania demokracji. Żadna instytucja ani podmiot publiczny nie robi dziennikarzowi łaski, odpowiadając na pytania. I nie powinno mieć najmniejszego znaczenia, dla jakiego medium ten dziennikarz pracuje oraz jaki jest stosunek tego medium do aktualnej władzy. To przecież przedstawiciele obozu rządzącego wielokrotnie stwierdzali w odpowiedzi na uwagi o nadmiernych uprawnieniach służb, że „uczciwy nie ma się czego bać”. Przy czym ten frazes jest fałszywym usprawiedliwieniem łapczywości państwa w zaciąganiu informacji o obywatelach, natomiast faktycznie powinien działać w drugą stronę. Nie ma tu bowiem równowagi: obywatel jest słabszy niż aparat państwa, a jawność i dostęp do informacji publicznej jest jedną z form obrony przed opresją. Również przed ochotą do nadmiernej i bezzasadnej inwigilacji.

 

Problem w tym, że bardzo łatwo pokazywać Ustawę o dostępie do informacji publicznej jako dowód na to, że w Polsce pod tym względem wszystko gra, znacznie trudniej natomiast środowisku dziennikarskiemu wykazać, że z dostępem do tejże informacji w realnym świecie jest systemowy problem. To powinno być zadanie dla organizacji dziennikarskich i dobrym pomysłem wydawałoby się stworzenie na ten temat raportu.

 

 

Przy okazji zaś warto zauważyć, że ten akurat czynnik nie jest uwzględniany w wielokrotnie krytykowanym wskaźniku wolności mediów, sporządzanym przez Reporterów bez Granic. Owszem, w kwestionariuszu będącym podstawą uszeregowania krajów, są pytania o formalne gwarancje dostępu do informacji, ale nie o ich praktyczną realizację.

 

Łukasz Warzecha

Kpina tak, ale rzetelna – ŁUKASZ WARZECHA o tym, co wolno dziennikarzowi w social mediach

Pracujący dla Politico dziennikarz Jan Cienski postanowił na Twitterze ironicznie odnieść się do propozycji wypowiedzenia przez nasz kraj konwencji stambulskiej. Napisał: „Hey men, want to punch a woman or slap a girl during the holidays? Come to Poland” („Hej faceci, chcecie strzelić kobietę albo spoliczkować dziewczynę w czasie wakacji? Przyjedźcie do Polski”.) Gdy zrobiło się zamieszanie, tłit zniknął, a Cienski wyjaśnił, że miał to być sarkazm, ale ten słabo działa na Twitterze.

 

Znam Jana Cienskiego. To dziennikarz z ogromnym doświadczeniem, a także o bardzo wyrazistych poglądach – zwłaszcza jak na kogoś pracującego całe życie w z zasady bardziej wstrzemięźliwych zachodnich mediach. I nie są to poglądy sprzyjające obecnej władzy. Nigdy jednak nie przejawiały się w tak zwulgaryzowanej, postaci jak to się stało w przypadku wspomnianego tłita.

 

To zaś prowadzi nas do rozważań na dwa tematy: rzetelności i swobody wyrażania opinii przez dziennikarzy w mediach społecznościowych.

 

Rzetelność nakazywałaby – niezależnie od światopoglądu, stosunku do obecnej władzy i do konwencji stambulskiej – ustalić jako bezsporne kilka punktów. Po pierwsze – nie ma żadnej decyzji rządu o wypowiedzeniu konwencji. Na razie jest tylko zapowiedź wniosku jednego z koalicjantów, który ma w tej sprawie wsparcie części konserwatywnych kręgów opiniotwórczych. Po drugie – konwencja posługuje się pojęciami wziętymi z ideologicznego (lub, jeśli ktoś się upiera, ideowego – języka lewicy. Przede wszystkim jest to pojęcie „płci społeczno-kulturowej”, przewijające się w całym dokumencie, a wprowadzone już w rozdziale zawierającym definicje. Na marginesie, jest tu też spór o dokładność polskiego tłumaczenia dokumentu, bo obowiązuje nas – zgodnie z prawem międzynarodowym – tekst oryginalny, a zatem angielski lub francuski. Po trzecie – nie tylko skrajnym nadużyciem, ale zwykłym kłamstwem jest twierdzenie, że siły i osoby, opowiadające się za wypowiedzeniem konwencji chcą legalizacji bicia kobiet. To erystyka tego samego rzędu co twierdzenie, że krytycy Owsiaka chcą, żeby dzieci umierały na ulicach. Niestety, taką kłamliwą demagogią posługuje się w tej sprawie część polityków opozycji, ale już dziennikarze nie powinni.

