Walcem po papierze – ŁUKASZ WARZECHA o konflikcie w „Gazecie Wyborczej”

W niedzielny wieczór 13 czerwca przecierałem oczy ze zdumienia. Nie dlatego, że zaskoczyło mnie zwycięstwo Konrada Fijołka w Rzeszowie (choć faktycznie jego wygrana już w pierwszej turze pewnym zaskoczeniem mogła być), ale z powodu wielkiego nadtytułu widocznego na stronie głównej portalu Gazeta.pl: „Rzeszów wybrał Fijałka”. Tak właśnie – „Fijałka”, choć każdy w miarę zorientowany obserwator powinien wiedzieć, jak nazywa się kandydat opozycji w wyborach uzupełniających w stolicy Podkarpacia. Przyszło mi do głowy, że może redaktor strony głównej pomieszał nowego prezydenta Rzeszowa z popularnym w niektórych kręgach lekarzem, jednym z covidowych celebrytów, ale jego nazwisko pisze się jeszcze inaczej: Bartosz Fiałek.

 

Mógłby ktoś powiedzieć, że się czepiam. Owszem, może gdyby chodziło o ewidentną literówkę w środku tekstu. Ale wielki nadtytuł na samej górze głównej strony, nad ramką z tekstami poświęconymi specjalnie wyborom w Rzeszowie, z tak kardynalnym błędem, w dodatku widocznym przez wiele godzin – trudno to jednak nazwać zwykłą literówką. Ktoś to musiał najpierw niepoprawnie napisać, i to raczej z niewiedzy, a nie mimowolnie, potem ktoś musiał to umieścić na stronie, a cała grupa dziennikarzy i redaktorów musiała ten błąd przez dobrych kilka godzin ignorować. To świadectwo problemu systemowego.

 

Pomyślałem wówczas o trwającym właśnie sporze, który już całkiem oficjalnie prezentowany jest jako najpoważniejszy kryzys w relacjach redakcji „Gazety Wyborczej” z zarządem Agory. Kością niezgody jest połączenie w jednym pionie portalu Gazeta.pl i redakcji „GW”, w tym strony Wyborcza.pl. Niezorientowane osoby często utożsamiają Gazeta.pl z redakcją papierowej „GW” oraz nie odróżniają portali Gazeta.pl i Wyborcza.pl – czemu zresztą trudno się dziwić, bo tak to wygląda dla laików z zewnątrz. Ale dziennikarze i redaktorzy „Wyborczej” zawsze podkreślali, że to dwie odrębne struktury. Teraz miałyby stać się jedną.

 

Można by uznać, że to wewnętrzny problem Agory (z którego wielu po przeciwnej stronie się cieszy), ale można też przyjrzeć się tej sytuacji jako symptomatycznej dla mediów w ogóle. Kompromitujący błąd w nazwisku kandydata zapewne nie mógłby się zdarzyć w redakcji samej „GW”, bo pracują tam dziennikarze z większym doświadczeniem, przyzwyczajeni do wyłapywania błędów w papierze i niewątpliwie z większa wiedzą. Zaś w wielu portalach internetowych mediów tradycyjnych zatrudniani są ludzie wyraźnie młodsi niż w papierowych redakcjach, ze znacznie mniejszym doświadczeniem, nastawieni wyłącznie na szybkość, a zarazem pozbawieni szerszej wiedzy i erudycji, niezbędnych w rasowym dziennikarstwie. I nie bardzo mający się od kogo uczyć. Na Gazeta.pl nietrudno odszukać przykłady miałkich tekstów, będących albo prostym (i często wadliwym) tłumaczeniem informacji z zagranicznych portali, albo pisanych na podstawie Wikipedii. I nie jest to przypadłość wyłącznie tego portalu.

 

Na kłopoty agorowych redakcji patrzę, rzecz jasna, z zewnątrz, nie znając panujących wewnątrz stosunków, ale mając ogólną wiedzę o mediach, w których mechanizmy są zawsze te same. W wypowiedziach – i tak na zewnątrz stonowanych – przedstawicieli redakcji „GW” znać irytację na menadżerów z Agory, że nie rozumieją prawdziwej pracy dziennikarskiej i myślą kategoriami najczyściej biznesowymi. To również znany problem szczególnie dużych wydawnictw, dla których gazeta jest tylko jednym z wielu obszarów działalności. Tak jest właśnie w Agorze, która ma i radio, i reklamę, i kina.

 

Doskonale rozumiem obawy ludzi z papierowej gazety (oraz jej portalu, czyli Wyborcza.pl), którzy boją się, że ich portal straci swój charakter oraz że nastąpi swoista inwazja „barbarzyńców” – tych właśnie, którzy nie odróżniają Fijołka od „Fijałka”. Z drugiej strony planom wydawnictwa nie sposób odmówić biznesowej logiki. Jestem tu jednak raczej po stronie dziennikarzy z tradycyjnego medium, znam bowiem z własnego doświadczenia oraz wielu opowieści bezsilne pomostowania na menadżerów, którzy sami nigdy dziennikarzami nie byli i którzy medium – nie tylko drukowane – traktowali jak fabrykę zapałek czy bank. Tymczasem media to biznes sui generis, niezwykle specyficzny. Podejście biznesowe bez uwzględnienia tej specyfiki, a więc identyczne jak przy jakimkolwiek biznesie produkcyjnym czy usługowym, często się nie sprawdza i zamiast pomagać – pogrąża.

 

Do linii „Gazety Wyborczej” jest mi dalej niż z Warszawy do Honolulu, ale w tej sprawie kibicuję „papierowej” redakcji. Mam nadzieję, że zarząd Agory nie pojedzie po niej walcem.

 

Łukasz Warzecha

Przypadek Brauna – ŁUKASZ WARZECHA o granicy interwencji dziennikarza prowadzącego dyskusję

Środowisko dziennikarskie w sprawie wyrzucenia Grzegorza Brauna z debaty kandydatów na prezydenta Rzeszowa w Radiu Zet podzieliło się na dwa obozy, zgodnie z zaangażowaniem politycznym. Pierwszy obóz bił brawo – to głównie obóz opozycyjny, drugi milczał – to głównie obóz prorządowy.

 

Reakcja pierwszego obozu jest przynajmniej konsekwentna. Konfederacja w tej grupie jest od zawsze na cenzurowanym. Reakcja drugiego niestety konsekwentna nie jest. To obecnie rządzący wielokrotnie twierdzili, że zagrożeniem są różne formy politycznie poprawnej cenzury, a ich oczkiem w głowie jest wolność słowa. Kiedy jednak padło na politycznego konkurenta, goniącego w sondażach kandydatkę PiS – zamilkli. Dotyczy to zresztą nie tylko sprzyjających władzy dziennikarzy, ale także polityków obozu rządzącego. Głosów sprzeciwu lub przynajmniej sceptycznych wobec decyzji Andrzeja Stankiewicza było niewiele. To będzie jeden z nich.

 

Dwie rzeczy muszę na początku podkreślić. Pierwsza: nie oceniam tutaj słuszności lub nie słów Grzegorza Brauna ani tym bardziej tego, czy one posłużą Konfederacji czy nie. Ten tekst w ogóle nie jest o tym. Druga: nie jest to w żadnym wypadku atak na samego Andrzeja Stankiewicza. Andrzeja znam od lat i niezmiennie bardzo cenię jako dziennikarza. Nie znaczy to jednak, że nie mógł w mojej ocenie popełnić błędu albo że w jakichś sprawach nie możemy się nie zgadzać.

 

Nie ma tu – zaznaczam – żadnego znaczenia, czy mówimy o prywatnej czy o publicznej stacji. Rozważania dotyczą bowiem tego, czy dziennikarz prowadzący dyskusję w ogóle powinien interweniować tak jak to zrobił Stankiewicz. Wniosek w taki sam sposób dotyczyć będzie publicznej i prywatnej stacji. Ogólna zasada postępowania dotyczy obu rodzajów podmiotów.

 

Wyobraźmy sobie najpierw pewną sytuację. Takie ćwiczenia umysłowe zawsze polecam w podobnych okolicznościach. Oto trwa podobna debata z podobnymi uczestnikami i nagle przedstawiciel lewicy zwraca się do przedstawiciela narodowców: „Jesteście faszystami! Gdybyście mogli, organizowalibyście dzisiaj pogromy na Żydach!”. Czy przedstawiciel lewicy powinien zostać wyrzucony z debaty? Przecież to dwa obelżywe, skandaliczne i bardzo daleko idące oskarżenia – znacznie moim zdaniem poważniejsze niż to, co powiedział Grzegorz Braun.

 

Wiem, że niektórzy wypowiedzą teraz sakramentalne: to nieporównywalne. A jednak – to jest znakomicie porównywalne. I tu, i tam mamy do czynienia z pewnym ostro wyrażonym poglądem. Być może tak postawionej tezy wygłaszający ją nie byłby w stanie udowodnić, być może mógłby zostać za nią pozwany. Czy jednak faktycznie nie ma prawa zaprezentować jej w debacie, której celem jest przecież, żeby dać wyborcom materiał do oceny?

 

Podstawowe pytanie brzmi zaś: gdzie leży granica interwencji dziennikarza prowadzącego dyskusję? Interwencji nie polegającej już tylko na sprzeciwie wobec jakichś słów, ale na całkowitym pozbawieniu uczestnika debaty prawa głosu. Jest to przecież forma cenzury. Czy dziennikarz ma do niej prawo? Uważam, że tak – lecz jedynie w dwóch sytuacjach.

 

Pierwsza to zwykłe, ordynarne chamstwo, a więc posługiwanie się słowami powszechnie uznawanymi za obelżywe. Do takich zaliczam hasło protestów dowodzonych przez panią Lempart. Druga sytuacja to taka, gdy uczestnik debaty zahacza o kodeks karny i na przykład nawołuje wprost do nienawiści. Poparłbym Andrzeja Stankiewicza wręcz entuzjastycznie, gdyby Grzegorz Braun w debacie powiedział: „Jeśli zobaczą państwo na ulicy homoseksualistów, gońcie ich, bijcie, przepędźcie!”. Nic takiego jednak nie padło. Padły dwa stwierdzenia, oba ostre, ale będące wyrazem poglądów kandydata: o „dewiacji” w kontekście homoseksualizmu oraz o ministrze Adamie Niedzielskim jako „psychopacie”. Można narzekać, że kandydat posługuje się takim językiem oraz że ma takie poglądy, można to też akceptować i popierać, jednak ostateczna ocena powinna należeć do wyborców. Jeżeli dziennikarz przyznaje sobie prawo do uciszenia polityka, wygłaszającego choćby najostrzejsze oceny, ale jednak właśnie oceny, przestaje być przezroczysty, a staje się aktywnym uczestnikiem dyskusji, w dodatku z prawem dowolnego cenzurowania jej uczestników. I nie udawajmy, że nie mają wówczas znaczenia jego własne poglądy.

