WOJCIECH POKORA: Daleko zaszło, że do tego doszło

„Wesprzyj Wypierdalać, kup prenumeratę dla Ogólnopolskiego Strajku Kobiet”. Tak reklamuje się jeden z największych dzienników w Polsce informując, że wszystkie pieniądze ze sprzedanych w najbliższym tygodniu prenumerat przekaże na Ogólnopolski Strajk Kobiet. 

 

To chyba najbardziej jaskrawy przykład, z jednej strony wulgaryzacji języka w debacie publicznej i upowszechniania w mediach tzw. mowy nienawiści, a z drugiej, upolitycznienia mediów. O ile wulgaryzacja jest czymś nowym i jest duża szansa, że jednak się nie przyjmie, o tyle upolitycznienie niestety ma długą tradycję, sięgającą daleko dalej niż początki III RP.

 

Zacznę od wulgaryzmów i tzw. mowy nienawiści.  W 2014 roku w „Newsweeku” pojawił się artykuł pt. „Internet pełen nienawiści. Dopuszczamy szkalowanie Romów, muzułmanów i Żydów”. Autorka tekstu opisuje badanie przeprowadzone przez fundację „Wiedza Lokalna”, w ramach którego z bazy mowy nienawiści wybrano kilka stwierdzeń, a następnie przedstawiono je młodzieży i dorosłym by stwierdzić, czy wybrane sformułowania są ich zdaniem obraźliwe i czy powinny być akceptowane w przestrzeni publicznej. Konkluzją tego badania – i co za tym idzie artykułu – jest wypowiedź dr hab. Michała Bilewicza z Centrum Badań nad Uprzedzeniami Uniwersytetu Warszawskiego, który stwierdza, że „kontakt z mową nienawiści prowadzi do słabszego dostrzegania obraźliwości mowy nienawiści, większej deklarowanej dopuszczalności mowy nienawiści, a ostatecznie do mniejszej akceptacji mniejszości”, i że powinno się oddziaływać na dostawców usług internetowych oraz portale internetowe, by wzięły odpowiedzialność za przekazywane treści, „ponieważ jest to główne miejsce stykania się z mową nienawiści”. To słuszny postulat. Dodałbym do niego media. Jeśli będziemy akceptować obecność w debacie publicznej i w mediach tak wulgarnego języka, za chwilę zaakceptujemy przemoc fizyczną, oczywiście wymierzoną w określonego przeciwnika. Najpierw zdehumanizuje go język, później zbrodniczy czyn. Ktoś chce się założyć?

 

31 października 2020 roku w „Newsweeku” pojawił się wywiad z Michałem Rusinkiem zatytułowany „<<Wulgaryzmy i ekspresjonizmy mają swoje uzasadnienie>>. Michał Rusinek tłumaczy, co się odjaniepawla na protestach”. Tekst ma nas oswoić z nowym trendem, który pojawił się w związku z protestami i wytłumaczyć czytelnikom, że jeśli w przestrzeni publicznej postanowili siarczyście przekląć, szczególnie w kontekście nielubianej osoby lub formacji politycznej, to nie są chamami. Czytamy więc, że „wyraz <<wypierdalać>> jest niezwykły pod względem fonetycznym. Kryje w sobie brutalność, siłę, bunt, ale też wyzwolenie. Krzycząc je na ulicy, dajemy upust emocjom, pokazujemy siłę, że tak powiem, nieparlamentarnej demokracji”.

 

Oczywiście pan Michał Rusinek ma prawo do swojej opinii, a „Newsweek” ma prawo je publikować, jednak czy faktycznie należy starać się usprawiedliwiać sytuacje, które przekraczają granice dobrego obyczaju? Wydaje się, że jeszcze niedawno piewcy wulgaryzmów to rozumieli i sam Michał Rusinek na łamach „Gazety Wyborczej” (6 czerwca 2020) twierdził, że o ile nie oburza go już po „zdradzieckich mordach”, „kanaliach” i „najgorszym sorcie” nazwanie opozycji „chamską hołotą”, o tyle uznaje, że taki werbalny „atak na sejmową opozycję jest atakiem zarówno na demokratyczną instytucję Sejmu, a po drugie, na tych wyborców, którzy są przez nią reprezentowani”.

 

To ważny głos w debacie publicznej i dobrze, że znalazło się na niego miejsce na łamach dużej ogólnopolskiej gazety, tylko, czy w z perspektywy listopada 2020 ta opinia sprzed pięciu miesięcy nie brzmi fałszywie? Czyżby zasadą było dobieranie argumentów adekwatnie do przeciwnika i nie istniał jakiś obiektywny standard, który obowiązuje wszystkich? Uważny czytelnik wymienionych tytułów, a już szczególnie cytowanego autora, mógłby odnieść wrażenie, że jednak w niektórych przypadkach stosowane bywają podwójne standardy. Raz wulgaryzm psuje język, raz go wzbogaca. Raz należy szanować demokrację, innym razem można ją podważyć. Raz liczy się głos wyborcy wyrażony przy urnie, drugi raz wykrzyczany w emocjach na ulicy. Schizofrenia?

 

 

Niektóre portale zauważyły ten problem i starają się z tym walczyć. Oczywiście każdy walczy jak potrafi. Jest taki stary dowcip, o dwójce przyjaciół, która stoi przy klatce z żyrafą w ZOO. Po dłuższej obserwacji zwierzęcia, jeden z nich stwierdza – chodźmy stąd, takie zwierzę nie istnieje. Podobne zabiegi stosowane są także niestety w mediach. Trudno uwierzyć w to, co widzimy, ale nie wypada nam się z tą sytuacją skonfrontować? Postarajmy się przekonać czytelników, że to, co widzą, nie istnieje. Idąc tą drogą Onet w materiale pt. „To jest wojna, ale pełna miłości”, wyjaśnia:

 

Strajkujący wyszli na ulice, by pokazać swoją złość i zamanifestować brak przyzwolenia na odbieranie im praw i wolności. Pierwsze, co rzuca się w oczy, gdy patrzymy na relacje ze strajków, to pełne mocnych słów hasła, jednak zachowanie protestujących to coś więcej, niż bunt społeczny. To wyjątkowe świadectwo solidarności i troski”.

 

Zatem drogi czytelniku, przemoc werbalna i chuligańskie wybryki to przejaw miłości i świadectwo troski. Jeszcze jakieś pytania? Myślę, że w to tłumaczenie nie wierzą ani autorzy artykułu, ani czytelnicy. Jednak nie wypadało przejść koło klatki z żyrafą udając, że nie istnieje, w końcu jest to temat wart przynajmniej wierszówki.

 

Na temat upolitycznienia mediów powstało w Polsce tysiące publikacji. Trudno dziś o dziennikarza, który uniknąłby łatki zaangażowanego. Skoro tytuły prasowe kojarzone są z opcjami politycznymi (niektóre słusznie, bo wprost okazują swoje zaangażowanie w spór polityczny), to pracujący w nich dziennikarze często utożsamiani są z linią redakcyjną, i rykoszetem otrzymują swoją łatkę. Trudno z tym walczyć w spolaryzowanym społeczeństwie. Skoro scena polityczna podzielona jest na dwa obozy, to łatwiej się odbiera rzeczywistość dzieląc na te obozy wszystkich. Najczęstszą zasadą jest ta, że dziennikarz, który głosi opinię odmienną od mojej, jest upolityczniony. Ten, który pisze zgodnie z moimi oczekiwaniami, jest niezależny. Zasada jest generalna ale są od niej wyjątki. Prawdziwie upolitycznieni dziennikarze.

 

3 lipca 1989 roku w „Gazecie Wyborczej” pojawił się tekst Adama Michnika pt. „Wasz prezydent, nasz premier”. Myślę, że to jest w III RP wzorzec z Sèvres upolitycznionego dziennikarstwa. Redaktor naczelny ogólnopolskiego dziennika pisze tekst głęboko zaangażowany politycznie, czym odciska piętno na całym współczesnym dziennikarstwie. Odtąd można opowiadać się na łamach prowadzonej przez siebie gazety (lub radia, portalu, telewizji w której się pracuje) za określoną opcją polityczną uznając, że jako obywatel mam prawo do swojej opinii. Dziennikarz jest od tego momentu jednym z uczestników debaty i ogranicza go jedynie zasięg mediów, w których pracuje. Nic bardziej błędnego.

 

 

Dostrzega to BBC, którego szef ogłosił właśnie (cytaty za Press), że „BBC musi służyć wszystkim w taki sam sposób” w związku z czym dziennikarze zatrudnieni w tym koncernie medialnym zobowiązani są do obiektywizmu w mediach społecznościowych. Dziennikarze nie będą mogli wyrażać opinii, które chociażby zasugerowałyby ich poglądy, mają przestać wdawać się w kłótnie w Internecie i nie budować osobistej marki. Dlaczego? „Po to, aby przestali wdawać się w kłótnie w Internecie i nie próbowali budować swojej osobistej marki w mediach społecznościowych, bo to drugorzędne w stosunku do ich obowiązków jako pracowników BBC”. Co to oznacza? Dziennikarz jest jak żona Cezara. Nie wyraża swoich opinii ani w miejscu pracy, ani w mediach społecznościowych. Obserwuje, nie uczestniczy.

 

Ostatnie dni są przesileniem nie tylko w życiu społecznym, ale też w życiu mediów. Te wszystkie „wypierdalać” zamieszczone na profilach w mediach społecznościowych dziennikarzy, pioruny, wzajemne bluzgi, triumfalizm pojawiający się w wypowiedziach, wszystkie elementy określające zajmowane stanowisko w toczącym się sporze pokazują, że daleko odeszliśmy od zasady obiektywizmu. Zostaje nam albo się do tego przyznać i nie debatować więcej nad standardami, chyba że w celu kreślenia nowych granic, albo się cofnąć. Optuję za tym drugim.

 

Wojciech Pokora

WOJCIECH POKORA: A może cenzura jest jednak potrzebna? Porozmawiajmy

Cenzurę w PRL paradoksalnie łatwiej zrozumieć i rozgrzeszyć. Inaczej jednak sprawa wygląda, gdy cenzura pojawia się w warunkach demokracji i wolności. Tu zaczyna nam zgrzytać, definicja wolności wyklucza przecież kontrolę publikacji. Czy na pewno?

 

Oj, w Lublinie, w tym Lublinie,
tak powoli woda płynie –
jak się wybić, by nie chybić-
głowiłem się tam.
I orzekłem – nie ma rady-
trzeba wydać „Barykady”
od konfiskat do nazwiska
szybko dojdę sam.

 

(Józef Łobodowski, Lubelska szopka polityczna, 1937 r.)

 

Już prawie sto lat minęło od chwili, gdy Lublinem wstrząsnęła seria skandali literackich, których bohaterem był Józef Łobodowski, poeta debiutujący w 1932 roku tomikiem „O czerwonej krwi”. Debiut zakończył się konfiskatą tomiku przez lubelską cenzurę oraz relegowaniem poety z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Za poglądy. Łobodowskiemu wytoczono proces. Przyjaciel skandalizującego debiutanta, także poeta Józef Czechowicz, w jednym z listów precyzował czego dotyczył akt oskarżenia – „Między innemi zarzuca się tam podburzanie do nieposłuszeństwa władzom, szerzenie nienawiści klasowej, celowe obrażanie uczuć religijnych, bluźnierstwo i wreszcie obrazę moralności publicznej przez wypowiadanie bezwstydnych myśli i wyrazów”. Groził za to wyrok 4 lat więzienia. W roku debiutu Józef Łobodowski był konfiskowany dziesięciokrotnie. Nie został skazany, ale stał się sławny. No i nigdy nie skończył przerwanych wówczas studiów. Taki był efekt działania cenzury. Co ciekawe, po wojnie Łobodowskiego także objęła cenzura, ale tym razem zdecydowanie dotkliwiej. Gdy pod koniec lat 70. wydano w Polsce zbiór listów Józefa Czechowicza, w jednym z nich, pisanym w 1932 roku do poety Kazimierza A. Jaworskiego, pojawiło się następujące zdanie:

 

„Przyślij nam coś do „Barykad”. Co do ich charakteru, wobec faktu, że redaktorem jest Łobodowski, nie masz chyba wątpliwości. […] Pierwszy numer wyszedł 1.X, i wyszedł z trudem, gdyby nie fakt, że cenzor nie mógł wychwycić wątku artykułów, drukowanych bez znaków przestankowych, prawdopodobnie nie ukazałby się nigdy. Możliwe, że drugi zostanie skonfiskowany z punktu, bez czytania”.

 

PRL-owski cenzor wyciął z tego fragmentu wzmiankę o Łobodowskim, bowiem jako zajadły antykomunista znajdował się on na liście autorów zakazanych. Nie tylko nie można było publikować jego dzieł, nie wolno było o nim nawet wspominać. Nazwisko miało ulec zapomnieniu. Józef Łobodowski popełnił największą zbrodnię, jakiej można się dopuścić w totalitarnym reżimie – mówił prawdę.

 

Uważny czytelnik w tej chwili zastanawia się zapewne – ale jak to, totalitarnym? Łobodowski był przecież cenzurowany II Rzeczpospolitej, a jej do reżimów totalitarnych zaliczyć nie wolno. Nie wolno, ale na jej przykładzie doskonale możemy zobaczyć, jak działał system autorytarny. Otóż po przewrocie majowym w 1926 roku na wolności słowa w Polsce dokonano gwałtu. 10 maja 1927 roku weszło w życie rozporządzenie o prawie prasowym i związane z nim rozporządzenie o rozpowszechnianiu nieprawdziwych wiadomości. Było ono nielegalne i zostało uchylone przez sejm, jednak przez kilka lat przepisy te działały. A były to przepisy wymuszające na redakcjach „dobrowolne” poddawanie się cenzurze prewencyjnej. Wydawcy doszli do wniosku, że taniej jest wysłać do urzędu kontroli odbitki szczotkowe i zezwolenie na ingerencję cenzury na tym etapie, niż zaryzykowanie konfiskaty całego nakładu, co pociągało za sobą koszty. Oczywiście zdarzało się, że administracja i tak rekwirowała całe nakłady, traktując to jako element represji.