 

Rzetelna dyskusja o wypowiedzeniu konwencji powinna się sprowadzać do rozmowy o tym, czy – po pierwsze – bez niej polskie regulacje, dotyczące zapobiegania przemocy w rodzinie poniosą jakiś uszczerbek; po drugie – czy godzimy się na to, żeby wprowadzać do polskiego obiegu prawnego między innymi pojęcie „płci społeczno-kulturowej” i czy tworzy to jakieś zagrożenie czy nie. To są prawdziwe, a nie wydumane tematy do rozmowy i rzetelni dziennikarze powinni się właśnie na nich skupiać. Publicyści mogą mieć tu oczywiście swoje zdania i oceny.

 

Że spokojna dyskusja na te właśnie tematy jest możliwa, pokazało ostatnie wydanie „Loży Prasowej”, w którym miałem przyjemność gościć. W programie prowadzonym przez Andrzeja Morozowskiego prócz mnie byli Agaton Koziński, Agata SzczęśniakMariusz Janicki. SzczęśniakJanicki prezentują w sprawie konwencji całkiem inny pogląd od mojego, a jednak udało się na temat konwencji rozmawiać bez demagogii i rzeczowo. Nie pojawiło się w tej rozmowie ani razu stwierdzenie, że opowiadający się za wypowiedzeniem konwencji chcą pozwolić na bicie kobiet. Można zatem, jak się okazuje.

 

Nie służył natomiast absolutnie rzetelnej dyskusji tłit Cienskiego. Nawet jeśli przyjąć, że miała to być ironia, to przecież powielająca dokładnie ten właśnie schemat: wypowiedzenie konwencji stambulskiej równa się zezwoleniu na bicie kobiet. Cienski nie jest idiotą. Doskonale wie, co napisał – chyba że nie panuje nad własnymi emocjami. I tu pojawia się pytanie, co publicyście i dziennikarzowi wolno napisać w mediach społecznościowych, nawet w tonie ironii, tak aby nie pogwałcić zasady rzetelności. Jak to często bywa w przypadku takich problemów – nie ma tutaj prostej odpowiedzi.

 

Nie chodzi przecież o to, żeby w mediach społecznościowych – zwłaszcza w przypadku kont, które są ewidentnie prywatne i służą do wyrażania prywatnych opinii, a nie np. do reklamowania treści tekstów umieszczanych w jednym tytule lub pojawiających się w cyklu wywiadów – dziennikarze zrezygnowali z ironii, zgryźliwości czy złośliwości. One są nieodłączną cechą tego sposobu przekazu. Ale nawet tutaj można odróżnić wypowiedzi, które opierają się na rzetelnym i nierzetelnym relacjonowaniu rzeczywistości. Gdyby Cienski pokpiwał sobie z założenia o szkodliwości wprowadzania do obiegu prawnego pojęcia płci społeczno-kulturowej – trudno byłoby mu coś zarzucić, jakkolwiek można by się z nim głęboko nie zgadzać. Lecz kpina oparta na założeniu, że wypowiedzenie konwencji to zgoda na bicie kobiet, jest przekroczeniem granicy.

 

Łukasz Warzecha

W poszukiwaniu odmiennych stanowisk – ŁUKASZ WARZECHA o repolonizacji mediów

Trudno powiedzieć, żeby toczyła się poważna dyskusja na temat repolonizacji czy też dekoncentracji mediów (ostatnio politycy PiS znów używają tego pierwszego określenia, z którego w poprzednich latach zrezygnowali), choć temat znów jest gorący. Sprawa sprowadza się niemal bez wyjątku do rytualnych, wiecowych pohukiwań.

 

Na portalu SDP pisałem krytycznie o planach repolonizacji już kilkakrotnie. Ostatnio w większym tekście na portalu Onet.pl. Ze strony zwolenników tej operacji nigdy nie doczekałem się rzeczowej polemiki. Każda, jaka się pojawia, opiera się na przekonaniu, że „wszystko jest jasne”, że niczego w związku z tym nie trzeba dowodzić, a także, że „tak jest na Zachodzie”.

 

Zwłaszcza ten ostatni argument jest chętnie używany, nie tylko w tej zresztą sprawie – tak jakby z samego faktu, że coś gdzieś istnieje miało wynikać, że jest to dobre. Ale i tutaj toniemy w półprawdach i schematach, bo „na Zachodzie” wcale nie jest tak, jak twierdzą zwolennicy repolonizacji.