 

Wolność słowa jest dzisiaj zagrożona znacznie bardziej niż jeszcze na początku 2020 r. Do dotychczasowych politycznie poprawnych kryteriów cenzorskich doszły kryteria sanitarystyczne. Można wylecieć z mediów społecznościowych nawet za podanie dalej naukowych raportów o badaniach nad lekami na COVID (autentyczny przypadek, choć nie w Polsce) albo za generalne niezgadzanie się z obowiązującą linią, jak to się stało w przypadku twitterowego konta doktora Pawła Basiukiewicza.

 

Dziennikarze powinni stać po stronie obrońców prawa do wolnej ekspresji, a nie po stronie cenzorów. To nie my – również, a nawet przede wszystkim jako prowadzący debaty i dyskusje – jesteśmy od uczenia polityków kultury wypowiedzi, a już na pewno nie jesteśmy od tego, żeby arbitralnie decydować o tym, jakie poglądy i oceny powinny do odbiorców dotrzeć.

 

Łukasz Warzecha

Ignorować – ŁUKASZ WARZECHA o hejtowaniu dziennikarzy

Niegodziwy szmaciarz” i „straszna menda” – tak napisał o mnie na Twitterze pewien człowiek, bynajmniej nie anonimowy, ale przeciwnie – względnie rozpoznawalny w niektórych kręgach. Napisał to w odpowiedzi na mój złośliwy komentarz dotyczący nominacji Wojciecha Wybranowskiego na redaktora naczelnego „Głosu Wielkopolskiego”: „Wojtuś na to solidnie zapracował”. Pod wpisem na mój temat rozkręciła się standardowa hejterska karuzela, zresztą z udziałem samego Wybranowskiego. Znam ten mechanizm świetnie, więc nie jest to dla mnie zaskoczenie.

 

Tak się złożyło, że dostrzegłem te wpisy akurat w dniu, gdy Wirtualne Media opublikowały ciekawy tekst o hejcie na dziennikarzy, w którym jako ofiary wymienieni byli Filip Chajzer, Tomasz RożekKatarzyna Bosacka. Tekst pomija jednak ten właśnie mechanizm nakręcania hejtu, o którym mowa wyżej. Internetowy hejt miałby być tylko skutkiem działania najczęściej anonimowych internautów. Tak jednak nie jest. Bardzo często i zapewne coraz częściej – trudno tu mówić o jakichś statystykach – hejt nakręcają osoby o tysiącach obserwujących, w tym także politycy i dziennikarze, podszczuwając na tych, z którymi im nie po drodze.

 

Na Wirtualnych Mediach możemy przeczytać o tym, że Filip Chajzer z powodu agresji internautów wpadł podobno w depresję. Tomasza Rożka spotkały zaś najgorsze możliwe obelgi, gdy pokazał, że pracował jako wolontariusz na oddziale covidowym.

 

Nie jest to pierwszy artykuł, mówiący o problemie internetowych nienawistników. Były ich już dziesiątki, jeśli nie setki. Większość jednak – tak jak i ten – skupia się na przedstawianiu dramatycznych (rzekomo) skutków hejtu dla jego ofiar, a ich autorzy kompletnie nie starają się zobaczyć sprawy w szerszym kontekście.

 

Zostawiam tu na boku kwestię prześladowania w sieci osób prywatnych. Interesują mnie sytuacje tego typu w świecie mediów. Jest ich, rzecz jasna, mnóstwo, bo osoby publiczne – a do takich można zaliczyć większość dziennikarzy – z natury rzeczy przyciągają internetowych agresorów. Tak było i tak będzie. Piszę to jako osoba, która przez kilkanaście lat obecności w mediach społecznościowych (zaczęło się od Salonu24, a więc 15 lat temu; na Twitterze zaś jestem od 11 lat) dorobiła się naprawdę licznego antykościoła. Ludzi, którzy są gotowi przypisać mi najgorsze cechy i motywacje, a na koniec obrazić w najbardziej chamski sposób, mógłbym zapewne liczyć w grubych tysiącach. Tak bywało już za czasów Salonu24, choć skala była rzecz jasna mniejsza.

 

Czasami zdarza mi się przypadkowo zajrzeć w te rejony, gdzie zbierają się moi osobiści nienawistnicy (na ogół omijam ich szerokim łukiem, starając się blokować wszystkie takie osoby, jeśli wpadną mi przypadkiem w oko) i zapewniam: jest to najgorsza kloaka chamstwa i głupoty, jaką można sobie wyobrazić. Dlatego, szczerze mówiąc, wyznania Chajzera brzmią dla mnie co najmniej dziwnie, jeśli nie jak hipokryzja. Czy naprawdę dziennikarz niestroniący od kontrowersyjnych opinii nie spodziewa się, że spotka go za nie masowy hejt? Ja wkalkulowuję to w swoją aktywność, a lata obcowania z tym zjawiskiem właściwie całkowicie mnie na nie uodporniły. Owszem, nie jest to miłe, być może gdzieś w psychice się odkłada, ale gdybym miał do sprawy podchodzić tak jak Chajzer – który w pewnych przypadkach wytaczał ciężkie działa, ujawniając dane hejterów i tocząc z nimi absurdalne boje, które ich tak naprawdę dowartościowują – to albo nie mógłbym się zajmować niczym innym, albo skończyłbym dawno w szpitalu psychiatrycznym. Sytuacji takich jak opisana na początku tego tekstu – inni przedstawiciele środowiska dziennikarskiego, nakręcający hejt pod bzdurnym pretekstem, czego plonem są setki chamskich wpisów – zaliczyłem już pewnie kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset. Odhaczam, ziewam, idę dalej.

 

Decydując się na szukanie popularności, jak niektórzy celebryci lub dziennikarze, albo po prostu wchodząc do mediów społecznościowych, żeby w ten sposób komunikować swoje poglądy i oceny, trzeba być przygotowanym na to, co się tam dzieje. Jeżeli ktoś na to gotowy nie jest albo go to przerasta, nie powinien brać w tej zabawie udziału. Na tej samej zasadzie jak ktoś z lękiem latania nie powinien kształcić się na pilota, a ktoś z klaustrofobią nie powinien iść do pracy w kopalni. Są zresztą dziennikarze, którzy po prostu do mediów społecznościowych nie weszli i problem ich nie dotyczy – jak na przykład Andrzej Stankiewicz. Aczkolwiek jest ich faktycznie coraz mniej.

 

Nie znaczy to jednak, że zagadnienie nie istnieje. Rozmawiałem o tym z Tomkiem Rożkiem, jednym z bohaterów artykułu Wirtualnych Mediów. Tomek napisał do mnie: „Ja nie płaczę nad swoim nieszczęściem. Ja płaczę nad naszym nieszczęściem. Bo zdziczenie obyczajów widzę wyraźnie. I stawiam tezę, że to także z powodu braku reakcji na chamstwo w sieci”. W przeciwieństwie do Chajzera, który nie po raz pierwszy robi teatr ze swoich przygód z hejterami, Rożek nie jest faktycznie znany z żalenia się na nich, ale też jako dziennikarz naukowy nie miał zbyt wielu okazji, żeby się narazić. Dlatego zetknięcie z napięciami i emocjami, jakie łączą się ze sprawą epidemii, szczepień, szpitali covidowych, może być dla niego szokujące – i ja to świetnie rozumiem.

 

Jako realista nie jestem jednak w stanie w pełni zgodzić się z jego diagnozą. Czy faktycznie zdziczenie postępuje? Trochę zapewne tak – dewaluacja słów, wysyłanych sygnałów, postępujące znieczulenie odbiorców oraz wynikająca z tego potrzeba epatowania coraz mocniejszymi przekazami – to się rzeczywiście w mediach społecznościowych dzieje w skali globalnej i dotyczy osób publicznych. Za tym przykładem idą zwykli użytkownicy. Z drugiej jednak strony frustraci i chamstwo istniały zawsze, tyle że przed erą społecznościówek dotarcie do adresatów było o wiele trudniejsze. Tu więc Rożek ma w jakimś stopniu rację.

 

Ale co począć ze stwierdzeniem, że przyczyną jest „brak reakcji”? Jak właściwie mielibyśmy na takie przypadki reagować poza blokowaniem tego typu osób? Odpowiedzią nie może przecież być jakaś forma cenzury – korzyść byłaby tu moim zdaniem znacznie mniejsza niż potencjalne straty. Można oczywiście starać się każdy taki wpis zgłaszać, ale raz, że większość platform stosuje bardzo luźne kryteria i trudno oczekiwać rezultatów, a dwa, że popularni dziennikarze do zgłaszania nienawistnych wpisów do siebie kierowanych musieliby zatrudnić specjalnego pracownika. W przeciwnym wypadku nie mieliby już czasu na nic innego.

 

Rozumiem, że wrażliwości są różne i że dla wielu osób – tak właśnie jak dla Tomasza Rożka – pierwsze zetknięcie z prawdziwą falą internetowych nienawistników może być szokujące. Ale to trochę tak jakby kogoś zszokowało, że są na świecie regiony pełne nędzy i nieszczęścia, gdy trafił tam pierwszy raz w życiu, i domagał się, żeby coś z tym natychmiast zrobić. Niestety – nędza będzie na świecie zawsze, podobnie jak zawsze będą istnieli hejterzy. Może przez lata moja skóra stała się już bardzo gruba, ale mam na to tylko jedną radę: ignorować. Normalna, pożyteczna dyskusja i obieg opinii powinny istnieć w oderwaniu od kloacznych klimatów, które niech kłębią się na marginesie, choćby nawet był to bardzo duży margines.

 

Media społecznościowe udostępniają narzędzia ułatwiające odcięcie się od hejtu. Na przykład Twitter od dość już dawna filtruje zawartość w taki sposób, że użytkownik widzi tylko część kierowanych do niego komunikatów. Algorytmy dość skutecznie odcinają to, co można uznać za hejt. Inne rozwiązania będą jak kopanie się z koniem.

 

Łukasz Warzecha

Skokowa pauperyzacja dziennikarzy? – ŁUKASZ WARZECHA o „umowach śmieciowych”

W prezentacji Polskiego Ładu znalazła się zapowiedź Jarosława Kaczyńskiego, która wspominana jest jedynie pobieżnie, a która ma szczególne znaczenie dla środowiska dziennikarskiego. Prezes PiS zapowiedział mianowicie, że rządzący będą dążyć do likwidacji „umów śmieciowych” (to propagandowe, niesłusznie pogardliwe określenie umów cywilnoprawnych), a wcześniej takiej umowy zostaną „całkowicie oskładkowane”. Ostatecznie miałyby być zastąpione „kontraktem pracy” na wzór hiszpański.

 

Pominę tu konsekwencje dla całego rynku pracy, aczkolwiek nie sposób nie poczynić przynajmniej jednej ogólnej uwagi: ten plan nie uwzględnia, że istnieją zawody wolne, w których po prostu nie da się przełożyć obecnej formy umowy cywilnoprawnej na „kontrakt pracy”, a tym bardziej na etat. Ich specyfiką jest wykonywanie prac twórczych (jeśli mówimy tu o umowie o dzieło, bo to o nią głównie w tym przypadku chodzi) nieregularnie, za bardzo różne wynagrodzenia, o różnym zakresie i dla różnych zamawiających. Taka umowa w przypadku twórców wiąże się z przeniesieniem praw autorskich.