 

Dlaczego o tym piszę i dlaczego skupiam się na cenzurze w wolnej Polsce, a nie w Polsce Ludowej? Ku przestrodze. Cenzurę w PRL paradoksalnie łatwiej zrozumieć i rozgrzeszyć. Mieliśmy do czynienia z narzuconą siłą władzą, która dla utrzymania się eliminowała nie tylko niepożądane treści ale także niepożądane osoby. Każdy wiedział, że istnieje  Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk, który odpowiada za prawomyślność. Inaczej jednak sprawa wygląda, gdy cenzura pojawia się w warunkach demokracji i wolności. Tu zaczyna nam zgrzytać, definicja wolności wyklucza przecież kontrolę publikacji. Czy na pewno?

 

W 2011 roku głośna była sprawa Roberta Frycza, twórcy strony antykomor.pl. Do mieszkania blogera wkroczyli przedstawiciele ABW w towarzystwie policji i zabezpieczyli laptopa Frycza. Bloger zamknął budzącą kontrowersję stronę, na której gromadził materiały o ówczesnym prezydencie Bronisławie Komorowskim. Jak tłumaczył (cytuję za „Newsweekiem”) „ Nie było moim celem obrażanie prezydenta Komorowskiego, to była strona satyryczna a treści na niej zawarte miały wywoływać uśmiech”. Nie było chyba wówczas zbyt wielu polityków, którzy by nie bronili wolności słowa i Roberta Frycza. „Newsweek” cytował zarówno Jarosława Kaczyńskiego jak i Sławomira Nowaka, którzy zgodnie twierdzili, że wolność słowa jest wartością nadrzędną i jeśli jakieś przepisy ( w tym przypadku chodziło o Kodeks Karny i artykuły dotyczących publicznego znieważania prezydenta ) tę wolność ograniczają, należy je poprawić.

 

W 2018 roku Agnieszka Kublik i Wojciech Czuchnowski pisali w „Gazecie Wyborczej” o Narodowym Banku Polskim sugerując, że prezes NBP Adam Glapiński uczestniczył w aferze KNF. Narodowy Bank Polski złożył w Sądzie Okręgowym w Warszawie sześć wniosków o zabezpieczenie roszczeń procesowych, postulując tymczasowe usunięcie artykułów prasowych dotyczących afery z wydań elektronicznych i papierowych „Gazety Wyborczej”. Postulat usunięcia treści z opublikowanych już wydań papierowych wywołał oczywiście serię ironicznych komentarzy. Jak informowała wyborcza.pl w artykule „NBP żąda cenzury prewencyjnej wobec pięciorga dziennikarzy <<Wyborczej>>” z  3 grudnia 2018, „Bank centralny chce też, by konkretni dziennikarze mieli zakaz pisania o NBP i jego prezesie”. Trzeba tu zaznaczyć, że sąd odrzucił te wnioski, ale ważne jest, że w porównaniu ze sprawą „antykomora” poszliśmy tu o krok dalej, już nie chodzi tylko o usunięcie treści, ale pojawia się postulat cenzury prewencyjnej.

 

Z podobnym postulatem mamy do czynienia w ostatnich dniach. 27 sierpnia 2020 r. w dwóch odrębnych postanowieniach Sąd Okręgowy w Warszawie zakazał red. Piotrowi Nisztorowi oraz spółce FORUM S.A., wydawcy „Gazety Polskiej Codziennie” publikowania artykułów na temat zarzutów wobec Prezesa PZPN Zbigniewa Bońka. Jak zauważa Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP „W ten sposób Sąd Okręgowy w Warszawie łamie art. 54. Konstytucji RP, który w pkt. 2 mówi jednoznacznie: „Cenzura prewencyjna środków społecznego przekazu oraz koncesjonowanie prasy są zakazane”. W skandaliczny sposób narusza to zasadę wolności słowa demokratycznego państwa”.

 

Trudno się nie zgodzić z CMWP, ale to nie jedyny przypadek takiego postępowania sądów. O podobnym działaniu informuje np. „Nowa Trybuna Opolska”, której redaktor naczelny Krzysztof Zyzik napisał w kontekście sprawy red. Nisztora komentarz pt.: „Cenzura prewencyjna ma się w Polsce świetnie od lat”. Redaktor Zyzik pisze: „To nie jest wiedza tajemna, trąbiliśmy o tym na stronach głównych gazety i portalu, trąbił ogólnopolski portal branżowy Press.pl. Sąd Okręgowy w Opolu dwukrotnie zakazał nam pisać przez rok o wątpliwościach wokół projektu grupy naukowców Politechniki Opolskiej, jak i współpracującej z owymi naukowcami firmy mieszczącej się w salonie fryzjerskim (współpraca bynajmniej nie dotyczyła modelowania fryzur)”.

 

Jak zatem jest z tą cenzurą? Myślę, że w obliczu zbliżającego się terminu Zjazdu Krajowego SDP warto pochylić się nad tematem. Bo może cenzura jest potrzebna? Może jednak musi być, tylko wymierzona w określonym kierunku? Może trzeba trzymać w ryzach tych, którzy „podburzają do nieposłuszeństwa władzom, szerzą nienawiść klasową, celowo obrażają uczucia religijne, bluźnią i wreszcie obrażają moralność publiczną przez wypowiadanie bezwstydnych myśli i wyrazów”? Może trzeba za poglądy usuwać z uczelni? Józef Łobodowski wyleciał z KUL za „pornografię i bluźnierstwa”. Dziś mamy na tapecie sprawę dwóch profesorów, których wyrzucenia z uczelni domaga się opinia publiczna.

 

Pierwszym jest prof. Przemysław Czarnek, wykładowca w Katedrze Prawa Konstytucyjnego, poseł Prawa i Sprawiedliwości, którego usunięcia domaga się m.in. poseł PO z Lublina Michał Krawczyk. Prof. Czarnek zawinił tym, że na antenie publicznej telewizji powiedział m.in.: „brońmy się przed ideologią LGBT i skończmy słuchać tych idiotyzmów o jakichś prawach człowieka czy równości”.

 

Drugim jest ks. prof. Alfred Wierzbicki, kierownik Katedry Etyki Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, który poręczył za Michała Sz. znanego jako Margot. Wyrzucenia prof. Wierzbickiego z  uczelni domaga się Fundacja Życie i Rodzina.

 

To co, wyrzucamy? Czy rozmawiamy?

 

Wojciech Pokora

Czy dziennikarz „niekatolicki” ma prawo pisać o Kościele? – pyta WOJCIECH POKORA

Z uwagą przeczytałem opublikowane na portalu sdp.pl głosy dwóch duchownych w sprawie katolickiego dziennikarstwa. Oba te głosy się uzupełniają. Zarówno ks. red. Artur Stopka (jego tekst można przeczytać TUTAJ) , jak i ks. red. Mariusz Frukacz (czytaj TUTAJ) są nie tylko osobami duchownymi, ale także doświadczonymi dziennikarzami, zatem warto przeczytać ich teksty (nie tylko te dwa), by poznać „instytucjonalny” punkt widzenia na postawiony problem. Pozwalam sobie na nazwanie tych opinii „instytucjonalnymi”, bo obaj księża chcąc nie chcąc ze względu na „ks.” przed nazwiskami od razu kojarzeni są z instytucją Kościoła. Nie wiem czy przez to łatwiej im w pracy, myślę, że nie. Zapewne od razu wpadają w szufladkę pt. – dziennikarz katolicki, jego poglądy muszą być zgodne z narracją Kościoła, liczba tematów, które powinien poruszać jest ograniczona. Od razu zastrzegam, nie zgadzam się z tymi szufladkami, ale spotykam się z nimi w życiu. Wystarczy poczytać w mediach społecznościowych komentarze pod artykułami pisanymi przez duchownych. W dużej części komentarze ograniczają się do ataków w stylu – co on wie o tym temacie, nie zna życia, bo jest księdzem, albo wprost internauci piszą, jakich treści oczekują od księży, a jakich nie – „niech ksiądz pisze o Kościele i nie zajmuje się polityką”, lub „co ksiądz może wiedzieć o rodzinie”.

 

Ale z drugiej strony istnieje doświadczenie odwrotne. I o nim chciałbym napisać, zabierając głos w debacie o „dziennikarstwie po katolicku”, czy „dziennikarstwie katolickim”. Na wstępie zaznaczę, że nie podoba mi się żadne z tych stwierdzeń. Czy dziennikarz „niekatolicki” ma prawo pisać o Kościele?

 

Każdy teolog, a jestem nim z wykształcenia, zanim przystąpi do zgłębiania zagadnień teologicznych, musi przejść studia filozoficzne. Dla wielu jest to duże wyzwanie, nie tylko intelektualne, ale na początku i poznawcze. Jak to? Chcę uczyć się o Bogu w Trójcy a proponuje mi się historię filozofii, teorię poznania czy metafizykę? Wkuwam teorie bytu pierwotnego, gdy chcę zgłębiać tajemnice Boga osobowego? Po co? Później przychodzi myśl, że skoro już mam się uczyć filozofii, zapewne będzie to filozofia chrześcijańska, przecież jestem na KUL, katolickiej uczelni. Szybko okazuje się jednak, że jest to filozofia starożytna, średniowieczna, klasyczna… ale nie ma chrześcijańskiej. Jest patrologia. Okazuje się, że sama zasadność wyróżniania filozofii chrześcijańskiej jest przedmiotem sporu. Czy istnieje coś takiego? Czy zasadne jest „szufladkowanie” w filozofii? Jaki wspólny mianownik miałby łączyć „filozofów chrześcijańskich”? I tu dochodzę do uwag na temat „katolickiego dziennikarstwa”, co miałoby być wspólnym mianownikiem dla takich dziennikarzy? Fakt ukończenia katolickiej uczelni? A czy fakt ukończenia dziennikarstwa jest wystarczający do nazywania się dziennikarzem? Potrzebna jest praktyka, zarówno w byciu katolikiem, jak i dziennikarzem. Sam certyfikat niczego nie determinuje w obu przypadkach. Tak, jak zdanie egzaminu z filozofii, nie czyni z nas filozofów.

 

Myślę, że dziennikarstwo samo w sobie jest na tyle pojemne i posiada tak sprecyzowane zbiory norm etycznych, że nie wymaga doprecyzowania, że jest katolickie czy islamskie, jest rzetelne. Czym innym jest jednak profilowanie samych mediów. Tu przymiotnik, a co za tym idzie – profil redakcji, ma zasadnicze znaczenie. Dlatego w moim przekonaniu bardziej zasadne jest mówienie o mediach katolickich czy o katolickich redakcjach, niż o katolickim dziennikarstwie. Na redakcjach katolickich spoczywa odpowiedzialność doboru i prezentowania tematów, niekoniecznie z życia Kościoła (chociaż nikt inny tego rzetelniej nie zrobi), ale także społecznie istotnych. Dziennikarz natomiast, musi je właściwie przygotować. I znów pojawia się dylemat, dziennikarz katolicki przygotowuje tematy związane z Kościołem? Jestem w stanie wyobrazić sobie dziennikarza, załóżmy prawosławnego, który dobrze orientuje się w życiu Kościoła katolickiego i potrafi w sposób uczciwy relacjonować związane z nim wydarzenia. Nie trudno przecież wyobrazić sobie na tej zasadzie dziennikarzy, którzy nie będąc prawnikami opracowują materiały do działu prawnego gazety. Potrzebne do tego doświadczenie i wiedza, niekoniecznie związana z formalnym wykształceniem. Jednak już o doświadczeniach duszpasterskich, o osobistych relacjach z Bogiem w sakramentach napisze tylko i wyłącznie katolik, nikt inny nie jest do tego upoważniony, bo tego nie zna. Zatem rzetelny dziennikarz nie podejmie takiego tematu, bo go to przerośnie, tak jak przerośnie dziennikarza opisanie doświadczeń procesowych czy zabiegów operacyjnych. Stąd potrzeba istnienia pism branżowych, gdzie obok zawodowych dziennikarzy publikują praktycy zawodu. Lekarze, prawnicy, archeolodzy czy fryzjerzy z powodzeniem uprawiają taką formę dziennikarstwa, ale zajmują się wąsko swoją dziedziną. Rzadko się przecież słyszy, jeśli w ogóle, o dziennikarzach-lekarzach piszących specjalistyczne teksty o awiacji. A do tego by się sprowadzało uznanie istnienia kategorii „dziennikarzy katolickich”, piszących o życiu mrówek. Nikt nie zabroni katolickiej gazecie mieć działu Przyroda. Ale czy dziennikarz w nim pracujący jest dziennikarzem katolickim, czy dziennikarzem pracującym w katolickiej gazecie? Chyba to drugie.