 

Podstawowa kwestia to ta, że kraje UE nie mogą ograniczyć obecności na swoich rynkach firm z wewnątrz Unii, ponieważ łamałoby to jedną z czterech podstawowych, traktatowych wolności unijnych: wolność przepływu kapitału. Jeśli zatem ktoś wyobraża sobie – a można odnieść wrażenie, że tak chcą sprawę przedstawiać niektórzy polscy politycy – że da się po prostu wyrzucić z polskich mediów zagraniczny, głównie niemiecki kapitał – ten się zasadniczo myli. Zresztą w ogóle wyobrażenie, że można sobie wyselekcjonować jeden kraj pochodzenia kapitału i zabronić mu wstępu do danego sektora (chyba że jest to sektor ustawowo – i w uzgodnieniu z Komisją Europejską – uznany za strategiczny, ale nawet wtedy nie można blankietowo zakazać „wstępu” kapitałowi z jakiegokolwiek kraju UE), jest rodem z bajek.

 

Państwa członkowskie UE mogą natomiast działać na dwa sposoby. Pierwszy to wprowadzanie generalnych i dotyczących wszystkich w takim samym stopniu reguł antykoncentracyjnych – musiałyby one zatem obejmować również polskich właścicieli. Drugi, to ograniczanie udziału w mediach kapitału spoza UE.

 

W zapowiedziach repolonizacji powtarza się, że ma być „jak w Niemczech i jak we Francji”. To znów nieprawda. Aż 23 kraje w UE nie mają żadnych ograniczeń dla udziału zagranicznych (pozaunijnych) podmiotów w mediach – a literalnie żadne z państw członkowskich, jako się rzekło, nie może ograniczać udziału kapitału z wewnątrz Unii.

 

Wśród krajów, które żadnych ograniczeń tego typu, czyli dotyczących nieunijnych podmiotów, nie mają, są również Niemcy. Dlatego będący obiektem ataku ze strony władzy w Polsce koncern Ringier Axel Springer jest po połowie własnością niemiecką i szwajcarską. Szwajcarską, a więc europejską, ale spoza UE, a nawet spoza Europejskiego Obszaru Gospodarczego, do którego Szwajcaria nie należy. Z kolei posiadający połowę udziałów w Ringier Axel Springer AG koncern Axel Springer SE jest w tej chwili w ponad 47 proc. (największy udziałowiec) własnością amerykańskiego funduszu KKR. Zatem twierdzenie, że Niemcy systemowo chronią swój rynek medialny przed zagranicznymi udziałowcami jest zwyczajnie nieprawdziwe. W dodatku KKR to fundusz z USA, a nie trzeba wyjaśniać, że niemiecka opinia publiczna nie jest do Stanów Zjednoczonych tradycyjnie nastawiona przesadnie entuzjastycznie.

 

Oczywiście w Niemczech zdecydowana większość mediów jest w niemieckich rękach, ale nie wynika to z ochrony ustawowej, tylko z siły niemieckiego kapitału i nasycenia rynku. Do tego dochodzą innego rodzaju regulacje, utrudniające wchodzenie na ten rynek nowych podmiotów medialnych, na przykład związane z dystrybucją prasy, ale – uwaga – mowa tu o wchodzeniu nowych podmiotów, a nie o nabywaniu udziałów w już istniejących, jak to się stało w przypadku koncernu Axel Springer.

 

Najdalej idące limity istnieją we Francji, ale znów – najbardziej znane z nich, ograniczające do 20 proc. udziały m.in. w wydawcy prasy (i do takiej samej wysokości prawo głosu) dotyczy tylko podmiotów spoza UE i tylko w przedsięwzięciach francuskojęzycznych. Nie obowiązuje to także w przypadku, gdy nie mamy do czynienia z nabyciem udziałów, ale z założeniem firmy od zera we Francji. Istnieją również ograniczenia dekoncentracyjne, zgodnie z którymi pojedyncza firma nie może kontrolować więcej niż 30 proc. sprzedaży gazet o zasięgu krajowym. Natomiast 51 proc. francuskich mediów drukowanych i internetowych jest własnością dużych korporacji finansowych i ubezpieczeniowych, których struktura własnościowa jest na tyle nieprzejrzysta, że tak naprawdę bardzo trudno dociec, kto je kontroluje.

 

Poza tym ograniczenia dla właścicieli spoza Unii istnieją na Cyprze, w Hiszpanii oraz w Austrii.

