Nie wszystko złoto, co znajdziesz w sieci – WOJCIECH POKORA o tym, jak nie korzystać z mediów społecznościowych

Kilka dni temu oglądając główne wydanie Wiadomości TVP ze zdumieniem zobaczyłem, że do zilustrowania jednego z emitowanych w nich felietonów użyto screenów z mediów społecznościowych. Przywykłem już do tego, że punktem wyjścia niektórych materiałów dziennikarskich, oczywiście nie tylko w TVP, są wpisy w mediach społecznościowych, ale zawsze są to opinie polityków, znanych ekspertów a czasem dziennikarzy. Tym razem jednak były to wpisy anonimowych internautów. Ich pseudonimy nic nikomu nie mówią, więc trudno traktować te opinie jako eksperckie. Raczej jako współczesny rodzaj sondy ulicznej. Jednak przystrojonej w piórka obiektywizmu. Miały one na celu utwierdzić telewidzów w opinii, że anonimowa masa ludzi, nazwana internautami, wspiera lub potępia jakieś zjawisko. Nie pokazano oczywiście całej internetowej dyskusji w tym temacie, wybrano jedynie pasujące pod tezę opinie.

 

O ile taka formuła może się sprawdzić w programach typu Szkło kontaktowe czy W tyle wizji, które z założenia są nieobiektywne i służą w dużej mierze kształtowaniu opinii przez rozrywkę, o tyle w programie informacyjnym nie powinny mieć miejsca. Z co najmniej dwóch powodów. Pierwszym jest wspomniana już tendencyjność w doborze komentarzy, mających dawać złudzenie obiektywizmu. Oczywiście, można na tej samej zasadzie zarzucić tendencyjność w dobieraniu z klucza ekspertów komentujących poszczególne wydarzenia, ale telewidz ma w tym przypadku szansę zweryfikować z kim ma do czynienia. Może sprawdzić, czy np. niezależny ekspert udzielający wypowiedzi jako naukowiec, nie jest przypadkiem radnym z ugrupowania związanego z obecną władzą. Widać na ekranie twarz, jest nazwisko, wszystko jasne. Jednak gdy do czynienia mamy z publikacją anonimowych wpisów, to nie ma pewności, że nie napisał ich np. sam dziennikarz, któremu z lenistwa przyszło do głowy pójść na skróty w poszukiwaniu argumentów. Stąd moje zdumienie.

 

Okazuje się jednak, że patent na budowanie narracji na wpisach anonimowych osób jest powszechniejszy niż sądziłem. Gazeta Wyborcza opublikowała bowiem tekst redaktor (?) Żanety Gotowalskiej pt. Kim jest Jolka Rosiek, która od miesięcy wyznaje miłość Dudzie. Gotowalska opisuje w nim historię dziewczyny, która na Twitterze publikuje miłosne wyznania do prezydenta a także utrzymuje, że ma z nim romans. Generalnie tekst dotyczy tylko i wyłącznie tego jednego aspektu – romansu nieznanej dziewczyny z prezydentem, którego dowodem są słowa dziewczyny. Nie dziwi więc, że szybko pojawiły się zarzuty stronniczości wobec tekstu, w którym ewidentnie widać, że słowa bohaterki są brane na poważnie i jedyna weryfikacja faktów polega na dotarciu do niej przez Internet i przejrzenie przesłanych przez nią screenów. Czy to dopełnia rzetelności dziennikarskiej?

 

Znany dziennikarz śledczy, laureat Lauru SDP 2018 Jerzy Jachowicz, zapytany jak nie dać się zmanipulować podczas pracy nad tematem, gdy dziennikarzowi wpadają w ręce materiały z niepewnego źródła, powiedział: „Żeby nie dać się zmanipulować, żeby nie stać się ślepym narzędziem, trzeba rozważyć jaki będzie skutek. Pomijając motywy, bo prawie nigdy nie odkryjemy prawdziwych motywów informatora. On zwykle będzie się powoływał na dobro państwa, na dobro instytucji, zawsze znajdzie sobie jakąś zasłonę. Tego nigdy nie odkryjemy, my musimy sami razem z kolegami – przełożonymi, kolegami z redakcji, rozważyć, jakie będą skutki, jakie znaczenie ma potwierdzenie tych informacji. Jeżeli uznajemy, że one przynoszą społecznie pożyteczny skutek, to oczywiście wchodzimy w to. Wtedy mamy gwarancję, nawet jeżeli informator może uznać, że my jesteśmy jego narzędziem, niech on sobie tak myśli, ale my jesteśmy wewnętrznie przekonani, że występujemy w słusznej sprawie. Inaczej mówiąc sumienie dziennikarza jest narzędziem, które rozstrzyga o tym, czy wchodzić w jakieś tematy czy nie. To, że informator będzie nas uznawał za swoje narzędzie, to nie ma większego znaczenia. Chodzi o to, żebyśmy nie byli ślepym narzędziem”.