 

Obserwując ukazujące się w mediach artykuły dotyczące życia Kościoła dostrzegam niestety jeszcze inny problem, który wcale nie wynika z niewiedzy, bardziej ze złej woli. Krytykanctwo bez kompetencji. To najczęściej uprawiana forma dziennikarstwa, nie tylko w dziedzinie życia Kościoła, ale w tematach związanych z Kościołem jakoś mocniej widoczna. Myślę, że mamy dziś do czynienia z kryzysem dziennikarstwa w ogóle, i to wypadkową tego kryzysu są zmanipulowane materiały dotyczące Kościoła. Tak jak spotykamy zmanipulowane materiały dotyczące polityki, ekonomii czy nauki. Wydaje się, że to właśnie z tej choroby biorą się np. manipulacje wypowiedziami papieża Franciszka, czy ataki na poszczególnych duchownych. Nie trzeba wiedzy teologicznej (chociaż nie przeszkodzi), by przeczytać ze zrozumieniem homilię i umieć ją zrelacjonować. Trzeba natomiast praktyki propagandysty, by z homilii wyrwać kilka zdań, które  pasują do narzucanej w redakcji narracji. Trzeba złej woli, by dostrzegać w Kościele tylko te barwy, które nas interesują i sporej zuchwałości, by uznać się za kompetentnego do jego reformowania. Robią to nie tylko świeccy, ale i duchowni, których przecież w pierwszej kolejności nazwalibyśmy „dziennikarzami katolickimi”.

 

Uczmy więc dziennikarstwa bezprzymiotnikowego. Niech dziennikarz nie będzie dziennikarzem liberalnym, katolickim, prawosławnym czy protestanckim. Niech będzie dziennikarzem. Wtedy zaufa mu każdy, bez względu na poglądy.

 

Wojciech Pokora

Praca zdalna – WOJCIECH POKORA o zmianie modelu biznesowego w mediach

W 1962 roku kanadyjski teoretyk komunikacji Marshall McLuhan wprowadził do obiegu termin „globalnej wioski”. W książce pt. Galaktyka Gutenberga: tworzenie człowieka druku przedstawił konsekwencje wynalezienia druku dla współczesnego świata, szczególnie dla relacji między społeczeństwem a kulturą w tym i mediami.

 

Zdaniem McLuhana pojawienie się nowych technologii (a za taką należy uznać ówcześnie prasę drukarską z ruchomymi czcionkami) zawsze implikuje zmianę funkcjonowania człowieka w społeczeństwie. Druk zmodyfikował formę naszego postrzegania, przenosząc nacisk percepcyjny z ucha na oko. Niosło to za sobą szereg konsekwencji, w tym proces osłabiania relacji międzyludzkich. Już nie trzeba było się spotykać, by przekazać sobie informację. Oczywiście, że istniały książki już przed Gutenbergiem, istniała także bogata gałąź epistolografii. Ludzie komunikowali się na odległość, ale druk pozwolił na przekazywanie informacji w sposób masowy. McLuhan idzie dalej w swoich rozważaniach i przekonuje, że druk zmienił również wrażliwość człowieka Zachodu. Zdaniem Kanadyjczyka, druk przyczynił się do zmiany postrzegania samego człowieka w społeczeństwie, już nie jako odrębnych, całkowicie niezależnych bytów jak w średniowieczu, lecz jako społeczności, znajdującej swoje miejsce w ciągu wydarzeń historycznych, podobnie jak widzi się druk. Takie społeczeństwo inaczej postrzega już swoją rolę i w inny sposób odczytuje swoje miejsce w historii, co zdaniem McLuhana, pozwoliło na ukształtowanie człowieka renesansu. Przyjmując tę koncepcję nie możemy odmówić technologii zasadniczego wpływu na człowieka, prawda?

 

Idąc dalej tą drogą rozważań, od druku po iPada, dojdziemy przez epokę węgla i stali, pary i elektryczności do współczesnej nam epoki trzeciej rewolucji przemysłowej – rewolucji naukowo-technicznej, zbieramy ze sobą doświadczenie kolejnych pokoleń biorących udział w procesie globalizacji. Bo to o globalizację w tym ciągu wydarzeń chodzi, stąd ukuty termin „globalnej wioski”, opisujący współczesny świat informacji. Marshall McLuhan opisał nasz świat (w latach 60.) jako miejsce, w którym masowe media elektroniczne obalają bariery czasowe i przestrzenne, umożliwiając ludziom komunikację na masową skalę. Rozwój Internetu tylko tę diagnozę potwierdził. Jakie następstwa niesie globalizacja w przestrzeni medialnej? Jednym z nich jest upadek jednych, a rozwój innych form komunikowania. Tak jak druk wyparł epistolografię, i jak opisywał McLuhan, w początkowym okresie także przekaz ustny, tak Internet zastąpił nam w dużej mierze prasę drukowaną. Odmieniło to całkowicie proces produkcji informacji. Dziś nie czekamy już na newsa do jutra. To co wydarzyło się dziś, ma być przekazane już dziś. Mało tego, najlepiej natychmiast, z miejsca zdarzenia. Powoduje to, że coraz częściej do pracy dziennikarza zaprzęgana jest technologia mobilna. Umożliwia ona bowiem nadawanie i odbieranie informacji w dowolnym miejscu na świecie, pod warunkiem, że osiągalny jest tam sygnał GSM czy jest zapewniony dostęp do Internetu. A miejsc, w których tego dostępu nie ma, jest już coraz mniej. Niedługo, nie będzie ich wcale, bowiem ruszył projekt Elona Muska, prezesa Tesla Motors i SpaceX, który postanowił „usieciowić” cały glob, pokrywając Ziemię siecią bezpłatnego, lub bardzo taniego bezprzewodowego Internetu. Jak? Za pomocą znajdujących się na orbicie satelitów Starlink, które już są wysyłane w przestrzeń kosmiczną. To też doprowadzi do zmiany naszych zachowań. Jak podaje portal „wirtulanemedia.pl”, powołując się na raport „Media Consumption Forecasts”, opublikowany przez agencję mediową Zenith (Publicis Media), w 2019 roku ludzie na całym świecie spędzili średnio 800 godzin, czyli łącznie 33 dni, korzystając z mobilnego Internetu. Do 2021 roku światowa średnia wzrośnie do 930 godzin, czyli 39 dni rocznie. Gdy będziemy mieli wszędzie dostęp do Internetu, te statystyki zmienią się diametralnie.

 

Czy globalizacja ma wpływ na pracę redakcji? Zasadniczy. Przede wszystkim, o czym już wspomniałem, pada sprzedaż gazet drukowanych. Wiele treści przenosi się do Internetu, bo w Internecie jest coraz więcej dla tych treści odbiorców. Nie ma co się na to obrażać, tak jak nie obrażali się, mimo że próbowali, radiowcy w chwili powstania telewizji. Wówczas wydawało się, że telewizja wyprze radio, jednak jak się okazało obie formy przekazu treści znalazły swoich amatorów, chociaż telewizja więcej. Jednak trendy się odwracają. Najnowsze badania, przeprowadzone już podczas trwania pandemii koronawirusa wykazują, pisze o tym Kerry Flynn dla CNN Business, że największym wygranym stał się w tym okresie podcast. Czym jest podcast? Niczym innym jak elektronicznym dzieckiem tradycyjnego radia, czyli plikiem dźwiękowym, najczęściej w formie regularnych odcinków, opublikowanym w Internecie. Do popularyzacji podcastów przyczyniły się platformy streamingowe takie jak Spotify. I to właśnie Spotify zauważył, że okres pandemii sprzyjał rozwojowi tej formy przekazu, bowiem w samym tylko marcu wyprodukowano 150 000 nowych podcastów na tę platformę. Czy to nowe oblicze dziennikarstwa? Ależ tak. Po pierwsze rozwój podcastów zwiastuje zmianę funkcjonowania tradycyjnych stacji radiowych. Większość z nich i tak od lat nadaje swój sygnał w Internecie, jednak dziś rynek wymusza na nich dostosowanie się do nowych reguł i wejście na nowe platformy streamingowe z podcastami. A na tych platformach nie liczy się już w takim stopniu producent, liczy się treść. Odbiorca nie wybiera przez pryzmat loga stacji, ale przez pryzmat interesującego go tematu. Coraz mniejsze znaczenie ma też, czy podcast powstał w studiu radiowym, czy w domowym zaciszu, byle nie odbiegał jakością od przyjętych standardów.

 

Tu dochodzimy do kolejnej, niemniej istotnej kwestii. Jak będą wyglądały współczesne newsroomy? Skoro coraz więcej treści powstaje w warunkach, nazwijmy to partyzanckich, social media przepełnione są treściami produkowanymi w domach za pomocą ogólnie dostępnych komunikatorów, to czy jest potrzeba utrzymywania tradycyjnych redakcji? Dyskusja na ten temat trwa nie od dziś i wiele redakcji decyduje się na współpracę z dziennikarzami wypełniającymi swoje obowiązki spoza miejsca lokalizacji macierzystego zespołu, jednak dotychczas dotyczyło to częściej korespondentów terenowych bądź publicystów, pracujących w nieco innych warunkach niż dziennikarze prasy codziennej. Pandemia wymusiła jednak zmiany i w tych ostatnich.

 

Jak donosi portal wirtualnemedia.pl, „Gazeta Wyborcza” przymierza się do zmiany modelu funkcjonowania swojej redakcji, w wyniku czego o 40 proc. zmniejszona ma zostać przestrzeń redakcyjna.

 

Cały newsroom, liczący ponad 30 osób, w ciągu jednego dnia przestawił się na pracę zdalną. Codziennie na Slacku i Microsoft Teams odbywają się minimum cztery odprawy i kolegia. Podobnie pracują redakcje Sport.pl czy Plotek.pl – mówiła pod koniec marca Wirtualnymmediom rzecznik prasowa Agory Agata Staniszewska.

 

Model się sprawdził, zapewne koszty funkcjonowania redakcji spadły, zatem pojawił się pomysł pozostawienia tego rozwiązania na dłużej. Co to oznacza? Przede wszystkim wydaje się, że pandemia przyspieszyła proces, który i tak był nieunikniony. Dzięki nagłemu lockdownowi należało przetestować na szerszą skalę w branży medialnej rozwiązania, które w biznesie, ale i w mediach znane są od lat. Po drugie, zapewne w ślady Agory pójdą wkrótce kolejni wydawcy, którzy wprowadzą podobne zmiany u siebie. Dziennikarze zaczną pracować w dużej mierze w domach. Dzięki temu pracodawca przerzuci część kosztów na pracownika, który sam sobie zapłaci za media w domu, w zamian uelastyczniając mu czas pracy. Po trzecie urealnione zostaną potrzeby pracodawcy. Honorarium dotyczyć będzie rzeczywiście wykonanej pracy, a nie czasu przesiedzianego w ciągu miesiąca w redakcji. Okaże się, kto i co faktycznie „produkuje” w ciągu dnia. Podpisanie listy obecności oraz snucie się po korytarzach przestanie być elementem uwiarygadniającym obecność pracownika. W pracy zdalnej liczy się realna praca i jej efekt. Mniejsze znaczenie ma czas spędzony nad zleconym zadaniem.

 

Czy to dobry model? Czas pokaże, ale wydaje się, że nie ma potrzeby na starcie się go obawiać. Jak pokazuje historia, modele komunikacji zmieniają się wraz z rozwojem technologii, i dziś nie ma potrzeby pisać ręcznie listu by wysłać go konnym dyliżansem do adresata, gdy można napisać maila ze smartfonu, mocząc nogi w jeziorze. Skoro można napisać artykuł pracując w domu, lub zmontować newsa na służbowym laptopie, to po co wypalać paliwo, by pokazać się w redakcji. Można przecież pokazać się za pomocą licznych aplikacji, umożliwiających wideokonferencje, a zaoszczędzony czas poświęcić na rozwój osobisty lub rodzinie. Technologia wbrew pozorom służy ułatwieniu, a nie utrudnieniu nam życia, więc korzystajmy z niej. Oczywiście z umiarem.

 

Wojciech Pokora

WOJCIECH POKORA: Stop Fake czyli jak się zwalcza propagandę

Czwarty rok Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich realizuje projekt Stop Fake – przeciwdziałanie rosyjskiej dezinformacji. Od kilku lat w Polsce działa grupa dziennikarzy, która codziennie monitoruje media i sieci społecznościowe pod kątem wyszukiwania i weryfikowania pojawiających się w nich elementów rosyjskiej propagandy. W ostatnim roku temat fake newsów stał się bardzo popularny, narodziło się kilka nowych, bardzo potrzebnych inicjatyw, w międzyczasie kilka inicjatyw niestety też upadło, jednak my trwamy na posterunku i rozwijamy nasz program. Jak to działa?

 

Generalnie określenie na czym polega praca w Stop Fake, to pokazanie warsztatu każdego dziennikarza. Bo praca przy weryfikacji dezinformacji i manipulacji w przestrzeni medialnej polega dokładnie na tym, na czym polega praca dziennikarza, czyli na zbieraniu i weryfikowaniu informacji – sprawdzamy, czy to co usłyszeliśmy, co udało nam się dowiedzieć od informatorów lub to co właśnie przeczytaliśmy jest prawdą. Tylko tyle i aż tyle. Bo bardzo często dziennikarze w pogoni za sensacją i za cytowalnością (bo skoro pierwszy podam wiadomość to moje nazwisko pojawi się w cytatach) zapominają o weryfikacji informacji. Zastępują ją wytrychem – podają np. jedno źródło. Ktoś (polityk, celebryta, często nawet anonimowy internauta, kryjący się pod pseudonimem) podał sensację, dziennikarz ją cytuje i kolportuje, uznając, że jest kryty bo ma screen lub nagranie wypowiedzi. Przecież to przeczy zasadzie rzetelności. I rodzi fake newsy.