 

Tak więc to, co zapowiada Jarosław Kaczyński i politycy PiS – a przynajmniej w takiej formie, w jakiej jest to zapowiadane – i nie może, i nie funkcjonuje w żadnym z krajów UE. Jeśli przekonuje się wyborców, że wprowadzając jakąś formę „repolonizacji” (sam termin jest skrajnie mylący, bo przecież nie mówimy w większości o mediach, które kiedyś były polską własnością) będziemy jak Niemcy albo Francja – to mówi się im zwyczajnie nieprawdę.

 

Bardzo dobrze byłoby, gdyby – zamiast pozostawiać sprawę politykom – o planie repolonizacji czy też dekoncentracji wreszcie zaczęli dyskutować bezpośrednio tym zainteresowani, czyli dziennikarze. I najlepiej, gdyby nie była to znów kolejna dyskusja w gronie osób, które się ze sobą zgadzają, ale gdyby mogły się w niej zetrzeć odmienne stanowiska. Tyle że takie debaty nie są dzisiaj w cenie.

 

Łukasz Warzecha

Listek figowy – ŁUKASZ WARZECHA o stanie świadomości młodych dziennikarzy

Mimo mojego upodobania do szukania słabych stron – jak chcą niektórzy: marudzenia – dzisiaj postaram się być choć trochę optymistyczny. Oto Wirtualne Media porozmawiały z kilkorgiem dziennikarzy w okolicach trzydziestki – a więc jedno pokolenie niżej niż moje – pytając ich o to, jak widzą przyszłość zawodu i co sądzą o tym, jak dziś wyglądają polskie media. Zapytano siedmioro młodych dziennikarzy: Esterę Flieger z Ngo.pl i OKO.Press, Pawła Kapustę ze Sportowych Faktów WP, Łukasza Rogojsza z Gazeta.pl, Maryjkę Szurowską z 300gospodarka.pl, Jakuba Wiecha z Energetyka24.pl, Kamila Tureckiego z Onetu i Patryka Słowika z „Dziennika Gazety Prawnej”. Z tej grupy śledzę aktywność i znam teksty trojga: Estery Flieger, Jakuba WiechaPatryka Słowika.

 

Lektura całego tekstu Wirtualnych Mediów pokazuje dwie kwestie. Po pierwsze – że młodzi dziennikarze wiedzą, na czym polegają problemy polskiego dziennikarstwa i dobrze wskazują, co powinno się zmienić. Po drugie – że ich deklaracje to jedna rzecz, ale praktyka to coś całkiem innego.

 

Zacznę od drugiego punktu, bo tu szczególnie groteskowy jest przypadek Łukasza Rogojsza. Powiada on: „Uczono mnie, że podstawą pracy dziennikarza jest obiektywizm, otwartość umysłu, niuansowanie, dbałość o szczegóły. Że zawsze powinniśmy przedstawiać możliwie wiele punktów widzenia i dawać głos wszystkim stronom. Nie chodzi o to, że dziennikarz nie może zabierać głosu i wyrażać swoich opinii. Chodzi o to, żeby robił to w uczciwy dla odbiorcy sposób, a więc nazywając opinię opinią, a nie przedstawiając ją jako jedyną słuszną wersję wydarzeń. Dzisiaj publicystyka – w polskich realiach bardzo wybrakowana, przewidywalna i odtwórcza – zlewa się z dziennikarstwem newsowym, informacyjnym, a czasami nawet śledczym. Efekt tego jest taki, że na końcu odbiorca kompletnie nie wie, co jest faktem, a co opinią. Zresztą co do faktów też już przestaliśmy się zgadzać. Każde »plemię« ma własne i jest mu z tym dobrze”.

 

Według niego [Rogojsza] wielu starszych kolegów i koleżanek myli dziennikarstwo z polityką. – Zwłaszcza ci zajmujący się na co dzień polityką i tematyką społeczną”.

 

Właściwie mogę się pod tym podpisać niemal bez uwag. Problem w tym, że Rogojsz (którego dawno temu zablokowałem na Twitterze z powodu jego agresywnie antypisowskich komentarzy) pracuje w portalu, który jest modelowym przykładem wszystkich wad, na które się zżyma. Szefowie redakcji gazety, która jest integralną i najbardziej reprezentacyjną częścią koncernu, do którego należy będący jego miejscem pracy portal, są żywą ilustracją tezy o myleniu dziennikarstwa z polityką. Gdy poczyta się Rogojsza na Twitterze, można odnieść wrażenie, że to konto całkiem innej osoby niż autora wypowiedzi, przywoływanych przez Wirtualne Media.