 

Czyli ważny jest skutek. Gdy jest społecznie pożyteczny, temat wart jest zachodu, nawet gdy budzi kontrowersje. Sprawa romansu urzędującego prezydenta z młodą internautką jest tematem niewątpliwie społecznie ważnym. Wypada go zatem dobrze zbadać i ujawnić. Tylko kto to ma zrobić? Wyobrażam sobie, że do tak ważnego tematu redakcja wybiera doświadczonego dziennikarza śledczego, kogoś z głośnym nazwiskiem, topową gwiazdę redakcji. Przecież taki temat to pewniak na sukces, więc musi być dobrze obsłużony. Gazeta Wyborcza chyba w temat nie uwierzyła, patrząc komu zleciła jego realizację. I najważniejsze. Jak zauważa redaktor Jachowicz, należy zadbać, by materiały i dokumenty, które trafiają w ręce dziennikarza nie były jedynym źródłem materiału, który na ich podstawie powstaje. Dziennikarz ma pogłębić temat samodzielnie, nie ograniczać się do opisu tego, co otrzymał jako źródło. Jednak w przypadku opisywanego artykułu tak się nie stało. Nie wybrano topowego dziennikarza, który zbada dogłębnie temat i opisze go w oparciu o wszystkie dostępne źródła, nie tylko te, które ujawnił informator – w tym przypadku tajemnicza Jolanta Rosiek. Stało się dokładnie odwrotnie. I to jest podstawowy błąd warsztatowy pani Gotowalskiej. Opisała ona bowiem tylko to, co znalazła na Twitterze, uzupełniając o informacje, które dostała z tego samego, nieznanego internetowego źródła. Ale  czy to błąd redakcji? Wygląda na to, że nie. Jest jedna rzecz, która w tym wszystkim tłumaczy zarówno wydawcę jak i autorkę materiału. Klikalność. Tekst Gotowalskiej na portalu Gazety Wyborczej po prostu się klika. Im więcej osób o nim mówi, tym bardziej się klika. I o to chodziło. Bo to klikalność świadczy o tym, że Gotowalska wykonała swoje zadanie znakomicie. Bowiem jako menedżer ds. promocji, mający w kompetencjach organizowanie akcji promocyjnych i społecznych wspierających prenumeratę cyfrową „Gazety Wyborczej” spisała się świetnie. Nie rozumiem tylko, czemu wydawca nie oznaczył jej tekstu jako promocyjny.

 

Wojciech Pokora

Najsłabsze ogniwo – WOJCIECH POKORA o wpadkach TVN-u i portalu Viva.pl

W polskich mediach stosowane są podwójne standardy. Jednych stawia się pod płotem i rozstrzeliwuje za wykroczenia, gdy równocześnie chroni się odpowiedzialnych za dużo większe nadużycia.

 

Kilka dni temu w mediach społecznościowych pojawił się znów znany fragment programu TVN24 z 2016 roku pt. „Loża prasowa”, w którym prezes Towarzystwa Dziennikarskiego Seweryn Blumsztajn stwierdza: „To mnie tak denerwuje, tak mnie złości, tak mnie upokarza – te wszystkie sądy, takich trzydziestolatków jak pan (zwraca się do Marcina Makowskiego). Pan chce, żeby Wałęsa stanął przed „tym”, a może on nie chce? Człowiek ma prawo kłamać na temat swojej przeszłości. Tak jak w sądzie się kłamie. Tak, człowiek ma prawo. Ma prawo się bronić. Ale pan go osądza. Czy pan kiedykolwiek, chociażby więcej niż złamany paznokieć Polsce poświęcił? Nich pan się liczy ze słowami, jak pan mówi o takich ludziach”.