 

Z pewnym zaskoczeniem obserwowałem, nieliczne co prawda, reakcje w środowisku dziennikarskim na zapowiedzi Kaczyńskiego. Pojawiała się w nich radość, że pracodawcy w końcu zostaną zmuszeni do zatrudniania ludzi na etat. Być może mowa była tutaj o innym rodzaju umów tymczasowych, w innym bowiem przypadku trzeba by uznać, że ci zachwyceni nie rozumieją w pełni konsekwencji tego, co chwalą. Przypomnieć tu trzeba, że wynagrodzenie netto w przypadku umowy o dzieło w niewielkim stopniu odbiega od wynagrodzenia brutto, ponieważ jest domyślnie obciążone jedynie 17-procentową stawką podatku dochodowego w pierwszym progu. Nie zawiera się w nim żadna forma składki na ZUS. Tymczasem w przypadku etatu składki pochłaniają znaczną część kwoty brutto: prawie 20 proc. to składka emerytalna (płacona po połowie przez pracodawcę i pracownika), 8 proc. to składka rentowa (6,5 do 1,5), 2,45 proc. składka chorobowa (w całości po stronie pracownika), 9 proc. składki zdrowotnej (w całości po stronie pracownika). Odłóżmy na bok składkę wypadkową jako już ściśle powiązaną z jednym miejscem pracy. W sumie daje to blisko 40 proc. kwoty brutto. Gdyby potraktować poważnie słowa Kaczyńskiego, wszyscy pracujący dziś na umowach o dzieło przy „pełnym oskładkowaniu” nagle zaczęliby zarabiać o blisko 40 proc. mniej. Podział płatności między pracodawcę a pracownika nie ma tu znaczenia, bo można spokojnie założyć, że mało które medium, szczególnie spośród tych mniejszych, stać by było na skokowe powiększenie kosztów pracy, dotyczących współpracowników. Składki byłyby wykrawane najzwyczajniej z dotychczasowej kwoty brutto, którą zleceniodawca pomniejszyłby sobie o zobowiązania leżące po jego stronie.

 

Ale to nie koniec problemów. Jak bowiem podejść do sytuacji, w której ktoś – tak jak autor tego tekstu – przez całe życie nigdy nie pracował na etacie, a więc nie płacił składki emerytalnej, godząc się z tym, że jest coś za coś, i nagle miałby tę składkę zacząć płacić? Jak liczyć emeryturę w sytuacji, gdy niespodziewanie zmuszono by grupę osób do zapisania się do systemu w sytuacji, gdy zostało im relatywnie mało czasu, aby się do niego dołożyć? Jak zresztą w ogóle kalkulować uprawnienia do świadczeń takich jak chorobowe w sytuacji, gdy nie ma się jednego pracodawcy?

 

I dalej: jak podejść do wynikających z oskładkowania uprawnień – urlopy, zwolnienia lekarskie oraz przede wszystkim emerytura – gdy mówimy o zawodach, w których pracuje się nie tylko dla różnych pracodawców (uwaga: właśnie „dla”, a nie „u”), ale też pracuje się często do wieku bardzo późnego, a wyznaczanie jakiegoś konkretnego momentu przejścia na emeryturę nie a kompletnie sensu?

 

To były przez lata uzasadnione powody, dla których nie zabierano się za umowy o dzieło – i być może tak będzie i tym razem, nie ma tu pełnej jasności. Wbrew temu, co twierdzą przedstawiciele rządu, istnieje grupa ludzi, którzy świadomie i dobrowolnie zdecydowali się na pracę w zawodach, w które wpisana jest niepewność. Nie przysługują im uprawnienia takie jak pracownikom etatowym, muszą sami zadbać o swoją starość, pieniądze na wypadek dłuższej choroby czy zabezpieczenie zdrowotne, w zamian zaś nie są zmuszeni do opłacania składek, których logiki nijak się w te zajęcia nie da wpisać. PiS ma niestety tendencję do populistycznego wrzucania do jednego worka wszystkich umów cywilnoprawnych jako niepożądanych i wymuszonych, co najzwyczajniej nie jest prawdą.

 

Jakie będą dalsze losy Polskiego Ładu w tym względzie – nie wiadomo. Warto jednak, żeby przedstawiciele środowiska dziennikarskiego przyglądali się uważnie tej sprawie, bo gdyby dosłownie odebrać słowa Jarosława Kaczyńskiego, czekałaby nas skokowa pauperyzacja znacznej części pracowników mediów czy, szerzej, wolnych zawodów.

 

Łukasz Warzecha

Czy Salon24 odżyje pod „Jastrzębiem”? – pyta ŁUKASZ WARZECHA

Wczoraj – 17 maja – ruszyło nowe (choć doskonale znane) medialne przedsięwzięcie. Trochę z boku, bez wielkiego szumu poza kręgiem koneserów mediów, zwłaszcza nowych mediów, ale to nie znaczy, że takiego szumu w nowej odsłonie nie narobi. Ruszył odnowiony i odświeżony Salon24, od niedawna własność Sławomira Jastrzębowskiego, byłego redaktora naczelnego „SuperExpressu”, wcześniej zastępcy redaktora naczelnego „Faktu”, a do niedawna partnera w firmie piarowej R4S.

 

Trudno, żebym nie miał do tego wydarzenia szczególnego stosunku za paru powodów. Pierwszy jest taki, że w Salonie24 byłem od początku przez kilka dobrych lat i – co ogromnie ważne, a co wspominam zawsze, gdy przy jakiejś okazji mówię o zmianach, które dotknęły dziennikarstwo w ciągu ostatnich dwóch dekad – było to pierwsze miejsce bezpośredniego zetknięcia się z odbiorcami poprzez nowe technologie. Mówiąc brutalnie – ludzie w czasie rzeczywistym mogli mi nawrzucać pod moim tekstem, a ja wtedy jeszcze niewiele mogłem z tym zrobić, bo narzędzia blokujące lub filtrujące pojawiły się w Salonie24 dopiero po jakimś czasie. W tradycyjnych mediach takie reakcje były skutecznie filtrowane i wymagały dużo większej determinacji: napisania papierowego listu, dodzwonienia się do redakcji (komórki były wciąż rzadkością) lub nawet osobistego do niej przyjścia, a potem wyczekiwania na wychodzącego autora tekstu, żeby móc mu nagadać do słuchu twarzą w twarz – co wymagało już naprawdę odwagi. Napisanie kilku obelg pod tekstem nie wymagało praktycznie żadnej.

 

Później pojawiły się Twitter, Facebook, dużo później kanały YouTube, ale pod tym względem Salon24 był pierwszy. W chwili, gdy Igor Janke go uruchamiał, to było naprawdę nowatorskie medium. Niczego takiego jeszcze w Polsce, a pewnie nie tylko w Polsce nikt nie zrobił wcześniej. W tekście inaugurującym nową odsłonę Salonu24 Sławomir Jastrzębowski przypomniał, jak to właśnie Igorowi Jankemu udało się dla Salonu przeprowadzić wywiad z Barackiem Obamą, co nie udało się przedstawicielom wielu tradycyjnych mediów. Poważnym argumentem było właśnie nowatorstwo Salonu24.

 

W Salonie24 pisałem długo, ciesząc się oferowaną przez tę platformę wolnością wypowiedzi i natychmiastowością publikacji. Rzecz, która dzisiaj wydaje się oczywista, ale wtedy, ponad dekadę temu, była czymś nadzwyczajnym. Owszem, istniały blogi, ale dopiero Salon24 spopularyzował tę formę wypowiedzi u osób publicznych. Skończyłem pisanie (moje teksty oczywiście nadal w Salonie można znaleźć), gdy z „Faktu” przeszedłem do „W Sieci” (wówczas jeszcze właśnie z „w”), które miało swój własny portal wPolityce i publikowanie w dwóch podobnych miejscach stało się niemożliwe.

 

Drugi powód to ten, że prywatnie znam Sławka Jastrzębowskiego od lat, jako że pracowaliśmy razem jeszcze w „Fakcie”, i mogę bez cienia wątpliwości stwierdzić, że jest to jeden z najoryginalniejszych ludzi mediów w Polsce. Inteligent wyglądający jak napakowany bandziorek z Bałut (bo Sławek jest z Łodzi, jak ja) – w końcu wiadomo, „biceps dla Polski” to jego hasło. Człowiek o poglądach ogólnie prawicowych, ale tak specyficznie sygnalizowanych, że czasem trudno powiedzieć, jakie one właściwie są. Osoba o tak dużym dystansie do siebie i własnych poglądów, że nigdy nie widziałem, żeby w mediach społecznościowych na kogokolwiek się rzucił, komuś nawtykał albo na kogoś się obraził (czego, uczciwie mówiąc, nie mogę powiedzieć o sobie). Sławek nie owija w bawełnę, jest bezpośredni, ale jednocześnie nie brutalny. W rozmowie zapala się czasem tak, że można mieć wrażenie, że ma się przed sobą nakręconego nastolatka, a nie statecznego pana redaktora w wieku… Pomińmy ten detal, bo i tak państwo nie uwierzą. Słowem – drugiego takiego Jastrzębowskiego polskie media nie mają. Może ma go polska kulturystyka, ale może to być najwyżej podobieństwo czysto fizyczne.

 

Jeśli lektura tej charakterystyki kazała państwu odnieść wrażenie, że mam do „Jastrzębia” stosunek osobisty, a mówiąc wprost – że go lubię, to się państwo nie mylą. Lubię faceta i koniec. Jednak to, że go lubię, nie znaczy, że patrzę na jego nowy projekt bez wątpliwości, czy markę Salonu da się jeszcze reanimować.

 

Bo Salon24 – jak państwo być może spostrzegli, czytając opis mojej z nim przygody – był w wielu sprawach prekursorem; właśnie: był. Od chwili, gdy się pojawił, zmieniło się mnóstwo rzeczy. Między innymi weszły media społecznościowe, dające możliwość również natychmiastowej, zwięzłej, błyskawicznej komunikacji za pomocą bardzo krótkich komunikatów. Pojawiły się strony internetowe i całe portale powiązane z mediami, gdzie znalazło się miejsce dla dziennikarzy i publicystów, których nierzadko obarczono obowiązkiem prowadzenia blogów. Pojawiły się krótkie formy wideo i multimedia. Oraz całe mnóstwo innych rozwiązań, które nowatorstwo Salonu24 zabiły.

 

Salon24 pozostał marką rozpoznawalną w sieci, ale polor świeżości dawno stracił. Trwał, ale był jak dziarski staruszek: wciąż żywotny i przytomny, lecz szybko tracący oddech i siły. Lata w końcu jednak lecą. Wielkie pytanie brzmi, czy Jastrzębowski będzie umiał tego staruszka napoić eliksirem życia i odmłodzić o kilkadziesiąt lat, tak żeby znów objawił się nam sprężysty 30-latek. Szczerze mówiąc – nie wiem.

 

Sławek powiada, że chce zrobić z Salonu24 portal z prawdziwego zdarzenia, pozostawiają w nim ważną część blogową, która ma pokazywać otwartość tego miejsca. W swoim wstępniaku napisał:

 

Po co, dlaczego kupiłem Salon24 i co zamierzam z nim zrobić?