 

Obawiam się, że to casus reprezentatywny dla wielu młodych dziennikarzy: wygłaszają poglądy jak najsłuszniejsze, bo czują, że tak trzeba, a także traktując je jako listek figowy, zarazem w realnym życiu robiąc coś całkiem innego. Gdyby Rogojsz traktował własne słowa poważnie, powinien natychmiast złożyć w Gazeta.pl wypowiedzenie i skasować konta w mediach społecznościowych, których zawartość niewiele odbiega od poziomu Soku z Buraka. Lecz w takich przypadkach ma miejsce racjonalizacja własnego wyboru. Jestem pewien, że każdy w podobnej sytuacji będzie twierdził, że przestrzega chwalebnych, słusznych zasad i może nawet będzie o tym faktycznie przekonany. Zarazem praktyka nie będzie mieć z tym nic wspólnego.

 

Ale jest też punkt pierwszy. Przepytywani dziennikarze, jako się rzekło, rozumieją, co jest z mediami nie tak: brak odseparowania opinii od informacji, oddanie się w pacht partyjnym interesom, posunięta do absurdu plemienność. I przyznać trzeba, że niektórzy wyciągają z tych spostrzeżeń wnioski. Wspomniana przeze mnie wcześniej trójka młodych tak właśnie robi.

 

Flieger ma lewicowe poglądy, ale potrafi wychodzić poza swoją bańkę, umie rozmawiać, nie ma w niej zaciekłości. „Ponadto pojęcie »symetryzmu« stało się pałką, którą dziennikarze jasno opowiadający się po jednej ze stron stosują, by walić po głowie niezainteresowanych myśleniem plemiennym” – zauważa słusznie. Gdy mówi, że dziennikarz powinien opowiadać się za wartościami, a nie za kandydatami, w katalogu wartości, jakie wymienia, widzimy oczywiście wzór charakterystyczny dla lewej strony, ale w tym nie ma nic złego. Dziennikarz, a już zwłaszcza publicysta, zawsze ma jakieś poglądy. Jest różnica między posiadaniem poglądów, nawet wyrazistych, a wspieraniem partii.

 

Wiech uprawia dziennikarstwo nowego typu, na które popyt wydaje się rosnąć: wysoko wyspecjalizowane – zajmuje się bowiem energetyką. I robi to naprawdę bardzo dobrze – wiem to, bo zdarzało mi się zapraszać go do moich programów jako gościa, a było i tak, że to ja byłem gościem Wiecha jako jeden z rozmówców jego projektu, dotyczącego podejścia do spraw klimatycznych. Młodego dziennikarza spotkały za to zresztą wyrzuty ze strony klimatystów – bo jak to, zapraszać do rozmowy „denialistę klimatycznego”, czyli kogoś, kto śmie się nie zgadzać z obowiązującą narracją?! To była ze strony Wiecha dziennikarska odwaga i chęć pokazania innego punktu widzenia. Doceniałem i doceniam.

 

Oczywiście w każdej dziedzinie, również w dziennikarstwie specjalistycznym, w tym dotyczącym tak czułej sfery jak energetyka, możliwe jest pisanie nie zgodnie z najlepszym rozeznaniem i wiedzą, ale na polityczne zamówienie. Wiech jest jednak ostatnią osobą, którą bym o to podejrzewał.

 

Słowik to bardzo solidny dziennikarz, zajmujący się między innymi zagadnieniami prawnymi, który umie swoje sympatie polityczne schować do kieszeni tak głęboko, że nie mam pojęcia, do kogo na politycznej scenie mu najbliżej. W rozmowach, również w mediach społecznościowych, zawsze kulturalny, daleki od plemiennego zaangażowania niektórych, również piszących o tych samych kwestiach. A o takie zaangażowanie bardzo łatwo, bo przecież ład prawny jest jednym z najgorętszych frontów od ponad czterech lat.

 

Gdybym miał wskazać, jakiego typu dziennikarze dają nadzieję, że być może nie jesteśmy na drodze tylko w jedną stronę, to wskazałbym tych troje – i jeszcze znalazłoby się trochę podobnych. Mając za sobą blisko 25 lat pracy w zawodzie, chciałbym chuchać i dmuchać na tych, którzy nie poszli na łatwiznę. Choć najłatwiej zrobić dzisiaj karierę, jasno deklarując przynależność do plemienia. Tym, którzy tego konsekwentnie odmawiają, jest niełatwo, nawet jeśli mają już pozycję i markę – by wskazać choćby Piotra Zarembę czy Piotra Skwiecińskiego, który z dziennikarstwa po angielsku wyszedł, ale, mam nadzieję, kiedyś do niego wróci.