 

W programie poza prezesem TD udział brali: Renata Kim („Newsweek”), Michał Szułdrzyński („Rzeczpospolita”) i Marcin Makowski („Do Rzeczy”). Program prowadziła Małgorzata Łaszcz.

 

Cały materiał można znaleźć jeszcze na stronie TVN24, polecam, bo oglądany z perspektywy 4 lat każe zadać pytanie o odpowiedzialność publicystów za słowo i trafność ich ocen. Ale to temat na inny felieton. Wrócę do cytowanego fragmentu. Po wypowiedzi redaktora Blumsztajna nie nastąpiła dyskusja. Jedynie red. Makowski próbował protestować w sprawie stwierdzenia, że „człowiek ma prawo kłamać”. Jednak zmieniono temat i program potoczył się dalej. Wówczas na tapecie był KOD i jego wielotysięczne manifestacje, więc trzeba było „grzać temat”. Nad standardami się prześliźnięto – w słusznej sprawie można kłamać. Amen.

 

Seweryn Blumsztajn jest dziennikarzem „Gazety Wyborczej”, co w tym przypadku ma znaczenie. Wypowiada się w programie szefowej zespołu producentów TVN24, co także nie jest bez znaczenia. Przysłuchuje mu się Renata Kim, która nie protestuje w sprawie standardów, co za chwilę także nabierze znaczenia. Bo to doskonały przykład na to, że w Polsce stosowane są podwójne standardy. I nie chodzi o to, że jednym uchodzi kłamstwo a innym nie, bo kłamstwo nie powinno mieć miejsca, ale chodzi o to, że jednych stawia się pod płotem i rozstrzeliwuje medialnie za wykroczenia, gdy równocześnie chroni się odpowiedzialnych za dużo większe nadużycia.

 

Przykład pierwszy.

 

28 stycznia br. w programie „Dzień Dobry TVN” wyemitowany został materiał dotyczący koreańskiej grupy muzycznej. Prowadzący program Anna KalczyńskaAndrzej Sołtysik żartowali, że Jeon Jung-kook, lider koreańskiego zespołu BTS znalazł się na szczycie listy najpopularniejszych mężczyzn na świecie. Zdaniem prowadzących Koreańczyk jest jednak zbyt męski i ma inny kształt oczu niż te, do których przywykli. W materiale filmowym redaktor Adam Feder pytał przechodniów, co sądzą na temat Jung-kooka, myląc się i pokazując im zdjęcie innego członka zespołu. Przechodnie byli krytyczni. Materiał został wyemitowany i rozpętała się burza. Oboje prowadzący przeprosili, właściciel stacji telewizyjnej wydał oświadczenie, a na koniec „Cygana powiesili” (zaznaczam, że to cytat z ksenofobicznego przysłowia polskiego), czyli z pracą pożegnał się Adam Feder. Czy słusznie? W mojej opinii nie.

 

Przykład drugi.

 