Otóż z kilku powodów. Jednym z nich jest to, że w polskich mediach brakuje mi miejsc nieoczywistych. Miejsc z opiniami i poglądami o horyzoncie 360 stopni.

Zdecydowana większość mediów patrzy w jedną stronę z akceptującym wszystko zachwytem i z co najmniej niesmakiem, jeśli nie obrzydzeniem w drugą. Efekt jest taki, że zanim zacznę czytać pewne gazety, portale, oglądać pewne telewizje, to wiem, co w nich napiszą, co przemilczą, co powiedzą i jak zinterpretowane zostanie konkretne zdarzenie. W kółko ci sami eksperci wypowiadający te same formułki. Dziennikarze, którzy zamiast prowadzić z politykami grę na własnych zasadach pozwolili się zredukować do roli kelnerów z połamanymi kręgosłupami służącymi (często z autentyczną wiarą w ideę) tej lub innej opcji.

Za dużo widziałem i przeżyłem, żeby mnie to oburzało. Tak było, jest i będzie, choć zmienia się natężenie identyfikacji z politykami. To błąd, w ten sposób dziennikarze pozbywają się swojej pozycji. Ja chciałbym trochę inaczej. Patrzeć we wszystkie strony, słyszeć wszystkie racje i w miarę samodzielnie, razem z użytkownikami Salon24 wyrabiać sobie zdanie.

 

Trudno, żebym się z „Jastrzębiem” nie zgodził, skoro właściwie to samo piszę od dawna także na portalu SDP i w tym samym upatrują problemu polskich mediów. Przy czym podobnych deklaracji do powyższej czytałem już wiele i właściwie nigdy nic z tego nie wychodziło – siła samoograniczająca bańki światopoglądowe jest potężna. O źródłach tej siły również wielokrotnie na tym portalu wspominałem. Ale tu jest różnica, bo gdy o Jastrzębowskiego chodzi, wiem, że nie jest to tylko odbębnianie retorycznej jazdy obowiązkowej – tak jak choćby w przypadku Doroty Kani opowiadającej, że w Polska Press nie będzie żadnej presji i zostanie zachowana redakcyjna wolność – lecz nowy właściciel Salonu24 tak właśnie myśli, całkiem szczerze. Mało tego – on w tym upatruje szansy biznesowej, a to co najmniej równie ważna motywacja.

 

Problem widzę w przekonaniu wystarczająco wielu osób, że znów warto na Salon24 zaglądać, a nawet na nim publikować. Czy to się uda – nie mam pojęcia. Mogę powiedzieć jedno: wziąwszy pod uwagę, jakie cele stawia sobie Sławomir Jastrzębowski, ogromnie chciałbym, żeby mu się udało. To mogłoby pokazać innym uczestnikom medialnego rynku, że można inaczej.

 

Łukasz Warzecha

Fatalna tendencja  – ŁUKASZ WARZECHA o zatrudnianiu w mediach osób niekompetentnych

Decyzje osób, niemających oparcia we własnej wiedzy czy doświadczeniu, muszą się odbijać na jakości tworzonych przez nie mediów.

 

Media bliskie władzy mają problem: coraz więcej podmiotów do obsadzenia, a ludzi o odpowiednich umiejętnościach coraz mniej. Nie tylko dlatego, że w ogóle jest ich niewielu, ale też dlatego, że część z tych, którzy takie umiejętności mieli, została już przemielona przez system i się nie sprawdziła, a ci, których można by jeszcze wykorzystać, nie wszyscy zostali poddani należytemu recyklingowi, żeby objąć kolejną „odpowiedzialną” posadę. Obserwuję takie historie nieustannie: oto pan X był dyrektorem państwowej stacji, następnie został ze stanowiska wyrzucony za połączone ze sobą nieudolność oraz niedostatecznie mocne poddanie się odpowiedniej narracji i zniknął mi z horyzontu; oto nagle odnajduje się jako szef państwowej agencji informacyjnej, o czym bym zapewne nie wiedział, gdyby właśnie nie zwolnił z pracy korespondenta z kilkudziesięcioletnim stażem.

 

Pan X przeszedł recykling i mógł zostać obsadzony ponownie, ale wielu jeszcze nie przeszło. Największy zaś kłopot jest w tych miejscach, skąd się kadry bierze i gdzie te kadry, przynajmniej teoretycznie, powinny dojrzewać przez dobrych kilka lat, aby nabyć choćby jakich takich umiejętności. Ludzie wyciągani w różne miejsca, gdzie jest paląca potrzeba, zostawiają puste posady, które ktoś przecież musi objąć. Z takim problemem zmaga się TV Republika. To tam niedawno dyrektorem programowym został Witold Newelicz. W jego sprawie są dwa wątki, które w dużej mierze niesłusznie zostały wymieszane, przede wszystkim zresztą przez drugą stronę politycznego i medialnego sporu.

 

Na Twitterze miała miejsce taka oto wymiana uprzejmości. Roman Imielski, zastępca naczelnego „Gazety Wyborczej” napisał: „Telewizja Republika ma nowego dyrektora programowego. Produkował twarde narkotyki, napadł na policjanta, kilka lat siedział w więzieniu. Doświadczenie medialne? Redakcja gazetki w zakładzie karnym”. Na co odpowiedział mu Wiktor Świetlik, były dyrektor Trójki o najdłuższym stażu w czasie rządów PiS, dziś felietonista Interii: „Facet lata temu był uzależniony. Odsiedział swoje i wyszedł z nałogu. Ma piękną kartę opozycyjną. Tak wygląda całe to gazetowyborcze pieprzenie o resocjalizacjach, drugiej szansie i wszystkim innym, w praktyce…”. Imielski wymieszał dwie kwestie, a Świetlik odpowiedział obok istoty problemu.

 

Sprawa burzliwego życiorysu Newelicza jest z prawnego punktu widzenia jasna: popełnił kilka przestępstw, został skazany, siedział, wyszedł, nie miał nowych konfliktów z prawem, z prawnego punktu widzenia jest niekarany, jako że skazanie się zatarło zgodnie z art. 107 kodeksu karnego. Oczywiście zatarcie skazania nie sprawia, że z życiorysu znika kilka lat życia i popełnione czyny.

 

Tymczasem obrońcy tej nominacji podkreślają właśnie aspekt powrotu na drogę praworządności i „dawaniem szansy” tłumaczą nominację na dyrektora programowego. Neweliczowi należy się szacunek za wykonaną nad sobą pracę, ale to nie ma żadnego związku z jego nowym stanowiskiem. Wywody obrońców, wśród których Świetlik jest jeszcze bardzo umiarkowany, zadziwiają. Mówiąc o dawaniu szansy, przypominają oni na przykład, że w TV Republice pracował niepijący alkoholik Rafał Porzeziński. Tyle że Porzeziński – który zresztą w swoich programach dawał wspaniałe świadectwo trzeźwości i najpewniej uratował tym iluś ludzi od stoczenia się w przepaść – jest zawodowym dziennikarzem z pokaźnym doświadczeniem. I był nim, zanim ową „szansę” dostał. Jego zasobem nie jest zwycięska walka z nałogiem, ale fachowa wiedza i umiejętności.

 

Inna karkołomna próba obrony to twierdzenie, że Newelicz popadł w konflikt z prawem, bo był ofiarą reform Balcerowicza. Tak powiadał Marcin Mamoń, kolega z działalności opozycyjnej. Miłosiernie nie skomentuję tej linii argumentacji.

 

A przecież problem z nominacją Newelicza w ogromnej części nie dotyczy tego, czy siedział i za co. Owszem, można by sobie zadawać pytanie, czy na pewno dyrektorem programowym powinien być ktoś, kto złamał prawo jednak nie w drobnej kwestii, lecz nie powinno to mieć znaczenia po zatarciu skazania, gdybyśmy mówili o osobie takiej jak Porzeziński, czyli z doświadczeniem i fachową wiedzą. Newelicz ich po prostu nie ma, a wypowiedzi osób takich jak Piotr Lisiewicz nie pozostawiają wątpliwości, że zatrudnienie go na ważnym stanowisku jest skutkiem towarzyskich koneksji, a nie kompetencji. Witek to kumpel z opozycji, lojalny politycznie, więc niech ma.

 

Oczywiście TV Republika to stacja prywatna i jeśli jej właściciele sobie życzą oraz są gotowi żyć z konsekwencjami takiego wyboru, mogą zatrudnić na stanowisku redaktora naczelnego nawet speleologa albo rzeźnika, których jedyny dotychczasowy kontakt z mediami polegał na włączeniu telewizora na serwis informacyjny. Nie znaczy to jednak, że nie ma ogólnego problemu kompetencji w mediach, również prywatnych. Z mojego doświadczenia i wiedzy wynika, że taki problem objawiał się często w wielkich strukturach, gdzie ludzie odpowiadający za biznes uznawali się za kompetentnych również w sferze tego, jak powinna funkcjonować ta czy inna redakcja. Stąd zresztą częściowo wzięły się drastyczne redukcje, jakie zaczęto w różnych miejscach wprowadzać trochę ponad dekadę temu, skutkujące ostrym spadkiem jakości.

 

Lecz ci, którzy na ważnych dla mediów miejscach, już w samych redakcjach, instalują osoby po linii towarzyskiej czy lojalnościowej (tak jak niedawna nominacja nowego prezesa Radia Łódź), są współodpowiedzialni za dalszą degradację mediów jako całości, co dotyka nas wszystkich – dziennikarzy. W tym sensie te nominacje, także w prywatnych mediach, nie są jednak sprawą całkowicie prywatną ich właścicieli. Decyzje takich osób, siłą rzeczy niemających oparcia we własnej wiedzy czy doświadczeniu, muszą się odbijać na jakości tworzonych przez nie mediów. A to z kolei wpływa na ich ogólną wiarygodność i przyczynia się do postrzegania zawodu dziennikarskiego jako po prostu przedłużenia polityki. To absolutnie fatalna tendencja.

 

Łukasz Warzecha

 

Jutubologia – ŁUKASZ WARZECHA o tym, jak YouTube utrudnia zarabianie dziennikarzom

Coraz więcej dziennikarzy, zwłaszcza tych niezwiązanych z jedną redakcją, a więc cieszących się korzyściami niezależności i cierpiących z powodu negatywnych skutków braku zaczepienia w jednym miejscu, decyduje się na jakąś formę internetowej działalności, często w postaci filmów. W moim przypadku mija właśnie rok od rozpoczęcia regularnego wideoblogowania. Przez ten czas wiele się dowiedziałem i nauczyłem – zwłaszcza od strony technicznej. Posiadłem na przykład podstawowe umiejętności montażu wideo za pomocą jednego z profesjonalnych programów. To bardzo cenna wiedza.

 

Zarazem jednak zdałem sobie sprawę, z jakim molochem w najgorszym znaczeniu tego słowa ma do czynienia każdy, kto decyduje się na wejście na YouTube i jeszcze spróbuje mieć z tego jakieś pieniądze. Serwisy o mediach dopiero co obiegła wiadomość, że mój redakcyjny kolega Rafał Ziemkiewicz, który wideoblogowanie zaczął trochę później ode mnie, ma narastający problem z tzw. monetyzacją swoich filmów. Nie tylko on.