 

Mimo swojego wrodzonego realizmu, który każe być pesymistą, mam szczerą nadzieję, że ludzie tacy jak Flieger, Słowik czy Wiech wytrwają i nie pozwolą się skorumpować rzeczywistości. A jeśli takich ludzi dziś około trzydziestki będzie więcej – kto wie, może stworzą pozytywną masę krytyczną?

 

Łukasz Warzecha

ŁUKASZ WARZECHA: Dlaczego nie pojechałem do Leszna

Miałem zaproszenie na „debatę” w Lesznie, ale nie zdecydowałem się z niego skorzystać. (Słowa „debata” nie sposób pisać bez cudzysłowu, również w odniesieniu do przedsięwzięcia w Końskich, firmowanego przez TVP.) To nie była prosta ani oczywista decyzja, jednak dylemat, przed którym stanąłem, ilustruje nie tak wcale rzadki problem dziennikarzy.

 

Gdy w sztabie Rafała Trzaskowskiego pojawił się pomysł zorganizowania „prezydenckiej areny” w Lesznie, było jasne, że jest to głównie odpowiedź na to, co robi TVP, a nie nagła chęć kandydata KO, by odpowiedzieć dziennikarzom na trudne pytania. Jasne jest, że Andrzej Duda nie ma za grosz zaufania do TVN, a Rafał Trzaskowski – do TVP. I to jest nieufność w obu przypadkach uzasadniona. Jasne jest też, że przy tak małej różnicy w sondażach pomiędzy oboma kandydatami uczestnictwo w debacie niesie z sobą większe ryzyko niż potencjalny zysk. Podobnie jasne było, że obaj kandydaci będą się starali dowieść, że nie uciekają tchórzliwie przed pytaniami, lecz że tchórzy rywal.

 

Nikt nie ma wątpliwości, że TVP to środowisko przyjazne urzędującemu prezydentowi, a nieprzyjazne Trzaskowskiemu. Ten pierwszy zatem, pojawiając się w Końskich, nie dowodzi swojej szczególnej odwagi, ale może twierdzić, że Trzaskowski nie jest w stanie poradzić sobie w niesprzyjających warunkach. To jest oczywiście argument obosieczny (wszak Andrzej Duda odmówił udziału w debacie TVN i portali internetowych), ale nie ma to znaczenia, bo każda ze stron nadaje do swoich, starając się ich zmobilizować.

 

Obiektywnie trzeba jednak przyznać, że formuła zaproponowana przez sztab Trzaskowskiego mogłaby być dla kandydata większym wyzwaniem. Dziennikarze różnych redakcji, zadający nieuzgodnione pytania – to mogłoby być ciekawe. Pod warunkiem wszakże, że wśród pytających znaleźliby się również przedstawiciele mediów krytycznych, także wręcz wrogich wobec kandydata PO.

 

Rozważając, czy wziąć w tym przedsięwzięciu udział, musiałem rozstrzygnąć dylemat. Z jednej strony moim obowiązkiem jako dziennikarza jest w miarę możliwości surowo egzaminować polityków – tu miałbym taką okazję. Bez trudu mógłbym przygotować przewidziane dwa pytania. Zapytałbym na przykład o to, jak Trzaskowski zamierza sfinansować swoje obietnice wyborcze oraz czy planuje obniżki podatków, a jeśli tak, to jak zamierza uzupełnić wynikające z nich ubytki w budżecie lub ewentualnie zmniejszyć odpowiednio wydatki.

 

Z drugiej jednak strony miałem pełną świadomość, że głównym celem przedsięwzięcia w Lesznie nie jest solidne przeegzaminowanie kandydata – to może się stać niejako przy okazji – ale stworzenie wrażenia, że Rafał Trzaskowski nie boi się trudnych pytań. To wrażenie byłoby tym mocniejsze, im więcej dziennikarzy z mediów konserwatywnych wzięłoby w spotkaniu udział. Diabelski paradoks: dziennikarze mediów o innej niż kandydat linii mieli autentyczną szansę zadać mu wiele niełatwych pytań, jednocześnie biorąc udział w przedwyborczej grze przepytywanego. Czy skórka jest warta wyprawki?

 

To jest bardziej generalne pytanie, przed którym stają na przykład dziennikarze, otrzymujący od polityków ciekawe i ważne informacje. Mają przecież świadomość, że mogą być elementem w jakiejś rozgrywce, a opublikowanie tych informacji jest w interesie dostarczającego je. Publikować zatem czy nie? Mówię tu oczywiście o prawdziwych dziennikarzach, którzy wciąż starają się kierować interesem publicznym, a nie partyjnym. Bo ci ostatni nie mają żadnych wątpliwości – są po prostu pasem transmisyjnym od polityków do opinii publicznej.