 

Zatem w pierwszej kolejności weryfikujemy informacje. Gdy to się uda i uznamy, że wiadomość jest prawdziwa możemy ją publikować. A co jeśli nie jest? Oczywiście nie publikujemy ale czy zostawiamy temat? Nie. W tym momencie zaczyna się druga część pracy weryfikatorów propagandy i dezinformacji. Gdy rozpoznamy fake newsa sprawdzamy jego źródło. Podobnie gdy trafi do nas nieprawdziwa, sensacyjna informacja, warto się zastanowić, dlaczego do nas trafiła i z jakiego źródła. Odpowiedź na to pytanie może nam wiele powiedzieć na temat naszych informatorów, a niekiedy i na temat naszego dziennikarstwa. Dlaczego ktoś uznał, że należy nas zmanipulować? Bo puszczamy bzdury bez weryfikacji? Może tak być. A może dlatego, że czyta nas jego grupa docelowa i gdy uda się dzięki nam przemycić sfałszowany przekaz, zmanipuluje się gremium do którego inną drogą trudno dotrzeć? Warto to sprawdzić, dla siebie samych. Stop Fake kładzie nacisk właśnie na tę weryfikację. Dlaczego ktoś manipuluje i skąd pochodzą fałszywe informacje. Do jakiej grupy odbiorców były skierowane i co było ich celem. Tym zajmuje się nasz zespół.

 

Po kilku latach można już stawiać pewne diagnozy. Propaganda i dezinformacja obliczona jest przede wszystkim na dzielenie społeczeństwa i na wprowadzenie zamętu. To jest jej główny cel bez względu na to, jaki przekaz jest aktualnie wykorzystywany i przez kogo. Celem nadrzędnym jest wzbudzenie chaosu i podważenie zaufania do autorytetów (osób i instytucji). Co jest antidotum na dezinformację? Informacja. Prawda. A o nią troszczyć powinien się każdy dziennikarz, nie tylko ten, który weryfikuje propagandę w ramach jakiegoś projektu. Do tego, by nie stać się rozsadnikiem czyjejkolwiek propagandy ważne jest, by w pracy kierować się zasadami. Dziennikarstwo bez żadnych zasad staje się bowiem anarchią a dezinformacja jest jej chlebem powszednim. W imię kilkuminutowej sławy idzie się wówczas na różne kompromisy, także te, którym z prawdą nie jest po drodze. Dlatego warto od czasu do czasu odświeżyć sobie kodeks etyki dziennikarza. Tak na wszelki wypadek, by nadal być dziennikarzem a nie rozsadnikiem obcej propagandy.

 

Wojciech Pokora

Obchodzisz Halloween? Możesz trafić za kratki – WOJCIECH POKORA o tym jak PAP przysłużyła się dezinformacji

Gdy zobaczyłem rano tytuł depeszy PAP (z 6:44): „Rzeczpospolita”. Areszt za obchody Halloween? Pochylą się nad tym posłowie – byłem pewien, że wyniknie z tego awantura. I wynikła.

 

„Kary za Halloween!!! A może zamknąć sklepy mięsne 40 dni przed Wielkanocą?” – pyta popularny fanpage na Facebooku. Pod wpisem setki komentarzy. Większość w stylu: „Ciemnota PiS”, „Robota klerów. Średniowiecze”, czy „Naszej władzy pier***li się pod deklem”. Roman Giertych napisał: „Proszę Państwa oto koza. Koza ma cuchnąć, beczeć i wszystkich denerwować. Potem kozę zabiorą, a lud ma się cieszyć. Natomiast teraz nie mamy się zajmować przekrętem wyborczym, tylko cuchnącą kozą. Areszt za obchody Halloween? Pochylą się nad tym posłowie”.

 

O co chodzi w rzeczywistości? Bo tytuł faktycznie wskazuje na jakieś kuriozalne rozwiązania. Czytam więc depeszę Polskiej Agencji Prasowej, w której referowany jest artykuł „Rzeczpospolitej”. Do dziennika jeszcze nie zajrzałem, zaczynam od doniesień agencyjnych. Co czytam:

 

„Komisja sejmowa zajmie się ustawą przewidującą kary za wypowiadanie słów ‘cukierek albo psikus’. Wpłynęła w formie petycji, a bieg nadała jej marszałek Elżbieta Witek” – informuje czwartkowa „Rzeczpospolita”.

 

Jak informuje gazeta projekt ustawy o wspieraniu tradycji narodowych RP, która m.in. zakłada, że „kto w dniu 31 października danego roku kalendarzowego przebiera się za straszną postać, w szczególności za kościotrupa, czarownicę, wampira, diabła lub inną kojarzącą się z piekłem istotę, podlega karze ograniczenia wolności lub aresztu na okres nie krótszy od 15 dni” została skierowana do Sejmu przez anonimowego obywatela.

 

„Nad propozycją z całą powagą będą musieli pochylić się posłowie, a wcześniej zaopiniują ją eksperci z Biura Analiz Sejmowych. Powód? Bieg petycji nadała marszałek Sejmu Elżbieta Witek” – wskazuje „Rz”.

 

Myślę sobie, no pięknie. Nie ma się czym ta marszałek Witek zajmować? Przez nią Sejm musi się pochylać nad takimi idiotyzmami? Wyraźnie napisano, że Biuro Analiz Sejmowych zaopiniuje tę bzdurę, a posłowie się nad nią pochylą z powodu tego, że marszałek Sejmu Elżbieta Witek nadała petycji bieg. Ale, ale… Czytam dalej:

 

„Gazeta wskazuje, że rozpatrywanie przez Sejm takich pism to efekt uchwalonej w 2014 roku ustawy o petycjach. „Przewiduje, że każda osoba fizyczna, prawna, nawet jednostka organizacyjna niebędąca osobą prawną może złożyć petycję do dowolnego organu władzy publicznej. W efekcie wejścia ustawy w życie utworzono w Sejmie Komisję do Spraw Petycji, do której od tamtego czasu skierowano ponad 740 spraw” – pisze dziennik.

 

I dopiero pojawia się komentarz:

 

„Szef Komisji do Spraw Petycji Sławomir Piechota z Koalicji Obywatelskiej w rozmowie z ‘Rz’ zauważa, że to nie pierwszy raz, gdy parlament zajmuje się taką ‘egzotyczną petycją’”.

 

„Np. w 2014 roku Komisja Praw Człowieka, Praworządności i Petycji w Senacie pochyliła się nad pomysłem wprowadzenia do kodeksu karnego obcięcia genitaliów jako sposobu na karanie sprawców przemocy seksualnej. (…) Z kolei Komisja ds. Petycji w Sejmie w ubiegłym roku zajmowała się propozycją przewidującą, że wszelkie lewicowe postulaty światopoglądowe mogłyby być wprowadzane w Polsce ‘dopiero po nie mniej niż 200 latach obserwacji skutków tych działań w krajach, które się nim poddały’” – wskazuje gazeta.

 

„Pamiętam też petycję przewidującą przyznanie każdemu więźniowi internetu szerokopasmowego” – mówi gazecie Sławomir Piechota. Wskazuje też, że takie propozycje komisja odrzuca zazwyczaj bez ożywionej dyskusji. „Nie przewiduję jej też w przypadku ustawy o Halloween” – dodaje”.

 

Czyli tematu de facto nie ma. Jest jednak wrzutka medialna przygotowana przez „Rzeczpospolitą” pt. areszt za Halloween i wskazanie czyja to wina. I rozbrojenie tego granatu w tym samym artykule. I ta wrzutka, wydawało się, że w niezmienionej formie została podana bezrefleksyjnie dalej przez PAP. Sięgam więc do omawianego artykułu, co się okazuje?

 

W cytowanym przez PAP artykule, czego już nie było w depeszy, znajduje się dodatkowo wypowiedź posłanki SLD Anny Marii Żurakowskiej, której zdaniem petycja powinna zostać bez biegu.

 

– „To wykorzystywanie mocy przerobowych Sejmu do zajmowania się sprawami ośmieszającymi dla Wysokiej Izby. To nie jest poważna ustawa, ale happening i jako happening powinna zostać rozpoznana – mówi”.

 

Dalej polemika z jej tezą Szefa Komisji do Spraw Petycji Sławomira Piechoty z KO, który twierdzi, że „nie popełniono błędu, a jeśli petycja spełniła wymogi formalne, powinna trafić do kierowanej przez niego komisji. – System petycyjny to swoisty wentyl bezpieczeństwa dla obywateli i źle byłoby, gdybyśmy odgórnie narzucali jakieś ograniczenia – mówi”.

 

Zdanie pani poseł Żukowskiej w jakiś sposób uzasadniałoby ten artykuł, gdyby traktował on od początku do końca o problemie głupich wrzutek. Jednak tekst jest tak napisany, żeby wywołać emocje, a nie opisać problem. A już brak wypowiedzi posłanki w depeszy PAP całkowicie pozbawia czytelnika tego elementu, i jeśli ktoś poda tę informację za agencją prasową, to poda ją niepełną, bez ważnego, niestety nieoczywistego ze względu na styl artykułu, elementu. I tak się stało. Mamy tytuły:

 

Onet: „Areszt za obchody Halloween? Pochylą się nad tym posłowie”.

 

Wirtualna Polska: „Projekt ustawy ws. Halloween w Sejmie. Przewiduje grzywnę i areszt za świętowanie”.

 

Radio Zet: „Areszt za świętowanie Halloween w Polsce. W Sejmie pojawił się projekt ustawy.”

 

Fakt24: „Obchodzisz Halloween? Możesz trafić za kratki”.

 

Tak sobie myślę, czy jest nam potrzebna repolonizacja mediów, czy może raczej na początek przyda się ich EDUKACJA?

 

Repolonizacja i co dalej? – pyta WOJCIECH POKORA

„(…) Na nic jęki III RP – dotrzymamy słowa: Nie dla (tu flaga Unii Europejskiej i Niemiec) Green Deal, repolonizacja mediów, reprywatyzacja, reforma wymiaru sprawiedliwości i samorządu terytorialnego (…)” – napisał na Twitterze wiceminister aktywów państwowych Janusz Kowalski. Do jego słów odniósł się Jarosław Gowin zapowiadając, że idea repolonizacji mediów wymaga dyskusji wewnątrz obozu Zjednoczonej Prawicy. Zdaniem Gowina nie jest to zły pomysł, jednak proces ten powinien odbyć się na zasadach rynkowych, podobnie jak w przypadku repolonizacji sektora bankowego. Czy jednak repolonizacja jest antidotum na wszystkie bolączki mediów?

 

Męczarnia zwana Polską, zdjęcie goryla z podpisem Prawdziwy Polak, Psycho Polak, Polak poganin, twarz Zbigniewa Ziobry w ciemnych okularach stylizowana na Wojciecha Jaruzelskiego z tytułem Cyngiel Kaczyńskiego to okładki „Newsweeka”. „Polityka” też bawiła się tą konwencją, jednak w roli Jaruzelskiego obsadzono Jarosława Kaczyńskiego dając tytuł Prezes Kaczyński ogłasza stan wojenki. W minionym tygodniu „Polityka” zasłynęła jednak z innej okładki, wyglądającej jak plakat wyborczy jednego z kandydatów i wielkim tytułem Trza iść. Tygodnik, wówczas jeszcze „w Sieci” zasłynął okładką z Tomaszem Lisem w niemieckim mundurze i różańcem w zakrwawionej dłoni z tytułem Prawie jak Goebbels, ale też Piotra Kraśki w mundurze generała Jaruzelskiego z tytułem Medialny zamach stanu.

 

Nie ujmuję w tym zestawie wszystkich tygodników pojawiających się na polskim rynku prasy, omijam te skrajne, typu „Fakty i Mity” czy „Nie”, bo tu trzeba by stworzyć jakąś oddzielną kategorię i nazwać ją równie brzydko, jak brzydkie jest uprawiane w tych tytułach dziennikarstwo. Chociaż na pewno na uwagę, jako fenomen socjologiczny, zasługuje ich wysoka sprzedaż. Można je z powodzeniem obarczyć winą za rozkwit hejtu i języka nienawiści w Polsce w czasach, zanim pojawiły się media społecznościowe, w których swój głos mogli zabrać, całkowicie poza wszelką kontrolą m.in. dziennikarze i politycy. Niestety wielu z nich zaczęło mówić językiem „Nie” i przenosić ten styl do mediów głównego nurtu.

 

Tygodniki opinii z definicji zajmują się tematami, które już opinia publiczna zna. Mają generalnie charakter społeczno-polityczny, a zamieszczane w nich treści mają za zadanie wywierać na opinii publicznej odpowiednie reakcje i postawy. Tygodniki opinii pełnią też funkcje propagandowe. I tu nikt nie ma złudzeń, i żadna partia ani żadna redakcja takiego tygodnika nie wyprze się, że są tytuły światopoglądowo i politycznie bliższe jednym formacjom, a inne drugim. To nie jest polska specyfika, to specyfika tego segmentu rynku. Czytelnicy oczekują, że ktoś ich utwierdzi w ich własnych przekonaniach i je ugruntuje. Da im amunicję do rodzinnych spotkań przy stole i wyjścia na piwo z kolegami z pracy. Obserwowałem wiele prób wymiany poglądów w takich magazynach i najczęściej kończyły się one fiaskiem. Albo czytelnicy w złości komentowali w Internecie, że linia redakcyjna się zmienia w niekorzystnym kierunku i pora pożegnać się z tytułem, albo oczekiwali dwugłosu, w którym głos reprezentanta ich poglądów będzie dominujący. Trzeciej opcji nie ma. Nikt nie jest symetrystą i nikt symetrystów nie lubi. Chyba, że symetrystów ze wskazaniem, takich „naszych”, ale mających na tyle wyrobioną pozycję, by móc od czasu do czasu wskazać na błędy i wypaczenia naszej strony barykady. Ale znów nie za często, bądźmy poważni, przecież w sprawach zasadniczych „mamy rację”.