Magazyn VIVA! opublikował w serwisie Viva.pl wywiad Romana Praszyńskiego z aktorką Anną Marią Sieklucką. Aktorka zadebiutowała ostatnio na dużym ekranie wcielając się w Laurę – główną bohaterkę filmu Blanki Lipińskiej „365 dni”. Film reklamowany jest jako „pierwszy polski film erotyczny” a pani Sieklucka, sądząc po zwiastunie, prezentuje w nim szerokiej publiczności swoje wdzięki. W związku z dużym zainteresowaniem zarówno filmem jak i grającą w nim aktorką, a zapewne i jej wdziękami, magazyn VIVA! zamówił dla swoich czytelników wywiad. Czego mogła dotyczyć rozmowa z aktorką grającą w filmie erotycznym? Sądzę, że czytelnicy VIVY! nie rzucili się do lektury oczekując ciekawej dyskusji na temat Theogonii Hezjoda. I doskonale widział to także wydawca, zamawiając wywiad. Wiedział to także przeprowadzający rozmowę red. Praszyński. Na koniec okazuje się, że wiedziała i aktorka, która autoryzowała całość. Kto nie wiedział? Nie wiedziała dziennikarka „Gazety Wyborczej” Adriana Rozwadowska, która określiła rozmowę jako seksizm. Nie wiedziała też Karolina Korwin-Piotrowska, określająca ten wywiad jako molestowanie, i nie wiedziała Renata Kim, pisząc w „Newsweeku”, że Praszyński jest szowinistą i mizoginem. Dlaczego? Bo zadawał pytania w stylu – czy „lubi seks?”, „ma doświadczenie seksualne?”, czy „założyła na casting koronkową bieliznę?” i czy „piła wieczorami, żeby zapomnieć?”. Być może pytania są intymne, ale nie były zadawane niepełnoletniej nastolatce. To nie wywiad z uczestniczką Voice Kids, lecz z 27-letnią aktorką, grającą właśnie w filmie erotycznym, opublikowany w magazynie, na którego łamach co roku prowadzony jest plebiscyt na najpiękniejszych Polaków. Internauci głosując na najpiękniejszą kobietę i najpiękniejszego mężczyznę kierują się seksizmem! Zdecydowanie tylko i wyłącznie nim! Głosują na mężczyzn i kobiety oceniając ich zupełnie powierzchownie. Czy to nie skandal? Skandal. A jeszcze większym skandalem jest to, że wydawca organizujący takie plebiscyty, zamawiający wywiady z aktorkami filmów erotycznych zwalnia dziennikarza za to, że wykonał pracę, która została mu zlecona. Wywiad opublikowano! Dopiero oburzenie środowisk feministycznych spowodowało, że został zdjęty, a dziennikarz wyrzucony. Podobnie było przecież z programem w TVN. Protesty spowodowały, że wyrzucono dziennikarza, który przygotował zlecony materiał pod przygotowaną wcześniej tezę. Gdyby było inaczej, prowadzący program przyjęliby inną narrację. Gdzie jest zatem wydawca? Dlaczego w obu przypadkach odpowiedzialność ponosi najsłabsze w całym procesie wydawniczym ogniwo – dziennikarz. On jest tylko wykonawcą zlecenia. I tu pora wrócić do „Loży prasowej”. Jakimi standardami kierują się dziś dziennikarze skoro nie oburza ich jawna pochwała kłamstwa i dyscyplinowanie człowieka, który ośmielił się wypowiedzieć na temat Lecha Wałęsy, a stadnie rzucają się na ludzi, którzy ponoszą odpowiedzialność za narrację tytułów, które wynajmują ich do pracy? Czy w naszym zawodzie nie ma już ani grama solidarności i rozsądku, a została tylko realizacja mądrości etapu?

 

Wojciech Pokora

Ile wolno dziennikarzom – pyta WOJCIECH POKORA

„Członkowie KO to zdecydowanie za mało. Muszą pracować wszyscy, w tym Pan Redaktor, jak dojedzie do pełni zdrowia, którym zależy na powstrzymaniu niszczenia naszego kraju: samorządności, praworządności i trójpodziału władzy”. Te słowa do redaktora naczelnego „Newsweeka” Tomasza Lisa na Twitterze skierował prezydent Białegostoku Tadeusz Truskolaski.

 

Apel prezydenta był odpowiedzią na wpis redaktora Lisa, w którym stwierdzał on: „Pani Kidawa- Błońska ma szansę wygrać wybory, jeśli każdy członek KO będzie w kampanii pracował tak, jak by sam w nich startował„. Na tę wymianę myśli zareagował Tomasz Żółciak z „Dziennika Gazety Prawnej”: „Z całym szacunkiem, Panie Prezydencie, ale dziennikarz jest od relacjonowania, opisywania rzeczywistości i ujawniania ważnych tematów, a nie angażowania się w kampanię któregokolwiek z kandydatów. Wtedy z automatu przestaje być dziennikarzem, a zaczyna być funkcjonariuszem„. Prezydent Truskolaski nie odpuścił. Skwitował wypowiedź dziennikarza słowami: „Wiem, ale jest druga strona, która tych reguł w ogóle nie przestrzega. Trudno jest wygrać, gdy zasady przez jedną ze stron są ignorowane. Moim zdaniem nie ma w Polsce prawdziwego dziennikarstwa, zostało ono zniszczone przez funkcjonariuszy PiS mieniących się dziennikarzami„.