 

Wracając do Leszna – z mojego punktu widzenia kluczowe było, czy na spotkaniu pojawią się dziennikarze z tytułów i stacji wyraźnie wobec opozycji krytycznych: „Sieci”, wPolityce, TV Trwam, „Gość Niedzielny”, „Tygodnik Solidarność”, Radio Maryja. Spotkanie, które było zaplanowane głównie jako część wyborczej gry, mogłoby wówczas nieść z sobą jakąś autentyczną wartość. Kandydat nie miałby wprawdzie naprzeciw siebie oponenta, ale krytyczne media częściowo przejęłyby jego rolę. Byłaby to zatem namiastka prawdziwej debaty, może nawet wartościowsza niż to, co miało się odbyć w Końskich. Niestety, ostateczny skład dziennikarski okazał się daleki od takiego zrównoważenia.

 

Nie znaczy to, że w jakiś sposób postponuję moje koleżanki i kolegów z redakcji, które postanowiły wziąć udział w spotkaniu w Lesznie. Redakcje mają zresztą pełne prawo mieć swoje linie. Problem w tym, że w tej sytuacji impreza miała szansę bardziej przypominać zwykłą konferencję prasową. Mój zaś w niej udział w pewien sposób legitymizowałby przedsięwzięcie z niespecjalnie zrównoważonym składem.

 

Nie przesądzam tutaj, jakie były przyczyny owego niezrównoważenia. O ile wiem, sztab Trzaskowskiego – mimo pierwszego oświadczenia Cezarego Tomczyka, w którym lista zaproszonych redakcji była mocno wybiórcza – faktycznie zwracał się również do redakcji z drugiej strony, między innymi do wPolityce i TV Trwam. Czy występował też do innych, wcześniej przeze mnie wymienionych – nie wiem. Nie wiem też, dlaczego poszczególne z nich nie zdecydowały się wziąć udziału i nie chcę na ten temat spekulować.

 

Szkoda, że kwestia starcia kandydatów uległa czysto taktycznym kalkulacjom. W gruncie rzeczy obie strony wymyśliły potencjalnie ciekawe formy spotkania, które można by nawet spróbować połączyć. Głosy zwykłych ludzi plus pytania dziennikarzy od prawej do lewej – to naprawdę może być dobry pomysł na debatę przed drugą turą w którychś przyszłych wyborach. Na pewno jednak nie da się tego zorganizować przy tak głębokim politycznym zaangażowaniu dwóch spośród trzech największych stacji telewizyjnych.

 

Łukasz Warzecha

ŁUKASZ WARZECHA: Marzenie o wspólnej debacie

Piszę ten tekst jeszcze przed środową debatą kandydatów na prezydenta, którą organizuje TVP. Piszę z poczuciem dużego zawodu: rzetelna, prowadzona na neutralnym gruncie, satysfakcjonująca dla widzów i zawierająca element prawdziwej dyskusji debata prezydencka powinna być standardem, który jednak w Polsce najwyraźniej się zdegenerował.

 

Dobrą tradycją było organizowanie debaty prezydenckiej wspólnie przez trzy największe stacje telewizyjne – TVP, TVN i Polsat. Tak było jeszcze w 2010 r. (w czasie, gdy TVP rządziła wciąż koalicja PiS-SLD-PSL). Pięć lat później wspólną debatę zorganizowały już tylko TVP i Polsat. W tym roku o wspólnej debacie w ogóle już nie ma mowy. Wszystkie media, które miały organizować swoje przedwyborcze spotkania, rezygnują. Zostaje jedynie TVP, która ma obowiązek debatę zorganizować.

 

Właściwie trudno się dziwić – nie bardzo mogę sobie wyobrazić uzgodnienie wspólnych zasad przez trzy stacje telewizyjne przy takim poziomie podziałów, jaki dziś mamy, także w mediach. Nie sposób sobie przedstawić stojących obok siebie prowadzących z TVP i TVN, które na co dzień są swoimi antytezami i zajadle się wzajemnie atakują.

 

Tymczasem gdy organizatorami debat były trzy największe stacje telewizyjne, dawało to walor uspokojenia atmosfery. Wymuszało konsens, gdy idzie o przygotowanie pytań i sposób traktowania kandydatów. Pokazywało też – co ma niebagatelne znaczenie – że największe polskie telewizje są w stanie połączyć siły przy realizacji ważnego celu medialnej misji – bo takim jest rzetelne przepytanie kandydatów na prezydenta. Dziś wojna jest totalna. Miejsca na porozumienie nie ma.