 

Nieco inną rolę pełnią dzienniki. One z założenia powinny przynosić czytelnikom informacje, nie opinie. Chociaż dość wcześnie zauważono, że mimo wszystko, kto ma wpływ na prasę, na to co ona zamieszcza, a co przemilcza, na dobór autorów i tematów, ten może mieć wpływ na masy a przez nie na władzę. Oczywiście w demokracjach. W krajach autorytarnych wystarczyło kierować nastrojami tak, by się przy władzy utrzymać. W demokracjach, dzienniki miewają siłę obalania rządów i prezydentów i wpływania na wybór ich następców. Oczywiście samorządowców też. Dlatego nie ma co się obrażać, że media, zwane przecież nie bez przyczyny IV władzą, z tych uprawnień korzystają. Po części taka jest ich rola. Ujawniać nieprawidłowości, patrzeć władzy na ręce, opisywać rzeczywistość taką, jaką ona jest. Chodniki są krzywe i leją się ścieki do rzeki? Kto, jeśli nie prasa, ma o tym pisać? Samorząd realizuje inwestycję i buduje nowy fragment drogi – to też temat. Powinien interesować tych samych czytelników. Wypaczeniem, które obserwujemy jest to – oczywiście w dużym uproszczeniu – że jedne gazety piszą o dziurach, inne o remontach, a czytelnicy widzą przez ich pryzmat dwa różne miasta, dwie różne Polski. Z czego to wynika?

 

Zarówno tygodniki, jak i dzienniki, a także telewizje i wydawnictwa mają swoich właścicieli. To nie są zazwyczaj filantropi, to biznesmeni. Zajmują się handlem. Sprzedają egzemplarze swoich gazet, ale sprzedają także miejsca w wydawanych przez siebie czasopismach. O ile ze sprzedażą egzemplarzową nie ma trudności, bo materia jest prosta do analizy, o tyle sprzedaż treści i miejsc reklamowych to wielkie pole do nadużyć. I jest niestety nadużywane. Wydawcy doskonale się orientują jakie treści trafiają do której grupy odbiorców i kto jest gotów sfinansować utwierdzanie danych grup w ich poglądach. Jedni celują w środowiska narodowe lub patriotyczne, inni w wyborców PiS, są tacy, którzy szukają miejsca w centrum i ci, którzy okopali się po lewej stronie, jedni bardziej, inni mniej skrajnej. Ponieważ dzisiejsza Europa, chociaż nie tylko ona, bardzo silnie skręciła w lewo, i wiele rządów ma lewicowych przedstawicieli, i reprezentanci tych krajów mają wpływ na politykę Unii Europejskiej, media w tych krajach także w dużej mierze są lewicowe. Bo chcą być sprzedawane i opłacane. Tyczy się to także dużych koncernów medialnych, które posiadają swoje tytuły w innych, niż macierzyste krajach. I tu pojawia się problem repolonizacji mediów w Polsce.

 

W najbardziej gorącym okresie kampanii wyborczej, dziennik „Fakt” opublikował okładkę na której umieścił wizerunek urzędującego prezydenta i kandydata na ten urząd w kolejnych wyborach Andrzeja Dudy wraz z wielkim tytułem: Trzymał córkę, bił po twarzy i wkładał jej rękę w krocze. Mniejszymi literami, ze względów procesowych zapewne, dopisano jakieś zdanie zmiękczające przekaz. To bez znaczenia. Chodziło o uderzenie w kandydata na prezydenta. Przy okazji uderzono w urzędującego prezydenta RP. Oczywiście ta okładka to wyjątkowy skandal, i słusznie zareagowało Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich potępiając sposób przedstawienia historii pedofila i jego rodziny. Cel był jeden, wywołać szok i zarobić pieniądze. Przy okazji celem numer dwa mogło być doprowadzenie do zmiany władzy na taką, która się odwdzięczy reklamami. Bo o pieniądze w tym wszystkim chodzi. Nie o idee. Wcześniej „Fakt” uderzył w byłego premiera Leszka Millera obrzydliwym tytułem Ojciec wybrał politykę, a syn sznur. Po co miałby to robić, gdyby nie o sprzedaż chodziło?

 

W moim przekonaniu repolonizacja jest placebo, którym chcemy uleczyć rynek mediów w Polsce. Faktem jest, że poziom wyprzedaży polskich tytułów zachodnim koncernom medialnym nie jest normalny, tak jak nienormalny był poziom wyprzedaży spółek skarbu państwa z obszarów strategicznych, czy bankowości. Na pewno przywrócenie w Polsce ładu właścicielskiego, leży w naszym interesie. Jednak ważne jest, czego się po tym zabiegu spodziewamy. Bo jeśli ktoś myśli, że repolonizacja spowoduje, że wszystkie media zaczną mówić jednym głosem, to nie rozumie rynku medialnego. Zwróćmy uwagę, że np. wydawcą tygodnika „Nie” jest spółka Urma Sp. z o.o., z polskim kapitałem, którego właścicielem jest Jerzy Urban. Repolonizacja nie zamknie mu ust. Czesi proces, do którego przymierzają się Polacy, mają już za sobą. Co się zmieniło? Dziennikarze z którymi rozmawialiśmy w ramach konferencji i wizyt studyjnych realizowanych przez SDP przekonywali, że gdy media były w niemieckich rękach, cieszyli się większa niezależnością dziennikarską. Ale to specyfika czeska. Niekoniecznie musi tak być w Polsce. Jednak przykład Czech ważny jest z jeszcze jednego powodu. Media po zmianie właścicieli zasiliły portfolia lokalnych oligarchów dając im duże narzędzie polityczne. I to jest niebezpieczeństwo, na które trzeba zwracać uwagę, bo mamy już przykład „Rzeczpospolitej”, która co prawda została sprzedana polskiemu kapitałowi, ale wprost powiązanemu politycznie z jedną opcją. Ocena tego ruchu była jednoznacznie negatywna.

 

A inne tytuły? Przecież one nie mają w Polsce zachodnich nadzorców. Tomasz Lis, wbrew sugestiom tygodnika „w Sieci” nie stoi nad zespołem redakcyjnym w hitlerowskim mundurze i nie dyktuje dziennikarzom faksów nadanych z Berlina. Kolejne wydania tygodników i dzienników układają polskie zespoły redakcyjne, zarówno na poziomie ogólnopolskim jak i na poziomie lokalnym, mimo że należą w dużej mierze do niemieckich koncernów. Układają je pod płatnika. I to jest najsmutniejsza prawda. Tam gdzie samorząd szczodrze sypie do kasy wydawcy, tam od razu ma to odzwierciedlenie w treści. Trudno dziś o jakąkolwiek niezależność poszczególnych tytułów (nie mówię, że nie ma niezależnych dziennikarzy), gdy rynek reklamowy jest spolaryzowany. Gdy u władzy było PO-PSL „Gazeta Wyborcza” puchła od dodatków i treści. Po zmianie władzy puchnie ktoś inny. Za trzy, pięć, dziesięć lat sytuacja się odwróci i Skarb Państwa sfinansuje tytuły obsługujące wyborców partii wówczas rządzącej. I nie ma znaczenia kto jest na końcu łańcucha pokarmowego, Niemiec, Polak czy Amerykanin. Z jednym wyjątkiem. I jeśli miałbym sugerować kierunek, w którym należy spojrzeć, to proponowałbym wschód.

 

Sputnik czy RT (znany do 2009 jako Russia Today) to nie są media w znanym w naszym kręgu kulturowym rozumieniu. To kremlowskie kanały propagandowe, założone lub przejęte i przeorganizowane przez Władimira Putina i podległe mu resorty. Jeśli jakieś obce mocarstwo ma poprzez swoje media bezpośredni wpływ na czytelników w naszym kraju to bardziej stawiałbym tu na Rosję a nie Niemcy. Bo jeśli chodzi o Niemcy, to praprzyczyną zmian linii redakcyjnych przejmowanych przez nie tytułów nie jest ambasada Berlina w Warszawie a pieniądze i obrany przez nie target. Ten sam, w który celują w całej Europie – lewicowy, wyznający tzw. wartości europejskie w miejsce narodowych, mający w pogardzie kulturę i tradycję własnego narodu. Tak z grubsza, bo przecież nie wszyscy ich czytelnicy wprost w ten sposób się dziś identyfikują, i nie wszystkie tytuły realizują taką linię redakcyjną. Ale taki obraz wyłania się po analizie chociażby okładek najpopularniejszych tytułów należących do zachodniego kapitału. Ich okręty flagowe ostrzeliwują wartości, do których w Polsce przywiązujemy wagę. Jednak tu, w odróżnieniu od tzw. mediów rosyjskich, problem leży nie w tym, kto jest właścicielem danego tytułu, a w tym, dzięki komu ten właściciel zarabia.

 

Wojciech Pokora

Korzyść Kazika – WOJCIECH POKORA o apolityczności Trójki

Jest taka stara anegdota z kręgów kościelnych, jak to wśród księży przeprowadzono ankietę czy należy znieść celibat. 20 proc. ankietowanych opowiedziało się, żeby nie znosić, 5 proc. było na tak, reszta dopisała na kartce – niech będzie jak jest. Przyglądając się medialnemu szumowi, który od kilku lat towarzyszy działalności Programu Trzeciego Polskiego Radia, zastanawiam się, czy nie chodzi o to, by było tam tak, jak było.

 

Odkąd 8 stycznia 2016 roku Magda Jethon została zwolniona ze stanowiska dyrektora Trójki, wciąż słychać głosy o upolitycznianiu tej stacji, a dziennikarze z wieloletnim w niej stażu odchodzą z pracy pod różnymi pretekstami. Najczęściej ich odejściu towarzyszy szum medialny i kolejne zarzuty pod adresem kierownictwa o cenzurę, politykierstwo i brak obiektywizmu. Nie wszystkie odejścia były jednak dobrowolne, część dziennikarzy faktycznie zostało zwolnionych, inni rozstali się ze stacją, gdy odsunięto ich od dotychczasowych zajęć. Obraz medialny jednak jest taki, że wszyscy, którzy pożegnali się z Trójką w okresie tych czterech lat, są ofiarami upolitycznienia rozgłośni. Trudno się z tym zgodzić, bo fakty niestety świadczą o tym, że trudno mówić o upolitycznieniu czegoś, co od polityki nigdy nie stroniło.

 

Warto przypomnieć akcję „Orzeł może” z 2013 roku, gdy 2 maja promowano karykaturę orła białego śpiewając przaśne przyśpiewki w stylu „Polaku, nie bądź ponury. Rozwiń skrzydła, dziób do góry”.  Była to próba wprowadzenia nowoczesnego i „radosnego” patriotyzmu pod patronatem ówczesnego prezydenta Bronisława Komorowskiego. Przypomnę, że zarzucono wówczas Trójce udział w akcji politycznej i znieważenie polskiego godła. Generalnie, w tamtym okresie w Programie Trzecim królowali politycy partii rządzącej. Nikt nie protestował, nie odchodził z pracy, nie krzyczał o upolitycznieniu mediów. Sama ówczesna dyrektor tej stacji, podczas wywiadu u Roberta Mazurka tłumaczyła, dlaczego tak dużo Komorowskiego na antenie a brak polityków opozycji w ten sposób – „Próbowano mnie namówić, bym zapraszała polityków ze wszystkich opcji, ale w jednej z nich nie było zbyt wielu ludzi z poczuciem humoru. Szłam więc innym kluczem i zapraszałam ludzi inteligentnych, błyskotliwych i dowcipnych.”

 

Warto zatem pamiętać, że Trójka jest apolityczna tylko wówczas, gdy u władzy są ci, z opcji „inteligentnych, błyskotliwych i dowcipnych”. Podsumował to wówczas Robert Mazurek słowami: – Wypisz wymaluj Bronisław Komorowski: inteligentny, błyskotliwy, dowcipny.

 

Przypominam, że fale rozstań z Radiową Trójką następują zgodnie z kalendarzem wyborczym i zmianą władzy. To, co obserwujemy od 2016 roku to przecież powtórka z 2007 roku, wówczas stację opuścił m.in. Marek Niedźwiecki. Warto pamiętać, że po odwołaniu Krzysztofa Skowrońskiego z funkcji dyrektora tej stacji, także mieliśmy do czynienia z falą odejść. Z Trójką pożegnali się wówczas m.in. Michał Karnowski, Jerzy Jachowicz, Grzegorz Wasowski, Monika Małkowska oraz Andrzej Nejman. Tracącym pamięć przypominam także, że Wojciech Mann czy Piotr Kaczkowski w 2001 roku byli przesunięci do kąta przez ówczesnego dyrektora Witolda Laskowskiego, a do łask wrócili właśnie za czasów Skowrońskiego. Fakt, że nie było wówczas tak rozwiniętego Internetu, więc każdy ich fan przyswoił sobie, że tych panów w Trójce można słuchać tylko nocą. Dziś zapewne byłaby rozpętana akcja w ich obronie.

 

Oczywiście żadna niegodziwość z lat minionych nie powinna usprawiedliwiać niegodziwości dzisiejszych. Warto jednak rozpatrywać pewne wydarzenia w odpowiednim świetle i opisywać je we właściwych proporcjach. Skoro mamy świadomość, że części dziennikarzy zdarzało się w przeszłości wykonywać histeryczne gesty, gdy widzimy podobne dzisiaj, trzeba do nich podchodzić ostrożnie. Nie przesądzam w tej sytuacji, kto ma rację w sporze o Listę Przebojów Trójki, bo tak naprawdę brakuje nam danych, by o tym przesądzić. Można ubolewać nad tym, że ludzie którzy zarządzają mediami nie potrafią się z mediami komunikować. Jeśli faktycznie ktoś dokonał prowokacji manipulując listą, należało to sprawdzić i ogłosić a nie najpierw zrobić nerwowy ruch a później szukać dla niego uzasadnienia. Przecież jeśli (nie wiemy tego) doszło do manipulacji, to można przewidzieć, że zrobiono to w celu wywołania jakiejś reakcji i ta reakcja niestety nastąpiła. A jeśli do manipulacji nie doszło, to tym gorzej dla osoby, która dokonała cenzorskiego ruchu na liście, bo to oznacza, że nie dorasta do funkcji którą sprawuje. Ale dzisiaj trudno przesądzać, kto jest kowalem, który zawinił, a kto Cyganem, którego za to wieszają, bo sprawa Trójki pokazuje jak na dłoni, że media publiczne nigdy od polityki wolne nie będą. A na całej tej historii skorzystał jedynie Kazik, którego kiepska piosenka stanie się na fali wydarzeń, nomen omen kultowa.