 

W jednej z internetowych dyskusji zwróciłem uwagę facebookowemu znajomemu, że udostępnianie fejkowych memów nie mieści się w standardzie uczciwej debaty. Chodziło o wkładanie w usta PRL-owskiego polityka słów obecnego prezydenta Andrzeja Dudy. W odpowiedzi usłyszałem, że przecież w „demokratycznym i cywilizowanym dyskursie nie mieści się zamach na niezależność sądów i ataki na wyrok TSUE a heheszki z PiS-owskich polityków – takich dulskich, dewocyjnych i nachalnie nadmuchanych, nieporadnych, zagubionych, wystraszonych, nierozgarniętych, nieustępliwych w wykrzykiwaniu swojej >>prawdy<<, a jednocześnie tchórzliwych i urobionych jak plastelina, jak najbardziej się mieszczą w cywilizowanych dyskursie”. Odpowiedziałem, że skoro wszystkie chwyty są dozwolone i fejki też, to w takim razie nie rozumiem zgorszenia działaniami tych PiS-owskich polityków. Skoro w walce można używać jako argumentów także kłamstw, to zamykamy sobie pole do dyskusji. Tu na szczęście wrócił rozsądek i znajomy się wycofał. Jednak ten relatywizm gdzieś tam w nas drzemie. Wystarczy zrobić mały test i zastanowić się czy podczas czytania powyższych epitetów towarzyszyły nam jakieś emocje. Czy kibicowaliśmy mojemu internetowemu znajomemu czy przeciwnie, podniosło nam się ciśnienie. A gdybyśmy odwrócili role i ta tyrada dotyczyłaby np. Donalda Tuska? Zmieniłyby się wrażenia? To test szczególnie dla dziennikarzy, którzy w swojej pracy powinni jednak trzymać emocje na wodzy, mimo posiadanych poglądów.

 

Tu dochodzimy do sedna problemu, czy dziennikarz powinien posiadać swoje poglądy? Od razu zaznaczam, że nie czuję się upoważniony do rozstrzygnięć w tej kwestii. To jak z księdzem. Wierni lubią słuchać tych, o wyrazistych poglądach ale czy wszystkie swoje poglądy ksiądz powinien wygłaszać z ambony bądź, co przecież nierzadkie, z ekranu telewizora? Wydaje się, że nie tego od niego oczekujemy, podobnie jest z dziennikarzami. Spodziewamy się po nich przede wszystkim trzymania się faktów. Od publicystów możemy spodziewać się tych ocen, ale czy powinniśmy wiedzieć na kogo dany dziennikarz głosuje? Albo komu kibicuje w politycznej wojnie? Myślę, że nie. A niestety coraz częściej zbyt szybko się tego dowiaduję, czasem w sposób nachalny.

 

3 lipca 1989 roku w „Gazecie Wyborczej” pojawił się ważny tekst. Napisał go Adam Michnik, redaktor naczelny tego dziennika, a dotyczył on spraw czysto politycznych. Nosił tytuł „Wasz prezydent, nasz premier”. Myślę, że ten artykuł odcisnął piętno na całym współczesnym dziennikarstwie. Oto w najważniejszym tytule tzw. wolnych mediów pojawia się tekst głęboko zaangażowany politycznie, w którym redaktor naczelny bez ogródek opowiada się po jednej stronie sceny politycznej. Tak, tak, rozumiem, tu nie było wyboru, tu szło o walkę z komunistami, tu człowiek uczciwy bezwiednie opowiadał się po „jasnej stronie mocy” i wcale wówczas nie raziło, że do jednej strony sceny politycznej pisze się we wstępniaku – Wy i Wasz prezydent, a do drugiej – My i Nasz premier. Czy na pewno? Czy to nie wyznaczyło standardu na kolejne lata, odbijając się czkawką w tytułach dzisiejszych gazet? Czy to nie powoduje w nas poczucia wewnętrznego przekonania, że stoimy po słusznej stronie i od naszych działań zależy polska racja stanu? Przecież jesteśmy czytani, stoją za nami wielkie tytuły, ogląda nas lub czyta kilka milionów obywateli, czy to nie kusi, żeby ugrać coś dla opcji politycznej, której kibicujemy? A jak jeszcze za to zapłacą? Musi kusić. I kusi.