 

Rezygnacja z takiego modus operandi sprawiła, że tym razem każdy chciał mieć swoją debatę – lecz nie w każdej chcieli uczestniczyć dwaj najważniejsi kandydaci. Zresztą nawet gdyby do debat „Newsweeka” czy TVN miało dojść, musiałoby się pojawić pytanie o ich sens w sytuacji, gdy do wyborów pozostało półtora tygodnia. Nadmiar debat rozmyłby ich znaczenie i – tu trzeba zrozumieć głównych kandydatów – wystawiałby przede wszystkim faworytów na dodatkowe i z ich punktu widzenia zbędne ryzyko wpadki. Tak bowiem jest z debatami przed wyborami prezydenckimi, ale też parlamentarnymi (gdy występują przedstawiciele komitetów wyborczych): najbardziej zależy na nich tym, którzy w sondażach są dalej, a najmniej tym, którzy prowadzą. Ci bowiem mają najwięcej do stracenia. Również z tego punktu widzenia jedna wspólna debata najważniejszych stacji telewizyjnych byłaby rozsądnym wyjściem. Nawet prowadzący w wyścigu nie mogliby się od tego jednego starcia wymigać, a słabsi mieliby również swoją szansę.

 

Wygląda tymczasem, że zostaliśmy z jedną debatą. W momencie, gdy piszę ten tekst, nie wiadomo jeszcze, czy weźmie w niej udział Rafał Trzaskowski. Nie jestem zaskoczony wahaniami jego sztabu, choć decyzja nie jest łatwa. Za uczestnictwem w debacie przemawia oczywiście to, że w przeciwnym wypadku kandydat KO zostanie oskarżony przez przeciwników o tchórzostwo. Przeciwko – fakt, że Trzaskowski był przez TVP traktowany po prostu jako wróg, a on sam także nie szczędził jej najostrzejszych uwag. Tym mógłby kandydat KO uzasadniać swoją odmowę. Wybór nie jest zatem łatwy i być może jego podstawą będą wewnętrzne badania sztabu kandydata Koalicji Obywatelskiej.

 

Patrząc na sprawę z punktu widzenia osoby zainteresowanej odpowiednim miejscem i kształtem mediów publicznych, nie sposób nie mieć obaw wobec tego, jak przebiegnie debata w telewizji teoretycznie publicznej. TVP w swojej części publicystyczno-informacyjnej została sformatowana po prostu jako instrument propagandy partii rządzącej i trudno z tym w ogóle dyskutować. Można natomiast odnieść wrażenie, że im bliżej wyborów, tym gorzej. Już wewnątrz samego obozu władzy pojawiają się wątpliwości, czy aby nie przesadzono z propagandowym natarciem. Debatę zaś miałby najprawdopodobniej poprowadzić Michał Adamczyk – ten sam, który dopiero co w „Gościu Wiadomości” całkowicie już wyszedł z roli prowadzącego rozmowę i przez kilkadziesiąt sekund wygłaszał tyradę o TVP w czasach Platformy Obywatelskiej, nie dając zaproszonemu do rozmowy Pawłowi Zalewskiemu dojść do głosu. Nie jest usprawiedliwieniem, że z kolei sam Zalewski zaczął od stwierdzenia, że TVP bierze udział w kampanii Andrzeja Dudy. Zwłaszcza że ten pogląd wydaje się dość mocno uzasadniony.

 

Doprawdy, trudno sobie wyobrazić, żeby ten sam dziennikarz zaledwie kilka dni później miał przepytywać kandydatów na prezydenta – tak się jednak zapewne stanie. Tymczasem, gdyby na poważnie mówić o publicznej, nie partyjnej telewizji, występ taki jak Michała Adamczyka powinien dla niego oznaczać natychmiastowe zniknięcie z anteny, przynajmniej na jakiś czas.

 

Gdyby kiedyś znów udało się uzgodnić wspólną organizację debaty prezydenckiej przez trzy telewizje, mam swoje prywatne typy dobrych, rzetelnych dziennikarzy z każdej stacji, którzy bez uszczerbku dla rzetelności i z korzyścią dla widzów mogliby takie starcie prowadzić. Wyobraźmy sobie na przykład, że kandydatów na prezydenta przepytują Piotr Witwicki z Polsatu, Krzysztof Ziemiec z TVP i Krzysztof Skórzyński z TVN. Marzenie ściętej głowy?

 

Łukasz Warzecha