 

Wojciech Pokora

Paranoje ankietowanych – WOJCIECH POKORA o rankingu „Reporterów bez Granic”

Polska spadła na 62. miejsce w rankingu wolności prasy Reporterów bez Granic „World Press Freedom Index 2020”. To najniższa pozycja w Polski w tym rankingu. A prowadzony on jest od 2002 roku. To bardzo ważne, bo zarzuty, które dziś ankietowani stawiają Polsce (ranking powstaje na podstawie kwestionariuszy, które wypełniają wybrani eksperci. Raczej nie ze wszystkich środowisk dziennikarskich) nie są zarzutami, które pojawiły się po raz pierwszy. Jednak pierwszy raz spowodowały taki spadek naszego kraju w rankingu. Triumfalizm niektórych środowisk przy tej okazji, bardzo dziwi, bowiem nie ma się z czego tak naprawdę cieszyć. Oczernianie własnego kraju ze względu na własne partykularne interesy zawsze boli. I stawiam ten zarzut w pełni świadomie.

 

Czytam omówienie rankingu w „Gazecie Wyborczej”, bo wydaje mi się, że może być najlepiej poinformowana, jakie zarzuty zaważyły na pozycji naszego kraju. Czytam pierwszy z nich:

 

Niektóre sądy stosują art. 212 Kodeksu karnego, który zezwala na zastosowanie wobec dziennikarzy kary za zniesławienie do jednego roku więzienia. (…) Nawet jeśli sądy zwykle zadowalają się grzywnami dla dziennikarzy, stosowanie art. 212 skłania niezależne media do autocenzury – piszą autorzy rankingu i podają przykład »Gazet Wyborczej«, jako medium, którego te procesy dotyczą najczęściej”.

 

I sobie przypominam, że faktycznie, zarzuty pozywania z art. 212 Kodeksu karnego dotyczą w dużej mierze „Gazety Wyborczej” i nie jest to wcale nowa sprawa. Cofnijmy się kilka lat. Przede wszystkim zacznę od listu Jana Krzysztofa Kelusa do Adama Michnika z 2012 roku. Kelus – współtwórca Komitetu Obrony Robotników, opozycjonista napisał do Michnika tak: „Pozywając swych krytyków, zastraszasz potencjalnych polemistów, działasz przeciwko wolności słowa i ograniczasz swobodę debaty publicznej”, i dalej: „W czasach, gdy graliśmy w jednej drużynie, naszym adwersarzem w rozgrywce o wolność słowa był urząd Cenzury na ul. Mysiej. Urząd zniknął, do czego w pewnej mierze obaj się przyczyniliśmy. Czy zależy Ci na tym, żeby Twoje pozwy sądowe go zastąpiły? I czy zdajesz sobie sprawę z tego, że w pewnej mierze już to się stało, skoro Sędzia Agnieszka Matlak w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej orzekła, iż »negatywne treści na temat Adama Michnika redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” oraz wydawcy tej gazety Agory S.A. są sprzeczne z zasadami współżycia społecznego« (wyrok z dnia 26 września 2005; sygn. III C 1225)”. Kelus zareagował na pozew Adama Michnika przeciwko Rafałowi Ziemkiewiczowi, ale to nie był pierwszy taki pozew ze strony Michnika: „W zasadzie powinienem to zrobić znacznie wcześniej, gdyż każda z pozywanych przez Ciebie osób zasługiwała na okazanie z nią solidarności. Nie musiała w mojej ocenie mieć racji, wystarczyło, iż była osobą, której próbowałeś swym pozwem kneblować usta. (…) Moja bierność zaczęła mnie jednak coraz bardziej uwierać, a po zapoznaniu się z treścią ostatniego z tych pozwów, pełnego inwektyw i pomówień, dalsza bierna postawa wobec Twej aktywności pozwo-twórczej wydała mi się czymś wręcz nieprzyzwoitym”.

A aktywność pozwo-twórcza była wówczas imponująca. Oto kilka przykładów znalezionych na szybko w internecie. Sądzę, że nie wyczerpują tematu:

 

1. V 2005, Roman Giertych, poseł na Sejm – W czasie publicznej debaty w krakowskim klubie Rzeczpospolitej nazwał Adama Michnika „byłym partyjnym aparatczykiem”.

 

2. VII 2007, Jarosław Gowin, senator RP – W wywiadzie dla „Dziennika” stwierdził: „Pamiętam, jak wiele lat temu za poparcie idei lustracji zostałem przez Michnika nazwany faszystą”.

 

3. X 2008, Instytut Pamięci Narodowej – W publikacji IPN zatytułowanej „Marzec 1968 w dokumentach MSW” o ojcu Adama Michnika, Ozjaszu Szechterze napisano, że w 1934 roku był „aresztowany i skazany za szpiegostwo na rzecz ZSRR”.

 

4. Słowa będące przedmiotem pozwu padły w 2005 r., proces zakończony ugodą miał miejsce w 2006 r., Anna Jarucka, była asystentka Włodzimierza Cimoszewicza – Zgodnie z informacjami przedstawianymi w prasie oraz przez Polską Agencję Prasową pozew dotyczył przypisania Michnikowi udziału w „grupie trzymającej władzę” oraz stwierdzenia, że „Gazeta Wyborcza” „była dyspozycyjna”. Słowa te znalazły się w zacytowanych niżej wypowiedziach Anny Jaruckiej: „z przykrością muszę stwierdzić, że po 16 latach przemian nadal nie żyjemy w demokratycznym państwie, tylko żyjemy w państwie totalitarnym, w którym teraz kolejna grupa trzymająca władzę – i moim zdaniem jest to Cimoszewicz, Barcikowski, Michnik – realizuje własny scenariusz obsadzenia stanowiska prezydenta Rzeczypospolitej”. „Pan marszałek i dyspozycyjna wobec niego gazeta [Gazeta Wyborcza], której redaktor naczelny [Adam Michnik] był zawsze na Szucha częstym gościem, zrobili wszystko, żebym ja tutaj dzisiaj stanęła jako osoba niewiarygodna, jako osoba niezrównoważona psychicznie”.

 

5. Październik 2007, Robert Krasowski, redaktor naczelny „Dziennika” – W artykule „O rycerzach lustracyjnej wojny”, opublikowanym w „Dzienniku”, padło stwierdzenie: „Michnik poświęcił jedną trzecią życia na obronę byłych ubeków, wikłając się w wojnę, w której z roku na rok tylko tracił”.

 

6. Wezwane przedsądowe – 2007/2008, Andrzej Nowak, redaktor naczelny dwumiesięcznika „Arcana” – W wywiadzie dla „Dziennika” stwierdził: „Z mojej perspektywy pominięta została w pańskiej diagnozie bardzo ważna część rzeczywistości: niezwykle silna presja mediów, które – na czele z Michnikową Wyborczą – wmawiały innym mediom i polskiej szkole (a za ich pośrednictwem setkom tysięcy młodych wkraczających w życie Polaków), że polskość to nie jest ofiara, tylko oprawca, polskość to jest coś, czego trzeba się wstydzić i od czego trzeba się odciąć”.

 

7. 12 października 2005, Jerzy Targalski (Józef Darski), Tomasz Sakiewicz, p.o. redaktora naczelnego „Gazety Polskiej” oraz wydawca tego czasopisma Zarząd Niezależnego Wydawnictwa Polskiego Sp. z o.o. – W artykule „Gry i zabawy Ubekistanu” opublikowanym w „Gazecie Polskiej” stwierdził: „Oczywiście można powiedzieć, że redaktor Michnik w niespodziewanym napadzie uczciwości postanowił zlikwidować w Polsce korupcję, którą poprzednio usprawiedliwiał jeśli korzystali na niej komuniści”.

 

8. IX 2006, Wojciech Wierzejski, poseł na Sejm – We wrześniu 2006 r. Wierzejski powiedział w programie „Teraz My” w telewizji TVN, że: „Michnik – jako członek KOR – był częścią „koncesjonowanej opozycji’, bo wcześniej był w PZPR, a potem się z tą partią „dogadał”.

 

9. XII 2001, Rafał Ziemkiewicz, dziennikarz – Napisał w „Życiu” w artykule z 14.11.2001, że „Michnik wmawiał nam uparcie – gdy leżało to w interesie jego formacji – że nic w tym złego, jeśli były konfident SB jest ministrem, dyplomatą i posłem”.

 

10. 2006, Ziemkiewicz, dziennikarz, wydawca „Newsweeka” Axel Springer – W tekście „Nie nadążam” opublikowanym przez „Newsweek” 18.09.2005 Ziemkiewicz napisał: „Adam Michnik robił wszystko, abyśmy nawet nie poznali nazwisk komunistycznych zbrodniarzy”.

 

11. 26 III 2007 – wezwanie przedsądowe, 27 IV 2007 – pozew, Andrzej Zybertowicz, profesor UMK – W artykule opublikowanym w „Rzeczpospolitej” napisał: „Adam Michnik wielokrotnie powtarzał: ja tyle lat siedziałem w więzieniu, to teraz mam rację”.

 

12. 17 III 2008 – pozew Andrzej Zybertowicz, doradca Prezydenta RP – W wypowiedzi dla „Rzeczpospolitej” stwierdził: „Swoją drogą to ciekawe, kto mnie dotychczas pozwał do sądu: dwóch agentów i jeden ich zaciekły obrońca”

 

13. 30.IV.2003, Ad Novum Sp. zo.o., wydawca dziennika „Trybuna” – Brak cytatu. Według informacji z „Rzeczpospolitej”: „Trybuna sugerowała, że Agora niezgodnie z prawem odsprzedała swoje udziały w Canal+ oraz, że była winna Lwu Rywinowi pieniądze”.

 

14. V 2002, Andrzej Lepper, poseł na Sejm – Chodzi m.in. o wypowiedź z sejmowej trybuny: „Weźmy pana Michnika i Agorę. Przecież to jest tak wszystko pomieszane, są spółki, spółeczki, a pan Michnik za 2000 r. – o czym też piszę w książce – dostał ulgę podatkową w wysokości tylko 1800 mln zł, gdy w tym roku Wysoka Izba głosami lewej strony i PSL zatwierdziła zabranie emerytom, rencistom, studentom dopłaty do biletów, obniżyła zasiłki porodowe, skróciła urlopy macierzyńskie, zabrała opiekuńcze, tłumacząc, że w ten sposób zaoszczędzi się 1 mld zł. Magnat prasowy Michnik dostaje ulgę w wysokości prawie 2 mld zł, a emerytom, rencistom i biednym zabiera się 1 mld zł, bo to ma być oszczędność”.

 

15. IX 2007, Jarosław Kaczyński, Prezes Rady Ministrów – „Państwo chyba nie czytają Gazety Wyborczej. To, co się tam wyprawia, to Trybuna Ludu z 1953 r. Atak na nas przekracza wszelką miarę. Barańskiego (Marek Barański, dziennikarz TVP w PRL, później w „NIE” i „Trybunie” – red.) potrafią zostawić w tyle. Agora nie może nie mieć związków z oligarchią, jeżeli jest wydawnictwem na dużą skalę, a w Polsce gospodarka w niemałej części jest w rękach postkomunistycznych oligarchów. I w związku z tym zamówienia na ogłoszenia, reklamy, promocje są w ich rękach”.

 

16. 2005, Teresa Kuczyńska, Jerzy Kłosiński – redaktor naczelny „Tygodnika Solidarność” oraz jego wydawca – spółka TYSOL – Teresa Kuczyńska w sierpniu 2005 r. w tekście „To była nagonka” opublikowanym w Tygodniku Solidarność napisała, że „GW woła o inwigilację ugrupowań prawicowych, o delegalizację ich partii”.

 

17. IV – XI 2005, Antoni Macierewicz, poseł na Sejm, członek komisji śledczej – Według „Gazety Wyborczej”: „Macierewicz na konferencji prasowej cytował fragmenty pisma Czyżewskiego: »W procesie budowy i finansowania nowej siedziby Agory były zaangażowane firmy należące do grupy J. Kułakowskiego i A. Grochulskiego zarejestrowane w Wiedniu. (…) Przez jedną z tych spółek formalnie budowlanych (jej nazwa brzmiała Wera GmbH) przepłynęły znaczne pieniądze na rzecz Agory. Zasłoną do tej operacji był proces uczestniczenia tej spółki w budowie siedziby imperium pana Michnika«. A od siebie Macierewicz dodał: »To jest przez świadka pokazane jako mechanizm związków korupcyjno-mafijnych«. Andrzej Grochulski kierował kilka lat temu szczecińską spółką BGM Petrotrade Poland, której wspólnikom prokuratura zarzuca pranie brudnych pieniędzy i oszustwa podatkowe na 280 mln zł. Inni posłowie z komisji opowieści Czyżewskiego o powiązaniach mafii paliwowej z prokuratorami, służbami specjalnymi i mediami traktowali wstrzemięźliwie. Macierewicz ocenił, że »zeznania Czyżewskiego uzyskały zasadnicze potwierdzenie w innych źródłach dowodowych«”.