 

Zapewne wielu dziennikarzy, którzy tej formy działalności nie próbowali, nie wie, o co tu w ogóle chodzi i jak zachowuje się YT wobec autorów treści. Warto więc trochę o tym napisać. Lecz nie o najgłośniejszych sprawach, czyli blokowaniu filmów albo kanałów – o tym pisałem już na portalu SDP kilkakrotnie przy okazji rozważań na temat przygotowanego przez Ministerstwo Sprawiedliwości projektu ustawy o wolności słowa w sieci. Projektu, który, nawiasem mówiąc, w obecnej sytuacji politycznej ma chyba małe szanse na realizację.

 

Niestety, projekt MS w ogóle nie zajmuje się kwestią najczęściej uderzającą w osoby korzystające z platformy należącej do Google’a jako twórcy, czyli właśnie demonetyzacji materiałów, a więc ograniczenia lub pozbawienia możliwości zarabiania na reklamach. To może być tymczasem w niektórych przypadkach boleśniejsze niż zablokowanie całego filmu.

 

Tu istotna uwaga: specyficzna grupa, jaką są na YT komentatorzy spraw bieżących, jest pod tym względem w sytuacji znacznie gorszej niż twórcy filmów o tematyce ponadczasowej (a takich jest większość). Publicysta przygotowujący materiał komentujący aktualności musi go pokazać jak najszybciej, bo tylko wówczas ma on sens. Tymczasem po sprawdzeniu filmu przez – jak to jest oficjalnie opisywane – odpowiednie algorytmy przed jego opublikowaniem może otrzymać komunikat, że film nie nadaje się dla reklamodawców.

 

Tu w ramach przypisów można dodać, że niedawno YT wprowadził coś w rodzaju autotestu – ankietę, którą wypełnia sam twórca i która ma dać zawczasu odpowiedź na pytanie, czy film jest dla reklamodawców odpowiedni. Jest ona jednak tak nieprecyzyjna i niejasna, że nie bardzo wiadomo, co w niej zaznaczać (co to mają na przykład być „kontrowersyjne treści”? czy opowiadanie o strzelectwie należy potraktować tak samo jak prezentację broni palnej?), a też trudno powiedzieć, czy ma ona jakikolwiek wpływ na późniejszą decyzję algorytmów.

 

Gdy twórca otrzymuje komunikat o zdemonetyzowaniu filmu (złowroga ikona żółtego dolara), może się odwołać i skierować film do weryfikacji przez nieokreślonego „specjalistę” – człowieka. Nie wiadomo, kim ten „specjalista” jest ani nawet, czy to rozumiejący różne lokalne konteksty Polak. W tym momencie twórca staje przed wyborem: czekać z publikacją materiału na rezultat weryfikacji lub nie czekać i opublikować film od razu. Dla komentatora wydarzeń aktualnych to wybór złego i złego rozwiązania. Weryfikacja przez żywego człowieka zajmuje bowiem obecnie nawet kilka dni – i to jest właśnie problem, o którym pisał Rafał Ziemkiewicz.

 

By podać konkretny przykład: piszę ten tekst w poniedziałek po południu. Swój ostatni materiał opublikowałem na kanale w sobotę rano, ale już wcześniej, w nocy z piątku na sobotę, dostałem informację, że zostaje on zdemonetyzowany (jak wszystkie moje filmy w ostatnim czasie) i natychmiast się odwołałem. Odwołanie nie zostało rozpatrzone do tego momentu, a więc minęło już ponad dwie i pół doby. W tym czasie film zebrał ponad 18 tys. wyświetleń. Nie zarobiłem na nim niemal nic i już nie zarobię, bo w momencie, gdy odwołanie może zostać uwzględnione, film będzie miał już za sobą 95 proc. wyświetleń.

 

Owszem, autor komentarza może go wstrzymać do czasu ewentualnego pozytywnego rozpatrzenia odwołania, ale wówczas publikacja opóźni się o kilka dni, a więc sprawy, o których mowa, przestaną być aktualne. Może też – jak czynię to ja – opublikować go od razu, ale wówczas większość wyświetleń nastąpi przed ewentualnym zdjęciem blokady na reklamy, zatem film niemal nic nie zarobi. W ten sposób YT pozbawia twórców pieniędzy.

 

Tu dochodzimy do kwestii kluczowej: wytyczne YT na temat publikowania reklam oraz powody, dla których algorytm decyduje o ich wstrzymaniu w danym przypadku, są kompletnie niejasne i nieprzejrzyste. Na etapie automatycznej decyzji twórca nie dostaje żadnej informacji i wyjaśnienia. Po prostu – nie i koniec. Twórca otrzymuje konkretną informację dopiero, gdy weryfikujący decyzję automatu człowiek podtrzyma negatywne stanowisko. Podchody z algorytmem, które niektórzy podejmują (np. unikając słów „koronawirus” czy „COVID”), przypominają najgorsze praktyki radzenia sobie z przymusu z peerelowską cenzurą – a i tak okazują się bardzo często nieskuteczne.

 

Ta nieprzejrzystość pozbawiania twórców pieniędzy budzi tym większy sprzeciw i frustrację, że przecież algorytm musi wychwytywać konkretne elementy – słowa czy obrazy. Trudno zatem pojąć, dlaczego YT, gdyby działał w dobrej wierze, nie dzieli się tą informacją z autorem. Jedyne wyjaśnienie, jakie można tu znaleźć, jest takie, że algorytmy są tak wadliwe, a ich działanie tak kompromitujące dla firmy, że nie chce ona ujawniać szczegółów tego procesu. Wiele już było przypadków – nietrudno takie historie znaleźć w sieci – gdy okazywało się, że filmy bywały demonetyzowane albo nawet blokowane z powodu kompletnego nieuwzględnienia kontekstu, w jakim jakieś słowo padało lub pokazywał się jakiś obraz.

 

Argument, że YT to firma prywatna, jest dyskusyjny – mówimy bowiem o warunkach faktycznego oligopolu w skali globalnej z jedną firmą wyraźnie dominującą. Nawet jednak gdybyśmy mieli się z tym argumentem zgodzić, trudno zaakceptować ordynarny wręcz brak przejrzystości przy podejmowaniu decyzji.

 

Zainteresowanym tą problematyką polecam przeszukanie internetu, w tym samego YT, można tam bowiem odnaleźć relacje bardzo doświadczonych twórców, którzy przegryźli się przez procedury i toczyli zażarte boje z działem pomocy giganta. Tam dopiero pojawiają się interesujące tropy, z których wyłania się niemal nowa dziedzina wiedzy: jutubologia. Zajmuje się ona sprawami takimi jak pozycjonowanie filmów na głównej stronie u poszczególnych użytkowników, polecanie ich w rekomendacjach, brak informacji o nowych filmach nawet u tych, którzy dany kanał subskrybują itp. A pamiętajmy, że wszystko to przekłada się na pieniądze.

 

Jeżeli zatem gdzieś widziałbym pole do wywierania nacisków, to przede wszystkim w kwestii radykalnego zwiększenia przejrzystości cyfrowych gigantów – nie tylko YT.

 

Łukasz Warzecha

Trollowanie – ŁUKASZ WARZECHA o tym, jak urzędnicy unikają niewygodnych pytań

Czy państwo pamiętają słynną sprawę łódzkiego drukarza, który nie chciał drukować plakatu na imprezę LGBT? Nie będę tu przypominał całej skomplikowanej batalii prawnej, która się wokół tej sprawy toczyła z udziałem rzecznika praw obywatelskich Adama Bodnara z jednej, a prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry z drugiej strony. Istotne było w niej co innego: zacietrzewione w ideologicznym sporze strony nie dostrzegały, że sprawa nie jest wcale zero-jedynkowa ani nie ma łatwego rozwiązania. Polecam tutaj dwa teksty, które na ten temat opublikowałem na blogu Warsaw Enterprise Institute („O drukarzu z Łodzi i kurierze z Wrocławia” oraz „Zderzenie dwóch wolności”).

 

Wspominam o tamtej sprawie, ponieważ okazało się, że uroszczenie do prawa do „nieobsługiwania” tych, z którymi się nie zgadzamy, niektórzy próbują poszerzyć na media. Przy czym, niezależnie od tego, że prawo to może nieść z sobą niezbyt przyjemne konsekwencje dla zbiorowości i dlatego nie powinno mieć charakteru absolutnego – kompletnie nie przystaje do sytuacji, o której piszę. Dlaczego zatem o drukarzu z Łodzi w ogóle wspominam? Ponieważ mam wrażenie, że ktoś uznał, iż może rozciągnąć wspomniane prawo do odmowy wykonania usługi niezgodnej z własnym sumieniem i przekonaniami na dziedzinę i okoliczności, gdy tego prawa absolutnie mieć nie może.

 

Oto dwukrotnie zdarzyło się w Kielcach, że urzędnicy lokalnej administracji odegrali przed kamerą TVP ten sam skecz. W styczniu był to głośny występ rzecznika kieleckich wodociągów, Ziemowita Nowaka, byłego dziennikarza kieleckiej „Gazety Wyborczej”, który pytany przez lokalny oddział TVP o awarię sieci wodociągowej, odpowiedział: „Wodociągi Kieleckie w sposób wzorcowy usuwają awarie, w sposób błyskawiczny. Jesteśmy w czołówce krajowej, a nawet światowej. Liczba awarii z roku na rok maleje”, a zapytany ponownie, ten komunikat powtórzył (m0żna to zobaczyć TUTAJ). Następnie tłumaczył się, że jego zdaniem lokalna telewizja publiczna zmanipulowała materiał o awarii i jego kuriozalna wypowiedź była protestem przeciwko tej manipulacji. Nowak nie skorzystał jednak z prawa do sprostowania.

 

Ostatnio w ślady Nowaka poszedł sekretarz miasta Kielce Szczepan Skorupski, indagowany przez dziennikarza TVP Kielce w sprawie rzekomego zagubienia przez urzędników kieleckiego ratusza dokumentów Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego, konsekwencją czego jest niemożliwość powołania w jego ramach szkoły branżowej. To sprawa na poziomie lokalnym ważna. Skorupski dwa razy recytował formułkę, niemającą nic wspólnego z zadanym pytaniem: „Urząd Miasta w Kielcach z roku na rok pracuje coraz lepiej. W sposób wzorowy, a nawet wzorcowy realizujemy zadania własne oraz rządowe zadania zlecone. Warto dodać, iż w czasie pandemii COVID-19 z Urzędu Stanu Cywilnego w Kielcach korzystają nie tylko mieszkańcy Kielc, ale również mieszkańcy ościennych gmin, rejestrując u nas urodzenia oraz przychodząc do naszego urzędu po odpis aktu zgonu” (można to zobaczyć TUTAJ).

 

Gwoli ustawienia sytuacji w politycznym kontekście – taki bowiem bez wątpienia istnieje – trzeba przypomnieć, że prezydentem Kielc jest Bogdan Wenta, który wygrał wybory w 2018 r. startując z komitetu Projekt Świętokrzyskie. Wenta był jednak wcześniej eurodeputowanym wybranym z listy PO i jego kandydatura była opozycyjna wobec obecnej władzy. To stawia lokalny ośrodek TVP oraz urząd miasta Kielce po przeciwnych stronach politycznej barykady, bo też nikt chyba nie ma wątpliwości, że TVP wykonuje polityczne zlecenia rządzących (o tym pisałem na portalu SDP wielokrotnie). Z tym że na poziomie ośrodków regionalnych jest to jednak mniej widoczne niż na poziomie głównej anteny.