 

Kilka dni temu pojawiła się informacja, że portal Wirtualna Polska jest opłacany przez Ministerstwo Sprawiedliwości. Według ustaleń dziennikarzy portalu OKO.press, Tomasz Machała, wiceszef Wirtualnej Polski, miał przyznać publicznie, że „WP wiąże z Ministerstwem Sprawiedliwości >>wiele interesów<<. I że nie będzie demolował tych >>interesów<<, bo >>wiszą na tym<< pensje pracowników WP”. Wcześniej, jeszcze w redakcji naTemat.pl, Machała zasłynął tym, że „słabo oznaczał materiały sponsorowane”. Wtedy powstała mało pochlebna nazwa dla portalu naTemat – portal parówkowy, która wzięła się od nachalnego promowania hot-dogów serwowanych na stacjach Orlen. Dziś wygląda na to, że sytuacja może być podobna, materiały promujące ministerstwo są słabo lub zupełnie nieoznaczane w zamian za finansowe wsparcie tytułu. I tu znowu pojawia się pytanie, co nas w tej historii oburza. Czy tak, jak w przypadku księży i dziennikarzy, wygłaszających swoje poglądy, oburza nas, że mają poglądy inne od naszych, czy oburza nas, że wygłaszają jakiekolwiek? Czy w sprawie Wirtualnej Polski oburza nas fakt, że media są finansowane z kieszeni podatników poprzez ministerstwa, spółki skarbu itp. (nie wnikam czy formalnie czy nieformalnie, czy poprzez granty, reklamy czy działania PR-owe) czy oburza nas, że Machała, to raczej nie jest z tego obozu, który powinien za PiS dostawać publiczne pieniądze. Przecież oni już byli, dziś nie ich zmiana przy korycie. No jak to jest? Co nas najbardziej w tej historii boli?

 

Wojciech Pokora

Kuszące miliardy od Putina – WOJCIECH POKORA o inwazji propagandowej Rosji

Przewodniczący Dumy Państwowej Wiaczesław Wołodin uważa, że to nie przypadek, iż w Polsce powstały obozy zagłady. Było to, jego zdaniem, ułatwione przedwojenną atmosferą w Polsce, która torowała drogę do późniejszego ludobójstwa. Dlatego dzisiaj Polski rząd musi przeprosić Żydów i cały świat. Bzdura? Oczywista, ale ważne kto w nią uwierzy. Wcześniej Władimir Putin obciążył Polskę odpowiedzialnością za wybuch II wojny światowej. Spotkało się to ze zdecydowaną reakcją władz naszego kraju. Rodzi się tu pytanie, czy tak powinno wyglądać kształtowanie polityki historycznej w przekazie medialnym?

 

To, że Polska powinna reagować na jawne kłamstwa to fakt. I czasem, jak w przypadku wypowiedzi Putina, dobrze gdy odpowie mu premier. Jednak kłamstwa na temat Polski, w tym historyczne, sączone są do przestrzeni medialnej każdego dnia. Czy ktoś powinien na nie reagować? Jeśli tak, to kto? Premier? Parlamentarzyści? Historycy? A może dziennikarze?

 

Niespełna miesiąc temu na Twitterowym koncie telewizji Euronews pojawił się quiz w następującym brzmieniu: „Polska i Rosja wzajemnie oskarżają się o współpracę z hitlerowskimi Niemcami, czyjej <<prawdzie>> o II Wojnie Światowej wierzysz bardziej?”. Tym razem wygrała prawda i ponad 50% internautów opowiedziało się za Polską. Czy jednak twórcom tego typu testów chodzi o dotarcie do prawdy czy wrzucenie w przestrzeń medialną siejących wątpliwość stwierdzeń? Historia staje się relatywna, a fakty są przyjmowane na wiarę? Czy chodzi bardziej o efekt – już gdzieś czytałem, że Polska jest oskarżana o współpracę z Niemcami? Może jednak jest, skoro tak jest napisane w wielu miejscach? Przy okazji pojawia się pytanie, ile osób ma świadomość, że Euronews, będąca finansowana w dużej mierze przez Unię Europejską, jest stacją prorosyjską?