 

18. 21 IX 2010 – wezwanie przedsądowe, Jarosław Marek Rymkiewicz, profesor nauk filologicznych – W komentarzu dla „Gazety Polskiej” w artykule Pamięć i Krzyż z 11 sierpnia 2010 roku miał stwierdzić o redaktorach „Gazety Wyborczej”: „rodzice czy dziadkowie wielu z nich byli członkami tej organizacji, która była skażona duchem ‘luksemburgizmu’, a więc ufundowana na nienawiści do Polski i Polaków. Tych redaktorów wychowano tak, że muszą żyć w nienawiści do polskiego krzyża. Uważam, że ludzie ci są godni współczucia – polscy katolicy powinni się za nich modlić”, nazwał ich: „duchowymi spadkobiercami Komunistycznej Partii Polski”, zauważył też, że „Polacy, stając przy nim [krzyżu na przed Pałacem Prezydenckim], mówią, że chcą pozostać Polakami. To właśnie budzi teraz taką wściekłość, taki gniew, taką nienawiść – na przykład w redaktorach »Gazety Wyborczej«, którzy pragną, żeby Polacy wreszcie przestali być Polakami”

 

Pierwsza rozprawa (17 III 2011) miała charakter pojednawczy stron, do ugody nie doszło. Następną rozprawę wyznaczono na dzień 7 lipca 2011 roku. Wyrok ogłoszono 21 lipca 2011
roku.

 

19. 2006 Zbigniew Wasserman, minister koordynator ds. służb specjalnych – Według „Gazety Wyborczej”: „Były minister koordynator ds. służb specjalnych w styczniu 2006 r. zarzucał Gazecie, że toczy „zawziętą wojnę w celu ochrony układu ludzi władzy, biznesu, mafii i służb specjalnych” oraz że „działania i praktyki »Gazety Wyborczej« wskazują na instrumentalną manipulację polityczną”.

 

20. Wrzesień 2011. – Agora S.A. kontra Antoni Klusik o naruszenie dóbr osobistych za nazwanie „Gazety Wyborczej” „organizacją przestępczą i wrogą naszej cywilizacji”.

 

Tu nawet nie ma dekady. Rozumiem, że wówczas Polska mogła szybować w rankingach wolności prasy, a autorzy rankingu woleli nie podawać przykładu „Gazety Wyborczej”, „jako medium, którego te procesy dotyczą najczęściej”. Jakoś im się nie dziwię. Ówczesna aktywność pozwo-twórcza naczelnego tej gazety była bowiem imponująca. Mogliby się z rozpędu załapać.

 

W tegorocznym raporcie znalazły się jeszcze takie zarzuty jak ten, że polskie media publiczne „zostały przekształcone w tubę propagandową rządu”, a „ich szefowie nie tolerują sprzeciwu oraz neutralności ze strony pracowników i zwalniają tych, którzy nie chcą się podporządkować” oraz, że  „rządowe przemówienia i wiadomości pełne nienawiści stały się powszechne w mediach publicznych”.

 

Czytam te zarzuty i zastanawiam się, czy to możliwe, żeby ankietowaną w tym rankingu była europosłanka Sylwia Spurek? Ten styl i ekstremizm podpowiada mi, że to możliwe, jednak intuicja mówi, że gdyby to była ona, to spadlibyśmy na samo dno rankingu. Za brak Gucwińskich na antenie TVP. A wiadomo, czyja to wina, że już ich nie ma.

 

Wojciech Pokora

 

Protest CMWP SDP przeciwko nierzetelnej ocenie stanu wolności mediów w Polsce w raporcie organizacji „Reporterzy bez Granic” (RSF)

Niech przeto ten, komu się zdaje, że stoi, baczy, aby nie upadł – WOJCIECH POKORA polemizuje z ŁUKASZEM WARZECHĄ

Jest taki dowcip z brodą, o dżentelmenie, który podróżował pociągiem i w chwili, gdy zbliżał się do docelowej stacji postanowił nabić sobie fajkę. Wiadomo, łatwiej to zrobić siedząc i mając wolne ręce, niż w biegu, niosąc bagaż. W chwili, gdy wyjął akcesoria, podróżująca z nim dama podniosła lament, że w pociągu nie wolno palić, a ów dżentelmen to cham i prostak skoro tego nie wie. Narobiła przy tym takiego hałasu, że zwróciła uwagę wszystkich pasażerów i konduktora. Dżentelmen z fajką starał się grzecznie wytłumaczyć, że przecież nie pali, na co rozemocjonowana dama wykrzyczała, że może nie pali, ale się przecież do tego przygotowuje.

 

Przypomniałem sobie tę anegdotę podczas lektury zamieszczonego na portalu SDP tekstu Łukasza Warzechy, w którym autor przekonuje nas, że uruchomienie przez Polską Agencję Prasową projektu #FakeHunter jest zaczynem do przywrócenie urzędu cenzury z ul. Mysiej w Warszawie. Przyznam, że to mocne oskarżenie. A gdy dodać do tego przedstawioną przez redaktora Warzechę argumentację – zmyślony tekst, którym się posiłkuje, zaznaczając, że – co prawda nie jest to „fragment jakiegoś konkretnego tekstu czy wypowiedzi”, ale „odtworzona przeze mnie linia argumentacji, pojawiająca się w wielu momentach w społecznościowych, ale również w państwowych mediach, a także przebijająca z wypowiedzi niektórych polityków” – oraz przytoczona przez niego wypowiedź polityka partii rządzącej, który zapowiedział, że „stworzy projekt ustawy karzącej za fałszywki informacyjne” to mamy przykład doskonałej manipulacji i dezinformacji, którą przedstawiciele #FakeHunter mogliby się zainteresować.

 

Kilka dni temu rzecznik ministra koordynatora Służb Specjalnych Stanisław Żaryn poinformował, że okres epidemii jest czasem wzmożonych działań propagandowych ze strony Rosji. W podobnym tonie raportuje Komisja Europejska – „Rosyjskie media zorganizowały znaczną kampanię dezinformacyjną przeciwko Zachodowi, aby pogorszyć wpływ koronawirusa na społeczeństwa, wywołać panikę i nieufność”. To stała kremlowska metoda działania – w sytuacjach kryzysu podważać zaufanie do instytucji międzynarodowych i do rządów poszczególnych państw, by w zamieszaniu dystrybuować swoją propagandę, na którą łoży niemałe środki.

 

Jednym z przykładów takiego działania była niedawna informacja o tym, że Polska rzekomo chce zaanektować Obwód Kaliningradzki. Skąd taki wniosek? Rosyjscy propagandyści wykorzystując treść anonimowego komentarza pod artykułem w internetowym wydaniu „Gazety Wyborczej” pt. „Koronawirus odcina Obwód Kaliningradzki” uznali, że Polska chce zaanektować terytorium Rosji. Wyglądało to w ten sposób, że pod artykułem pojawiły się komentarze w stylu – „Zawsze można zrobić referendum, może mieszkańcy będą chcieli przyłączenia do Polszy” czy „Lepiej by im było, gdyby Królewiec przyłączyć do Polski” (swoją drogą jak bardzo podobne w stylu są te komentarze do codziennego nawoływania do odzyskania Lwowa czy Wilna). Na anonimowe komentarze zareagowały rosyjskie media (trudno uwierzyć, że dyskusje na forach są tak uważnie śledzone, co może sugerować, że akcja była jednak przygotowana), które rozpisały się o tym, że Polska planuje przyłączenie Obwodu Kaliningradzkiego do Polski.  Na portalu Pravda.ru pojawił się komentarz eksperta Władimira Ołenczenki, który uznał, że wobec takich zamiarów Polski, należy przeprowadzić referendum w Suwałkach, gdzie ludność jest już zmęczona polskim totalitaryzmem i pomóc jej zorganizować coś na wzór Donieckiej Republiki Ludowej w Suwałkach.

 

Jak zauważa Rzecznik Ministra Koordynatora Służb Specjalnych, rosyjska gra propagandowa jest coraz bardziej złożona. Nagłaśniając prowokację z anonimowym wpisem na forum, poprzez medialną histerię w rosyjskiej przestrzeni medialnej, doprowadzono w konsekwencji do pojawienia się w przestrzeni publicznej gróźb wobec Polski, że na jej peryferiach też – jak na Ukrainie – w każdej chwili może pojawić się jakaś samozwańcza republika ludowa. Czy to realna groźba? A czy przywrócenie urzędu cenzury przy ul. Mysiej jest realną groźbą? Myślę, że nie. Ale redaktor Łukasz Warzecha próbuje nas przekonać, że jak najbardziej i kilka osób mu zapewne uwierzy. Tak jak wielu Rosjan uwierzyło, że Polska zaanektuje Kaliningrad. Obie manipulacje – i rosyjska i redaktora Warzechy, bazują bowiem na tych samych instynktach – trafiają do już przekonanych, karmiąc istniejące już w nich lęki. Trudno z tym polemizować, ale należy to nagłaśniać. I właśnie po to powstają projekty takie jak PAP-owski #FakeHunter, by nagłaśniać przejawy manipulacji i dezinformacji i dawać im odpór rzetelną informacją.

 

Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy. Dlaczego ma to robić Polska Agencja Prasowa? Nie może ktoś inny? Oczywiście, że możemy oddać całą walkę z dezinformacją i kłamstwami medialnymi w ręce międzynarodowych koncernów medialnych takich jak: Facebook, YouTube, Google. One same się do tego chętnie zgłaszają. Tylko czy rzeczywiście chcemy to zrobić? Przypominam, że to właśnie z tymi podmiotami dziennikarze toczą walkę o wolność publikacji. Niejasne zasady ograniczania wyświetlania treści w mediach społecznościowych, wyłączanie kanałów telewizyjnych przez YouTube to sytuacje bardzo częste, jeśli nie nagminne. Jeśli nie instytucje takie jak Polska Agencja Prasowa, jeśli nie finansowanie programów walki z dezinformacją przez agendy państwowe, to zostaje nam oddolna samoorganizacja z dość niejasnym finansowaniem. Albo nawet jasnym, ale powiązanym z rządami innych państw, i daj Boże, aby z sojusznikami. Bo warto wiedzieć, że grantodawcy narzucają też swoje priorytety, więc w zależności od tego, kto sfinansuje dane działanie, jego priorytety będą głównie realizowane. Nasze – przy okazji. Czy w dobie bezwzględnej wojny informacyjnej, gdy Rosja przeznacza na wsparcie rozsadników swojej propagandy ponad miliard euro rocznie, Polska powinna swoje bezpieczeństwo informacyjne powierzyć obcym mocarstwom lub instytucjom i firmom, których sposób działania budzi kontrowersję?

 

Wojciech Pokora

Cóż to jest prawda? – WOJCIECH POKORA o roli dziennikarzy w epoce fake newsów

„Wiecie Państwo co jest najsmutniejsze? Gdyby nie to, że ktoś 10 lat temu zlekceważył podstawowe względy bezpieczeństwa i naciskał na pilotów mówiąc „Zmieścisz się śmiało!”, to konstytucyjny termin wyborów wypadałby w tym roku na październik” – napisał na Twitterze Roman Giertych. Wpis polubiło ponad 2 tys. osób.  W tym wpisie zawiera się cała definicja fake newsa. Ale nie tylko, to także doskonały przykład tego, w jaki sposób fejka się kolportuje.

 

Fake z angielskiego oznacza coś podrobionego, sfałszowanego, oszukańczego. Coś, co ma wyglądać na prawdziwe, ale jest stworzone do oszustwa. Fałszywy obraz na aukcji dzieł sztuki jest przykładem takiego fejka. Wygląda identycznie z oryginałem, dla nieświadomego odbiorcy ta różnica nigdy nie będzie widoczna, ale ma inną wartość. I ktoś stworzył go po to, by w jakiś sposób czerpać z niego zyski – sprzedać w cenie oryginału, podmienić z oryginałem lub obniżyć wartość oryginalnego dzieła, zalewając rynek identycznymi falsyfikatami, sugerującymi, że oryginał nie jest czymś wyjątkowym. Dokładnie w ten sam sposób działa fałszywa informacja.

 

News to z angielskiego informacja agencyjna, prasowa lub radiowa z ostatniej chwili. Z definicji zakłada się, że to świeża informacja, obcując z którą mamy podświadomie pewność, że informacja jest sprawdzona i dowiadujemy się o niej jako pierwsi. News to pokarm nie tylko dla mediów, ale przede wszystkim dla ich odbiorców. Dlatego podanie w tej formie trucizny zabija najszybciej.

 

Fake news jest zatem połączeniem dwóch powyższych definicji. Tłumaczy się jako fałszywa wiadomość. Taka informacja często ma charakter sensacyjny, publikowana jest w mediach (najczęściej społecznościowych) z intencją wprowadzenia odbiorcy w błąd w celu osiągnięcia korzyści finansowych, politycznych lub prestiżowych.

 

Wróćmy do Romana Giertycha. Jego wpis jest klasycznym fake newsem. Nawiązuje do aktualnej sytuacji, czyli do trwającej debaty na temat terminu wyborów prezydenckich w kontekście stanu epidemii w Polsce. To gorący temat, spora część społeczeństwa się nim ekscytuje, zatem można się spodziewać, że wpis na ten temat trafi do wielu odbiorców. Gdy już trafi, to przemyci nieprawdę. Wielokrotnie zresztą dementowaną przez ostatnie dziesięć lat, ale użyta w innym kontekście, jako już kiedyś słyszana, może się niektórym utrwalić. I o to w tym chodzi. Nie o termin wyborów, ale o utrwalenie kłamstwa na temat przebiegu wydarzeń z 10 kwietnia 2010 roku. Szczególnie w przededniu okrągłej rocznicy tego wydarzenia. Fake news powinien być kolportowany, wówczas jego „życie” się przedłuża i zaraża kolejnych odbiorców. Cytowany wpis Giertycha, w chwili gdy go widziałem miał 314 udostępnień i ponad 2 tysiące polubień. Zapewne dynamika jego rozpowszechniania z kolejnym udostępnieniem malała, ale i tak zasięgi tego wpisu można mierzyć w tysiącach. Tysiące osób przeczytało nieprawdę. Tysiące ją zaakceptowało, stawiając serduszko. Czy wszyscy ci ludzie dali się nabrać nieświadomie? Niestety nie.