 

Najwyraźniej urzędnicy samorządowi uznali, że to upoważnia ich do zachowania podobnego jak to, które stało się przedmiotem ostrego sporu między stronnikami drukarza a środowiskiem LGBT: że mogą telewizję publiczną strollować, bo chyba tak to należy określić. Otóż – nie mogą.

 

Po pierwsze – w obu przypadkach pytania dziennikarzy dotyczyły bardzo konkretnych kwestii, za które odpowiada urząd miasta Kielce. I w obu przypadkach urzędnicy faktycznie mieli się z czego tłumaczyć.

 

Po drugie – w przypadku drukarza mówiliśmy, jakkolwiek by oceniać konkretną sytuację, o zleceniu sprzecznym ze światopoglądem, nie zaś z sympatiami politycznymi czy wprost partyjnymi. To wyraźnie różni tamto zdarzenie od przypadków z Kielc. Sprawa mogłaby wyglądać inaczej, gdyby dajmy na to konserwatywny lokalny urzędnik odmówił wypowiedzi dla wojującego portalu LGBT w sprawie związanej z kwestiami światopoglądowymi – choć nawet wówczas jego prawo do odmowy odpowiedzi na pytania byłoby dyskusyjne. A już na pewno nie obejmowałoby głupawego trollingu.

 

Po trzecie – wielokrotnie pisałem, że TVP nie ma prawa działać tak jak działa, ponieważ jest opłacana przez Polaków o różnych poglądach. Ale dokładnie tak samo jest z urzędnikami samorządowymi (czy rządowymi): w swojej polityce informacyjnej nie mają prawa robić sobie kpin z tych mediów, których nie lubią, bo na ich pensje składają się wszyscy podatnicy o różnych poglądach. Od takich kpinek z zadającego konkretne pytanie pracownika TVP już tylko krok do potraktowania w podobny sposób każdego dziennikarza, który zada trudne pytanie – również z prywatnych lokalnych mediów. Gdyby zaś ten sposób postępowania uznać ogólnie za usprawiedliwiony i uzasadniony, za moment ludzie władzy trollowaliby opozycyjne media, a ludzie opozycji – media sprzyjające władzy. To donikąd nie prowadzi.

 

Urzędnik miejski czy w ogóle urzędnik publiczny nie jest od tego, żeby uprawiać własną politykę w kontakcie z mediami, ale od tego, żeby rzetelnie i wyczerpująco odpowiadać na pytania, ponieważ po drugiej stronie tak naprawdę jest nie dziennikarz, ale odbiorcy danego medium – faktycznie pracodawcy urzędnika. Jeżeli zaś uważa, że medium dopuszcza się manipulacji lub nierzetelności – od tego jest instytucja sprostowania na podstawie Ustawy Prawo prasowe.

 

Wiadomo, rzecz jasna, jak to wygląda w praktyce. Politycy, ale też urzędnicy, chętnie unikają kontaktów z mediami niewygodnymi, jeżeli tylko się da. Ale też unikanie kontaktów to coś innego niż urządzanie sobie jawnych kpin z przepytującego o konkretne sprawy dziennikarza, a tym samym – z jego odbiorców. Jeżeli tak zachowuje się rzecznik prasowy, powinien natychmiast pożegnać się ze stanowiskiem.

 

Łukasz Warzecha

Ukarany za pójście pod prąd – ŁUKASZ WARZECHA o programie Jana Pospieszalskiego

Jeśli podstawą do działania dla władz TVP oraz komisji etyki w sprawie programu „Warto Rozmawiać”  było pismo Joanny Lichockiej – a wszystko na to wskazuje – to jest to dla tychże władz i komisji najgłębiej kompromitujące oraz pokazuje, że nie chodzi tu o nic więcej jak tylko o ocenzurowanie treści niezgodnych nie z wiedzą medyczną, ale z narracją polityczną.

 

Trudno o bardziej gorzko ironiczną sytuację niż to, co wydarzyło się wokół programu „Warto Rozmawiać” Jana Pospieszalskiego w TVP w związku z wydaniem, prezentującym opinie krytyczne wobec przyjętej przez rząd strategii. W internecie zaczęło krążyć wyciągnięte z odmętów niepamięci namiętne sejmowe wystąpienie Joanny Lichockiej z 2016 bodaj roku, w którym – zwracając się do posłów PO – wytykała im, kogo z przeciwnego obozu wyrzucili z TVP, gdy przejęli tam władzę w 2010 r. Warto tutaj przypomnieć, że Platforma aż przez trzy lata po objęciu rządów nie była zainteresowana rozbiciem trwającego wówczas w telewizji układu PiS-SLD-PSL, który zapewniał kulawą, bo kulawą, ale jednak różnorodność opinii o wiele większą niż obecna.

 

Lichocka wygłosiła zatem całą litanię nazwisk, po czym wypaliła: „Został jeden Jan Pospieszalski”. Przewińmy teraz akcję o pięć lat do przodu i oto za sprawą interwencji tej samej Lichockiej ten sam Pospieszalski znika właśnie z TVP za karę, że ośmielił się w swoim programie pokazać opinie, kwestionujące rządową strategię walki z epidemią. Lichocka najpierw wyraziła w tej sprawie oburzenie na Twitterze, a później pochwaliła się tam pismami, skierowanymi do Jacka Kurskiego. Pochwaliła się także pełnym oburzenia pismem skierowanym do niej przez prof. Andrzeja Matyję, prezesa Naczelnej Izby Lekarskiej, który jeszcze w grudniu odgrażał się, że niepokornych lekarzy będzie się wzywać na – jak to ujął – przesłuchania.

 

Lichocka w swoim piśmie wskazała: „w mojej opinii program służył upowszechnianiu nieprawdziwych i niezweryfikowanych naukowo tez, które podważały wysiłki rządu i lekarzy w walce z epidemią oraz uderzały w zaufanie do aktualnej wiedzy medycznej”. Te tezy to m.in. kwestionowanie przydatności lockdownów oraz przymusu noszenia maseczek na powietrzu.

 

Jeśli podstawą do działania dla władz TVP oraz komisji etyki było pismo Lichockiej – a wszystko na to wskazuje – to jest to dla tychże władz i komisji najgłębiej kompromitujące oraz pokazuje, że nie chodzi tu o nic więcej jak tylko o ocenzurowanie treści niezgodnych nie z wiedzą medyczną, ale z narracją polityczną. O nic więcej.

 

Joanna Lichocka nie wskazała w swoim piśmie, co konkretnie miałoby być sprzeczne z „wiedzą medyczną”, a nie wskazała tego, bo wskazać tego nie umie i nie byłaby w stanie. W przeciwieństwie do pani poseł, ja dokładnie śledzę stan dyskusji, włączając w to niektóre pojawiające się badania, i spieszę powiadomić, że w sprawie skuteczności lockdownów czy sensowności zakrywania ust oraz twarzy na otwartej przestrzeni trwa debata, w której sceptycy wobec tych rozwiązań mają poważne argumenty w postaci konkretnych badań, prowadzonych przez takie instytucje jak Instytut Kocha, Uniwersytet Stanforda czy Centers for Disease Control and Prevention. Nie ma również zgody w sprawie długoterminowej skuteczności szczepionek (to całkiem oficjalnie przyznają ich producenci), a ich wpływ na organizm w dłuższym okresie pozostaje nieprzebadany (co nie znaczy, że musi być negatywny – po prostu tego nie sprawdzono, bo nie było jak). Tak więc program Jana Pospieszalskiego w żadnym stopniu nie zaprzeczał „aktualnej wiedzy medycznej” – to raczej Joanna Lichocka nie ma pojęcia, jaki jest jej stan. A może po prostu jej to nie interesuje, bo przecież pisze o „podważaniu wysiłków rządu”, zaś w swoim pierwszym tłicie pisała o podważaniu „polityki rządu” i uznawała, że w telewizji publicznej jest to „skandal”. Można z tego wyciągnąć wniosek, że Lichocka sądzi, iż w TVP nie wolno krytykować władzy.

 

Trzeba tu przypomnieć, że pani poseł jest jednocześnie członkiem Rady Mediów Narodowych, co każe postawić po raz kolejny pytanie o zasadność łączenia zasiadania w RMN z czynnym uprawianiem polityki (poza bardziej podstawowym pytaniem o sens istnienia RMN w ogóle). Sytuacją już zaiste paranoiczną jest, gdy Lichocka jako poseł pisze z pretensjami do Jacka Kurskiego, którego stanowisko zależy – przynajmniej formalnie – od Lichockiej jako członka RMN.

 

Komisja Etyki TVP uznała, że u Pospieszalskiegozaprezentowano wyłącznie głosy krytyczne wobec podejmowanych działań w walce z pandemią. Dochowanie zasad rzetelności dziennikarskiej jest szczególne ważne w czasie, gdy ludzie walczą o zdrowie i życie i gdy tak wielu widzów, w oparciu o wiedzę z audycji telewizji publicznej może podejmować decyzje odnoszące się do własnego zdrowia, a w szczególności szczepień czy zachowania zasad profilaktyki”. Można by się z tym nawet zgodzić, bo w tym wydaniu „Warto Rozmawiać” faktycznie nie było przedstawicieli drugiej strony. Gdyby nie dwa fakty. Po pierwsze – do programu byli zaproszeni przedstawiciele Naczelnej Rady Lekarskiej, ale z zaproszenia nie skorzystali. Po drugie – co w kontekście oświadczenia Rady Etyki znacznie ważniejsze – program Pospieszalskiego był absolutnym wyjątkiem na tle linii telewizji państwowej. Prezentuje ona bowiem bez wyjątku poglądy podbijające narrację, którą określa się jako sanitarystyczną. Próżno szukać zwolenników innego podejścia, którzy w dwóch innych dużych stacjach telewizyjnych jednak się pojawiają. W tych okolicznościach ocena Komisji Etyki wygląda po prostu śmiesznie i żałośnie zarazem. Gdyby przyjąć przedstawione w oświadczeniu kryteria, komisja powinna się zająć właściwie każdym wydaniem „Wiadomości”.

 

Ponadto to przecież nikt inny jak sama Lichocka czy prezes TVP Jacek Kurski uzasadniali obecny kształt mediów państwowych koncepcją rozproszonego pluralizmu: nieważne, że TVP prezentuje tylko jedną stronę – ważne, że inne podmioty mogą też prezentować drugą stronę. Program Pospieszalskiego można potraktować jako realizację tej samej koncepcji, tyle że w ramach jednego podmiotu – telewizji państwowej.

 

Jan Pospieszalski został ukarany za to, co powinno być u publicysty normalne: pójście pod prąd dominującej narracji i odwagę. Jego program zdjęto – nie wiadomo, na jak długo. W ten sposób TVP pod obecnymi rządami zachowała się identycznie jak TVP, tak zawzięcie krytykowana przez Lichocką w Sejmie dawno temu. Choć właściwie nie – wtedy można było powiedzieć: „Został jeden Jan Pospieszalski”. Teraz nie został już nikt taki. Moje gratulacje.