 

W roku 1956, pochodzący z Warszawy polsko-amerykański psycholog prof. Solomon Asch przeprowadził słynny eksperyment dotyczący konformizmu. Udowodnił w nim zaskakująco dużą siłę wpływu społecznego na ludzkie zachowanie. Badanie polegało na tym, że badanym przedstawiano na tablicy trzy różnej długości odcinki. Mieli za zadanie wskazać, który z nich jest równy długością odcinkowi z drugiej tablicy. Wydaje się proste. I było dla tych, którzy wykonywali zadanie samodzielnie. 95 proc. z nich wskazało pary prawidłowo. Sytuację skomplikowała obecność osób postronnych. W grupach, gdzie badanym towarzyszyły inne osoby, prawidłowych odpowiedzi było 76 proc. Dlaczego? Profesor Asch poprosił niektóre osoby, by świadomie dezinformowały inne, wskazując nieprawidłowe rozwiązania. Część osób zasugerowała się kłamstwem i podjęła na jego podstawie błędną decyzję. Opisany eksperyment potwierdził istnienie konformistycznej postawy człowieka, czyli tendencji do zmiany zachowań, opinii i poglądów pod wpływem innych ludzi. Badanie pozwoliło wykryć także motywy takich działań – pragnienie posiadania racji, które rodzi konformizm informacyjny, oraz lęk przed odrzuceniem społecznym, który jest motywem konformizmu normatywnego.

 

Co nam to mówi o osobach, które polubiły lub przesłały dalej kłamstwo Giertycha? Część z nich w nie uwierzyła, część zasugerowała się autorytetem autora, ale byli także tacy, którzy mając świadomość, że powtarzają nieprawdę zrobili to, by dopiec nielubianym osobom. Takie motywacje wskazują badania, mające na celu określenie, w jaki sposób rozprzestrzeniają się fake newsy. Niestety, bardzo często powielane są one świadomie.

 

Powstawanie i kolportowanie fake newsów zawsze wzmacnia sytuacja szumu informacyjnego. Może ją spowodować jakieś zagrożenie albo społeczne wzburzenie. Dziś takim elementem wzmacniającym jest koronawirus. Społeczeństwo zamknięte w dużej części w domach musi sobie radzić z większą ilością informacji niż może przyswoić. To wzmacnia trolling i fake. Wystarczy wejść do mediów społecznościowych by zauważyć niekontrolowany wysyp teorii spiskowych i fałszywych informacji. Trzeba się przez nie przebić, by trafić na sprawdzone newsy. Nieprzypadkowo teraz Polska Agencja Prasowa wspólnie z GovTech Polska uruchamiła społeczny projekt weryfikacji treści, dotyczących wirusa SARS-CoV-2, publikowanych w Internecie. Poziom dezinformacji przekracza bowiem wszelkie notowane dotychczas normy.

 

Polska nie zezwoliła na przelot rosyjskich samolotów przez swoją przestrzeń powietrzną z pomocą do Włoch. To podłość na poziomie polityki publicznej. Tym bardziej, że pomoc ta trafiła do kraju sojuszniczego UE i NATO. Rosja nie powinna od tej pory w żadnym wypadku wychodzić naprzeciw Polsce. W niczym” – napisał na Twitterze rosyjski senator Aleksiej Puszkow. To fake news z ostatnich dni, zdementowany przez polskie MSZ, ale rozkolportowany w sieci mediów społecznościowych i za pośrednictwem rozsadników rosyjskiej propagandy takich jak Sputnik, który przetłumaczył to kłamstwo na kilka języków. Inny fake z ostatnich dni: „Dzisiaj między 23:00 a 5:00 będzie z wojskowych śmigłowców przeprowadzona dezynfekcja miast”, również kolportowany jest w Internecie. Zdementowało go Ministerstwo Obrony Narodowej. Ale tysięcy bzdur w stylu przesyłanych przez komunikatory ostrzeżeń o zamknięciu miast, czerwonych strefach, czy braku towarów w sklepach nie zdementują oficjalnie instytucje państwowe, bo musiałyby się tylko tym zajmować. Dlatego ważne są społeczne inicjatywy pomagające walczyć z dezinformacją, takie jak PAP-owski projekt #FakeHunter czy nasz SDP-owski Stop Fake, którego polskiej wersji jestem współtwórcą.

 

Ważny jest jeszcze jeden element. Na ten wpływ mają akurat ludzie mediów. To my nadajemy coraz większą rangę tematom ze społecznościówek. Wiem, że media społecznościowe, a szczególnie grupy tematyczne czy miejskie, to kopalnia tematów. Ale nie mogą stamtąd trafiać wprost do mediów tradycyjnych. Coraz częściej jednak widzimy cytowanie, omawianie, a nawet wprost przedrukowywanie tweetów czy postów z Facebooka w tradycyjnych mediach. W ten sposób nadajemy im rangę rzetelności i obiektywności. To, że cytujemy konkretnego autora poprzez publikację jego wpisu w społecznosciówce nie znaczy, że nie uwiarygadniamy w ten sposób całego tego medium i pozostałych piszących w nim użytkowników. Stąd prosta droga do tego, żeby przyjąć zasadę w tych mediach panującą – rację ma ten, kto zdobył najwięcej lajków. Dziennikarzem jest ten, z kim zgadza się więcej osób. Kto ma najbardziej emocjonujący wpis. A że czasem w tych wpisach pojawi się fake news, bo nie ma tam zasad etycznych i redakcji, która by zweryfikowała treść? To zwykła pomyłka. Raz na jakiś czas pomyłki zdarzają się przecież i uznanym redakcjom. Da się to przełknąć za cenę wolności. Rozwój mediów społecznościowych to przecież tej wolności emanacja, a przy tym dla wielu użytkowników zakwestionowanie zaufania do elit, których emanacją są media tradycyjne. Dzięki nim nie ma monopolu na informację. Każdy może ją tworzyć i przekazać innym. Nie ma jednej historii, nie ma jednej prawdy. Są już tylko narracje. Wszystko można zrelatywizować jednym wpisem i odpowiednią na ten wpis reakcją wiernych użytkowników. Przecież im więcej lajków, tym bliżej prawdy. Jak zauważył jakiś czas temu Bronisław Wildstein – w mediach społecznościowych można dostrzec, jak w obecnej rzeczywistości wróciliśmy do sofistów, przeciwko którym rodziła się nasza filozofia – sokratejska. Pseudouczeni i ich retoryka wygrywa z wiedzą i mądrością. Bo tak chce wyjaławiający się z wartości lud, stawiając pod ich wpisami swój kciuk. I jeśli jeszcze dziennikarstwo ma pełnić jakąś społeczną rolę, to właśnie taką, by do tego nie dopuścić. By nie pozwolić na nazywanie fake newsa prawdą czy dziennikarską pomyłką. Bo kłamstwo to kłamstwo. Niezależnie od liczby lajków.

 

Wojciech Pokora

Dziennikarstwo w czasach zarazy – felieton WOJCIECHA POKORY

Kierowanie się niskimi pobudkami w przygotowywaniu informacji na temat panującej pandemii, jest jak podanie śmiercionośnej trucizny pacjentowi, o którym mówi przysięga Hipokratesa. Jest nieetyczne i niemoralne.

 

W dawnych czasach, jeszcze przed erą wyśmiewanego Średniowiecza, zatem dla wielu bardzo dawno, lekarzy obowiązywała przysięga Hipokratesa. Wtedy też i przez późniejsze stulecia, lekarze wbijane mieli do głowy: „nikomu, nawet na żądanie, nie podam śmiercionośnej trucizny, ani nikomu nie będę jej doradzał”. Ale przyszły czasy nowożytne i reguła ta przestała obowiązywać. Powstała Deklaracja genewska, a na jej podstawie przyrzeczenie lekarskie. Dziś lekarze obiecują „według najlepszej swej wiedzy przeciwdziałać cierpieniu i zapobiegać chorobom, a chorym nieść pomoc bez żadnych różnic, takich jak: rasa, religia, narodowość, poglądy polityczne, stan majątkowy i inne, mając na celu wyłącznie ich dobro i okazując im należny szacunek”. Ważne, ale martwi mnie, ze już tej trucizny nie obiecują nie podawać. Mimo to, lekarz jest zawodem zaufania publicznego.

 

Podobnie jest z dziennikarzami. Mimo że w sensie prawnym nasz zawód nie ma statusu podobnego do lekarza, to jednak w sensie społecznym nim jednak jest. Dziennikarze stoją bowiem na straży dostępu obywateli do informacji i nie chodzi w tym przypadku o przywilej, czy szczególne uprawnienie dziennikarzy, lecz o służbę społeczeństwu. Jak służymy, pokazują w sposób szczególny sytuacje kryzysowe, takie jak obecna.

 

Śledząc serwisy i portale informacyjne, możemy zauważyć, że stosunek do obecnej sytuacji w Polsce i na świecie poszczególnych redakcji jest w dużej mierze podobny. W większości przypadków dziennikarze starają się przedstawiać rzetelnie komunikaty organów odpowiedzialnych za walkę z  nadchodzącą epidemią, raczej w tonie uspokajania, a nie podburzania społeczeństwa do niesubordynacji. Wydaje się nawet, że na chwilę koronawirus stał się apolityczny. Na chwilę. Niestety byliśmy świadkami np. medialnych występów polityków, którzy uczyli nas myć ręce nie z troski o nasze zdrowie, tylko by obśmiać politycznego konkurenta, który robił to nieprawidłowo. Media wzięły w tym udział. Pamiętamy apel kandydatki na prezydenta, która wzywała premiera do ujawnienia „prawdy” o przypadkach koronawirusa w Polsce, bo bezpieczeństwo Polek i Polaków jest najważniejsze. Była to jasna sugestia, że społeczeństwo jest okłamywane, a rząd nie radzi sobie z sytuacją. W tym przypadku media także wzięły w tym udział. W niektórych sytuacjach nagłaśniając tę wypowiedź bezkrytycznie. I posypało się…

 

Dziennikarze o znanych nazwiskach w mediach społecznościowych nawoływali do niesubordynacji, bo przecież nie ma się czego obawiać, niektórzy wyśmiewali zwyczajny ludzki lęk przed nieznanym, kpiąc z „Polaczków” kupujących papier toaletowy i makaron. I nie oceniam w tym momencie zasadności takich zakupów, tylko fakt, że z jednej strony np. „Głos Wielkopolski” publikuje artykuł pt. „Co kupić? Lista niezbędnych produktów. Jakie zapasy musisz zrobić na wypadek epidemii koronawirusa w Polsce?”, a z drugiej kpi się z ludzi, którzy ruszają do sklepu w obliczu zbliżającej się kwarantanny. Z jednej strony RMF24 promuje na swoim portalu rozmowę z Włodzimierzem Gutem, doradcą Głównego Inspektora Sanitarnego, który w dość lekceważący sposób mówi o koronawirusie i w dniu gdy zapada decyzja o zamknięciu szkół, pozwala sobie na uwagi, że jeśli chcemy by dzieci czegoś się nauczyły należy je jednak do szkół posyłać, z drugiej strony portal naTemat publikuje w całości i bezkrytycznie list domniemanej lekarki z Rybnika (w tekście nikt nie sili się na weryfikację jej danych ani podanych przez nią faktów), która w histerycznym tonie pisze o tym, że w Polsce będzie o wiele gorzej niż w Lombardii, bo nie jesteśmy gotowi na walkę z wirusem. I znów, nie oceniam treści wypowiedzi ani domniemanej lekarki, ani doradcy Guta, bo to nie to miejsce. Oceniam fakt, bezkrytycznego promowania takich niezweryfikowanych treści w momencie, gdy społeczeństwo szuka rzetelnej informacji o tym, w jakim znajduje się położeniu i co je czeka.

 

Najbardziej niebezpieczne jest dziś manipulowanie nastrojami i dezinformowanie społeczeństwa. Dlatego nie godzi się publikowanie w tym momencie takich wypowiedzi jak ta Stanisława Krajskiego, kandydata Konfederacji KORWiN Braun Liroy Narodowcy do Parlamentu Europejskiego w 2019 roku, z którym rozmowa w Radiu Wnet promowana jest tytułem „Epidemia koronawirusa wygląda na sterowaną. Ktoś tu majstruje przy gospodarce”. Gość Radia Wnet sugeruje, że Bill Gates może maczać palce w dzisiejszej sytuacji na świecie, bowiem „ ma ideę na granicy wariactwa, by zmniejszyć populację na świecie”. I znów problemem nie jest to, że gość na antenie plecie androny, a to, że jest podpuszczany przez dziennikarza, a redakcja to promuje.

 

Kierowanie się niskimi pobudkami w przygotowywaniu informacji na temat panującej pandemii, jest jak to podanie śmiercionośnej trucizny pacjentowi z przysięgi Hipokratesa. Jest nieetyczne i niemoralne. A pokusa, by wykorzystać swoją wiedzę i doświadczenie do tego, by wspomóc ulubioną partię albo wypromować swoje nazwisko jest niestety wśród dziennikarzy coraz powszechniejsza, ale na szczęście jeszcze nie masowa. Dlatego reagujmy na takie działania paradziennikarskie, bo nie służą one nikomu – ani społeczeństwu któremu mamy służyć, ani naszemu zawodowi, który traci już nawet społeczny wymiar zaufania publicznego.

 

Wojciech Pokora