 

Łukasz Warzecha

Dziura w drodze ważniejsza niż polityka – ŁUKASZ WARZECHA o mediach regionalnych

Odbiorcy mediów regionalnych czy lokalnych chyba w najmniejszym stopniu oczekują przekazu podporządkowanego politycznej linii, ponieważ mają najmocniejsze poczucie, że bezpośrednio dotykają ich skutki działań lokalnej władzy. Z tego powodu ich polityczne uzasadnienia mało czytelników interesują.

 

Na początek usuńmy z drogi twierdzenie ewidentnie fałszywe, które zakłóci nam obraz sytuacji: że kupno Polska Press przez Orlen oraz umieszczenie w zarządzie firmy Doroty Kani nie mają ściśle politycznego uzasadnienia oraz nie będą skutkować wyraźnym nakierowaniem prasy koncernu na kurs jednoznacznie wspierający obecną władzę. W to, jak sądzę, nie wierzy nikt – włącznie z tymi, którzy głoszą taką tezę z obowiązku.

 

Mamy zatem ciekawą sytuację na rynku pasy regionalnej (nie mylić z lokalną): po jednej stronie są regionalne dodatki „Gazety Wyborczej”, po drugiej będą gazety Polska Press. Dotąd nie było pomiędzy tymi mediami wyraźnego kontrastu. Co do linii „GW” nikt chyba wątpliwości nie miał. Miewała ona oczywiście swoje lokalne odchyły, decydowały o tym nierzadko miejscowe układy, ale co do zasady była przychylna opozycji – tak jak główny grzbiet „Gazety”. Natomiast prasa Polska Press nie miała wyraźnej i jednolitej linii politycznej. Wbrew twierdzeniom zwolenników repolonizacji, nie pokazano nigdy żadnego dowodu na realizowanie przez nią obcego interesu albo wspieranie – o co była oskarżana – niemieckich zapotrzebowań politycznych. Pisałem o tym kilkakrotnie w dyskusji, jaka w tej sprawie toczyła się także na portalu SDP, wskazując, że za głosami oburzenia z powodu niemieckiej własności koncernu gazet regionalnych nie szły nigdy konkretne przykłady rzekomych fatalnych skutków takiego stanu rzeczy. Wskazywałem również, że jeśli krytyczne wobec obecnej władzy stanowisko miałoby tu być powodem do oskarżeń, to niebezpiecznie zbliżalibyśmy się do sytuacji, w której jakąkolwiek krytykę wobec władzy można by uznać za dowód na istnienie obcych wpływów.

 

Teraz sytuacja się zmieni: w prasie regionalnej będziemy mieli dwa obozy medialne, stojące naprzeciwko siebie. Czego możemy się spodziewać? Część polskich mediów żeruje na polaryzacji politycznej, na potęgę mieszając informację z komentarzem, biorąc udział w podjazdowej wojnie polityków, wspierając otwarcie jednych przeciwko drugim. Nie było to dotąd tak bardzo widoczne na poziomie regionalnym lub przynajmniej schemat bywał tu bardziej skomplikowany ze względu na miejscowe układy. To się właśnie może zmienić.

 

Szczególnym momentem będą bez wątpienia wybory samorządowe w 2023 r., który dodatkowo będzie też rokiem wyborów parlamentarnych (o ile nie dojdzie do nich wcześniej). Wówczas media regionalne – lecz również lokalne – będą zaangażowane w promocję bliskich im kandydatów, także tych do Sejmu i Senatu. I to będzie czas prawdziwej wojny, do której – jak się wydaje – zaczęła się właśnie przygotowywać Agora, uruchamiając lokalne serwisy w Chełmie, Koszalinie i Zakopanem.

 

Tu pojawia się pytanie, na które na razie odpowiedzi nie znamy, ale która może być znacząca dla przyszłości polskich mediów w ogóle: czy odbiorcy, znudzeni przełożeniem na poziom regionalny i lokalny „dużej” wojny politycznej, zagłosują nogami i zaczną szukać mediów zdystansowanych w podobnym stopniu wobec wszystkich protagonistów tej rozgrywki? Tak może się stać, a to z kolei może otworzyć rynek na nowe inicjatywy.

 

Nie będą to jednak niemal na pewno gazety. Prasowy rynek regionalny i lokalny jest bardzo ciężki – był to zresztą jeden z argumentów, dowodzących, że motywacja Orlenu nie była biznesowa, ale czysto polityczna. Z punktu widzenia szybkości informowania i kosztów internet o wiele długości zwycięża z drukowaną prasą. Oczywiście tytuły prasowe także mają swoje miejsca w sieci. Wyobrażam sobie natomiast, że jeśli moja hipoteza okaże się słuszna i faktycznie otworzy się okno możliwości dla tych, którzy chcieliby robić dziennikarstwo mniej zależne politycznie – być może wejdą w to dziennikarze odchodzący z gazet Polska Press, które to odejścia wydają się nieuchronne – ich głównym środkiem będzie właśnie internet. Na zasadzie: gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta.

 

Cieszyłbym się, gdyby taki scenariusz miał się zrealizować. Na poziomie regionów czy lokalnym odbiorcy chyba w najmniejszym stopniu oczekują przekazu podporządkowanego politycznej linii, ponieważ mają najmocniejsze poczucie, że bezpośrednio dotykają ich skutki działań lokalnej władzy. Z tego powodu ich polityczne uzasadnienia mało odbiorców interesują. Dziurawa droga to dziurawa droga i naprawdę ma małe znaczenie, czy nie naprawia jej burmistrz z PiS czy z PO. Od dziennikarzy z regionalnych czy tym bardziej lokalnych mediów nie oczekują obrony miejscowych decydentów tylko dlatego, że ci występują pod słusznym szyldem partyjnym albo prowadzą słuszną ideologicznie z punktu widzenia danej redakcji politykę, na przykład wojując w jakimś mieście z kierowcami. Oczekują rzetelnej oceny skutków podejmowanych decyzji oraz rozliczania decydentów z patologicznych zależności i układów. Oby było to nowe okno możliwości, z którego uda się skorzystać dobrym dziennikarzom, niechcącym brać udziału w polityczno-medialnej nawalance.

 

Tymczasem jednak trzeba napisać dwa słowa o dziwacznej sytuacji, jaka wokół zakupu Polska Press powstała. Oto bowiem Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumenta (SOKiK, czyli XVII Wydział SO w Warszawie, powołany do spraw antymonopolowych), rozpatrując wniosek rzecznika praw obywatelskich Adama Bodnara, postanowił o ustanowieniu czegoś w rodzaju zabezpieczenia powództwa, czyli wydał niezaskarżalną decyzję o wstrzymaniu zgody prezesa UOKiK na przejęcie wydawnictwa.

 

Bardzo trudno tę sprawę komentować, bo są tu z sobą skonfliktowane różne racje. Adam Bodnar miał z pewnością słuszność, wskazując w swoim wniosku, że istnieje niebezpieczeństwo wpływania przez polityków na linię redakcyjną poszczególnych gazet. Można jednak spytać, czy RPO powinien się tym w ogóle zajmować, skoro taką transakcję – zakup mediów przez SSP – niestety prawo dopuszcza, a właściciel na swoje redakcje zawsze może mieć wpływ. Jeśli Adam Bodnar interweniuje teraz, to być może zechciałby interweniować także, gdyby jakieś medium przejmował inny właściciel o odmiennych niż RPO poglądach?

 

Po drugie – bezstronność UOKiK w tej sprawie budzi wielkie wątpliwości. Prezesa urzędu w sposób nieskrępowany powołuje i odwołuje premier, a obecny, Tomasz Chróstny, został powołany przez obecnego szefa rządu. Zaś zakup Polska Press przez Orlen bardzo trudno uzasadnić jako transakcję czysto biznesową. SOKiK ma prawo kwestionować decyzję urzędu – od tego jest i być może postanowienie jest słuszne.

 

Po trzecie – czy można jednak widzieć je w oderwaniu od sporu rządzących z sędziami? Tak jak można podejrzewać, że decyzja UOKiK miała polityczne podłoże, tak samo można tę tezę postawić w przypadku postanowienia SOKiK.

 

Po czwarte – sytuacja jest teraz skrajnie niejasna. Co wobec postanowienia sądu z nominacjami do zarządu Polska Press? Przecież mówimy tu o sytuacji ważne również z punktu widzenia postrzegania ładu prawnego w Polsce. W końcu ani decyzja UOKiK, ani postanowienie SOKiK nie zapadły, wydawałoby się, w jakiejś mgle prawnej, tylko w konkretnym kontekście. A przecież trudno sobie wyobrażać, żeby Orlen, podejmując wciąż działania w spółce, nie miał własnych analiz prawnych.

 

Niezależnie zatem od oceny samego zakupu Polska Press, można by sobie tylko życzyć, żeby sprawa jak najszybciej wyjaśniła się ostatecznie – w tę lub tamtą stronę.

 

Łukasz Warzecha

 

Granica prywatności – z punktu widzenia ŁUKASZA WARZECHY

Z pewnym opóźnieniem – aczkolwiek uzasadnionym – postanowiłem zająć się sprawą, prezentującą jeden z fundamentalnych dla dziennikarzy dylemat: gdzie powinna przebiegać granica prywatności lub też: kto jest, a kto nie jest osobą publiczną. Te dylematy objawiły się ostatnio przy sprawie Tymoteusza Szydło, który odszedł ze stanu kapłańskiego i dostał pracę pod zmienionym nazwiskiem w jednej z firm będących współwłasnością Daniela Obajtka, na stanowisku zresztą mocno podrzędnym. Opóźnienie, o którym mowa na początku, jest uzasadnione o tyle, że być może lepiej o tej sprawie pisać, gdy budzi ona już trochę mniej emocji.

 

Jedne media i dziennikarze o nowej posadzie syna Beaty Szydło informowali, inni nie, jeszcze inni oburzali się na te pierwsze – a podział, co ciekawe, szedł tutaj w poprzek podziału politycznego. Sam zastanawiałem się, czy i jak o sprawie wspominać w mediach społecznościowych i ostatecznie tego nie zrobiłem – głównie dlatego, że uważam, iż bardzo trudno znaleźć tutaj ostateczną, jednoznaczną, jasną odpowiedź.

 

Najpierw trzeba przypomnieć podstawowe fakty. O Tymoteuszu Szydło dowiedzieliśmy się w czerwcu 2017 r., gdy miała się odbyć jego msza prymicyjna. Beata Szydło pojawiała się wtedy w mediach, jeszcze jako premier, jako dumna matka, a na uroczystości na Jasnej Górze zjawiła się cała wierchuszka władzy. Później przez jakiś czas było cicho, aż zaczęły się pojawiać dziwne informacje na temat losów księdza Tymoteusza – takie na przykład, że nie stawił się w parafii, w której miał pełnić posługę. Spekulacje ucięło oświadczenie Tymoteusza Szydło, wydane pod koniec 2019 r., w którym stwierdzał, że nie udało mu się pokonać kryzysu wiary i powołania, zatem odchodzi ze stanu kapłańskiego. Sprawa znów ucichła, aż do chwili, gdy niedawno syn byłej premier odnalazł się w firmie związanej z Danielem Obajtkiem.

 

Na początek muszę zaznaczyć: decyzję pana Szydły o odejściu z kapłaństwa bardzo szanuję. Jak się w ostatnim czasie okazuje, mamy wystarczająco wielu księży, którzy księżmi być nie powinni i którzy Kościołowi zwyczajnie szkodzili. Nie porównuję tu absolutnie Szydły juniora do drastycznych przypadków zwykłych przestępców w sutannach. Myślę o tych, którzy na kapłanów się po prostu nie nadają, ale pozostali w kapłaństwie, nie mając innego pomysłu na życie. Szydło postąpił inaczej. Dla młodego księdza, poddanego w dodatku rodzajowi publicznej presji, decyzja o zerwaniu z kapłaństwem na pewno nie była łatwa i wymagała odwagi – przede wszystkim odwagi spojrzenia sobie samemu w oczy. Uważam, że była ze wszech miar uczciwa i byłego już księdza nie ma za co tutaj krytykować. Wręcz przeciwnie.

 

Pozostaje ważne dla dziennikarza pytanie: czy można o tym pisać? Jeszcze zanim wyszła na jaw sprawa zatrudnienia Tymoteusza Szydło w firmie byłego wójta Pcimia, odzywały się głosy, żeby to zostawić – że jest to już prywatne życie syna byłej premier. I chyba na tamtym etapie było to najbardziej uzasadnione. Mniej wówczas, gdy okazało się, że były ksiądz znalazł po znajomości – to przyznał on sam oraz Daniel Obajtek – zatrudnienie w firmie, w której udziały ma prezes Orlenu.

 

Przeciwko zajmowaniu się Tymoteuszem Szydło przemawia fakt, że sam nie był nigdy politykiem, a więc osobą publiczną. Jednak są też argumenty za odmiennym podejściem. Po pierwsze – trudno było nie odnieść wrażenia w 2017 r., że prymicje i święcenia syna pani premier są wykorzystywane jako element rządowego piaru. Można sobie przecież wyobrazić, że uroczystość prymicyjna mogła zostać zorganizowana po cichu, nie na Jasnej Górze i bez udziału rządowej wierchuszki. Można było zrobić z tego sprawę faktycznie ściśle prywatną – tak się jednak nie stało. Młody Szydło został w ten sposób – pomijam kwestię, czy za swoją pełną zgodą czy nie – wciągnięty w orbitę polityczno-medialną.

 

Jego odchodzenie z kapłaństwa mogło zatem budzić również naturalne zainteresowanie. Jeżeli bowiem była premier inaugurację tegoż kapłaństwa uznała oraz przedstawiła jako element swojego wizerunku, to zerwanie z kapłaństwem przez jej syna automatycznie również stało się fragmentem tej układanki.

 

Jest wreszcie rozdział ostatni: praca w ERG Bieruń Folie. Zwolennicy pozostawienia młodego Szydły w spokoju wskazują, że próbuje sobie jakoś ułożyć życie po odejściu z kapłaństwa, a firma jest przecież prywatna. To prawda – jednak Szydło nie trafił do niej z ulicy, ale został przyjęty po znajomości, zaś tutaj już wchodzi do gry sprawa stricte polityczna – relacji pomiędzy obecnym prezesem Orlenu a byłą premier. Niezależnie więc od tego, że Szydło dostał posadę naprawdę mało istotną – oberwał rykoszetem.

 

Gdyby przyjąć bliską mi optykę amerykańskich mediów w relacjonowaniu życia polityków, nie byłoby tu w ogóle powodu do wątpliwości: ktoś taki jak Tymoteusz Szydło byłby pod nieustającym ostrzałem i obserwacją, co najmniej od momentu, gdy został wciągnięty do piarowej gry pani premier. Przyjmuję jednak, że nasze europejskie i polskie podejście jest nieco inne, co zresztą wynika również z orzecznictwa dotyczącego wytaczanych spraw o naruszenie przez media prywatności. Inna sprawa, czy to orzecznictwo jest spójne, logiczne i czy uwzględnia kwestię wolności słowa i mediów.

 

Po ludzku Tymoteusza Szydło zwyczajnie mi szkoda. Ma za sobą bardzo trudne wybory, a na dodatek znów musi się zmagać z publicznym zainteresowaniem. Życzę mu, żeby udało mu się z tej orbity jak najszybciej trwale zniknąć, to jednak musiałoby oznaczać niekorzystanie z koneksji swojej matki.

 

Piszę o tej sprawie jako o przykładzie naprawdę trudnego dziennikarskiego dylematu. Wbrew temu, co twierdzą strony sporu – jak zwykle w naszej polskiej rzeczywistości trzeciej dekady XXI wieku maksymalnie spolaryzowane – nie jest to problem zero-jedynkowy i nie ma tu odpowiedzi niepozostawiającej wątpliwości. Każdy człowiek mediów musi we własnym rozeznaniu rozważyć, czy pisząc o Tymoteuszu Szydło – lub kimkolwiek w podobnej sytuacji – wypełnia interes publiczny czy nie. Nie ma tu jednej jasnej odpowiedzi.

 

Łukasz Warzecha

Niedźwiedzia przysługa – ŁUKASZ WARZECHA o pomyśle szczepienia dziennikarzy

Czy dziennikarze powinni się znaleźć w uprzywilejowanej grupie uprawnionych do szczepienia w najszybszym możliwym terminie? Takie rozwiązanie zaproponowała Joanna Lichocka. „Włączmy do szczepień dziennikarzy – tych, na pierwszej linii, relacjonujących wydarzenia i tych, którzy muszą być w redakcjach, by media działały. To nie jest wielka grupa osób, a oni są narażeni nie mniej niż ludzie służb itp.” – napisała posłanka PiS na Twitterze. Lichocka zaproponowała, żeby kierownictwa redakcji wytypowały dziennikarzy owej „pierwszej linii”. Podparła się też przykładem mojego redakcyjnego kolegi Piotra Semki, który znalazł się w szpitalu, a za którego powrót do zdrowia wszyscy trzymamy kciuki.

 

Niestety, pomysł Lichockiej kompletnie nie trzyma się kupy, i to z wielu powodów. Nie chcę dłużej zatrzymywać się nad sytuacją Piotra Semki, ale jego przypadek jest kompletnie obok pomysłu Lichockiej, ponieważ Piotr nie jest dziennikarzem „pierwszej linii”, ale publicystą pracującym – jak większość publicystów dzisiaj – z domu, który starał się zachowywać jak najdalej idącą ostrożność. W tygodnikach zresztą w ogóle dziennikarzy „pierwszej linii” za wielu nie ma.

 

Pierwsza kwestia to sam mechanizm przenoszenia wirusa, o którym Lichocka chyba zapomniała. Szczepienie, owszem, chroni przede wszystkim przed ciężkim przebiegiem choroby, a w wielu przypadkach przed jej rozwinięciem w ogóle. Nie stanowi jednak ochrony – a w każdym razie jest to sprawa dyskusyjna – przed transmitowaniem wirusa do innych osób. To zaś oznacza, że jeśli w ogóle mielibyśmy podchwytywać pomysł Lichockiej, to sens miałaby jedynie akcja szczepienia całych redakcji bez podziału na pracowników pierwszoliniowych i pozostałych. Skoro bowiem ci pierwszoliniowi stykają się z ludźmi, którzy mogą ich zarazić, to z kolei oni, nawet po szczepieniu, mogą zarazić innych kolegów ze swoich redakcji.

 

Po drugie – kto miałby weryfikować, jaka grupa dziennikarzy zostaje wyznaczona do szczepienia? Skończyłoby się przecież na tym, że redakcje kierowałyby do punktów szczepień po prostu każdego chętnego. I co potem? Na miejscu jakiś pracownik służby zdrowia miałby sprawdzać, czy dana osoba faktycznie pracuje z ludźmi czy zdalnie i w ogóle się nikim poza najbliższymi nie kontaktuje? Czy może każda redakcja miałaby przyznany limit szczepień? Ale kto miałby go przyznawać i decydować o tym, czy jakieś medium może zaszczepić 10 czy 50 osób? Natychmiast pojawiłyby się zresztą oskarżenia o upolitycznianie akcji.

 

A co z mediami obywatelskimi, z małymi redakcjami internetowymi, z tymi wszystkimi osobami, które nazywają się same dziennikarzami, ale wątpliwe, czy nimi są? Realizacja pomysłu Lichockiej – nie mam wątpliwości – oznaczałaby powstanie w Polsce w błyskawicznym tempie przynajmniej kilkuset podmiotów medialnych, służących jedynie temu, że „pracujące” dla nich osoby mogły się zaszczepić. Zawód dziennikarza nie jest przecież w Polsce regulowany – i oby nigdy nie był.

 

Po trzecie – Lichocka uważa, że dziennikarzom się należy, bo muszą mieć nieustający kontakt z ludźmi. Cóż – to tak jak kasjerzy w sklepach, kierowcy taksówek i przedstawiciele setek innych profesji. Dlaczego akurat dziennikarze mieliby być wyróżnieni – doprawdy nie wiem. Niestety, jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy, to to, że Joanna Lichocka dba po prostu o własny komfort, zakładając – raczej niesłusznie – że zaszczepieni dziennikarze nie będą zarażać polityków, z którymi przecież mimo wszystko wciąż jakiś kontakt – aczkolwiek ograniczony – mają.

 

Zresztą pomysł Lichockiej mieści się w błędnej moim zdaniem logice dotychczasowego systemu szczepień, wyznaczającej poszczególnym grupom wiekowym długie okresy wyłączności szczepień, w związku z czym na przykład dzisiejsi czterdziestoparolatkowie mają perspektywę szczepienia oddaloną o wiele miesięcy, o młodszych nie mówiąc. System powinien zostać możliwie szybko maksymalnie otwarty, zwłaszcza że duża część spośród starszych ludzi została już zaszczepiona przynajmniej jedną dawką. To zresztą zapowiedział niedawno minister Michał Dworczyk. Wiele osób czeka też na komercjalizację akcji szczepień, choć o tym na razie się nie mówi, zapewne z powodu wciąż trwającego niedostatku preparatów. Jeśli szczepionki byłyby dostępne komercyjnie, nie byłoby powodu, dla którego redakcje nie miałyby ich kupić dla przynajmniej części swoich pracowników, podobnie zresztą jak wiele zakładów pracy.

 

Otwarcie programu szczepień dla wszystkich grup wiekowych oraz komercjalizacja szczepionek to najlepszy sposób na zakończenie niesmacznych rywalizacji o to, kto dostąpi szybciej szczęścia (zdaniem niektórych, bo opinie są tu przecież również podzielone) zaszczepienia się. Dziennikarze zaś nie mają powodu być tu grupą wyjątkowo uprzywilejowaną. Joanna Lichocka zrobiła środowisku niedźwiedzią przysługę. Na szczęście jako polityk, już nie jako dziennikarz.

 

Łukasz Warzecha