 

4 stycznia na tym samym koncie w mediach społecznościowych pojawiła się kolejna sonda – „W Polsce pakt Ribbentrop-Mołotow nazywa się <<sojuszem Hitlera i Stalina, który doprowadził do ohydnych zbrodni>>. W Rosji mówią, że jest to wymuszony krok, który opóźnił II wojnę światową o 2 lata. Twoim zdaniem ten pakt … Wymuszony krok, czy sojusz Stalina z Hitlerem?” Czy to przypadek? Zabawa obsługującego profil na Twitterze dziennikarza czy przygotowana i opłacona przez kogoś akcja? Skłaniam się ku drugiej opcji.

 

Ta narracja pojawia się w Rosji nie od dzisiaj – mówił już w 2018 roku Wojciech Mucha, szef publicystyki Gazety Polskiej i jeden z twórców polskiego Stop Fake. – Już w okresie II Rzeczpospolitej przyczepiano Polsce łatkę państwa agresywnego. Narracja ta jest utrzymana na rynek wewnętrzny, do odbiorcy wewnętrznego. Ma ona pokazać Rosję jako kraj, który zawsze walczył z faszyzmem, niezależnie czy to był faszyzm niemiecki, włoski czy jak chcą Rosjanie faszyzm polski. Niestety te informacje powtarzane są przez media w Polsce, czy raczej przez polskojęzyczne przekaźniki, takie jak chociażby portal Sputnik czy inne zarządzane przez ludzi związanych z Federacją Rosyjską ośrodki dezinformacji. Jest to obliczone na dezinformację, dzielenie społeczeństwa czy wreszcie na wprowadzenie zamętu. Zamęt jest po to, żebyśmy o tym mówili, żebyśmy się sprzeciwiali tak, by ten temat był jak najdłużej nośny.

 

Żeby propaganda była skuteczna musi być wspierana przez jakiś silny i bogaty ośrodek. W przypadku Federacji Rosyjskiej jest to aparat państwowy. Szacuje się, że w 2020 roku Kreml przeznaczy na wsparcie mediów propagujących rosyjską narrację nawet 1.3 mld euro! 300 mln euro trafi z tej puli do RT – rosyjskiej stacji telewizyjnej należącej do RIA Nowosti, tzw agencji informacyjnej, która sięga swoimi korzeniami 24 czerwca 1941 roku, gdy Rada Komisarzy Ludowych ZSRR i Komitet Centralny Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików) utworzyły Sowinformbiuro. W 1944 w ramach Sowinformbiura powstało specjalne biuro propagandy dla krajów zagranicznych. W 1961 roku przekształcono je w Agencję Prasową „Novosti” a następnie w RIA Novosti. Jak widzimy, nawet historycznie ta pseudoagencja z podległymi jej podmiotami predestynowana jest do uprawiania propagandy. RIA Novosti miała chwilową przerwę w funkcjonowaniu w 2013 roku. Wówczas Władimir Putin kazał ją zlikwidować tworząc w jej miejsce agencję Rossija siegodnia. Agencję powołał dekretem w sprawie podwyższenia poziomu efektywności państwowych środków masowego przekazu. W 2014 roku RIA Novosti wznowiła działanie, a Rossija siegodnia uruchomiła zaś inną, znaną także w Polsce agencję – Sputnik. W polskiej redakcji Sputnika pracuje propagandysta Leonid Sigan. Jak czytamy w jego notce biograficznej na portalu Sputnik: „W 1943 roku 20-letni student Moskiewskiego Instytutu Stali Leonid Sigan w wyniku konkursu został pierwszym speakerem rozgłośni Związku Patriotów Polskich w Związku Radzieckim. Polski znał, był bowiem wychowankiem Liceum Krzemienieckiego. Po likwidacji tej rozgłośni Leonid Sigan podjął pracę w tym samym charakterze w polskiej redakcji Radia Moskwa. W swej radiowej karierze szczyci się faktem, że to jemu przypadł w udziale zaszczyt jako pierwszemu odczytać komunikat, że 17 stycznia 1945 roku została wyzwolona Warszawa. Przez kilka lat Leonid Sigan łączył zawód speakera i reportera. Już jako korespondent relacjonował kontakty radziecko-polskie na najwyższym szczeblu. W 1964 roku został kierownikiem polskiej redakcji Radia Moskwa. Nadal występuje z komentarzami, dziennikarstwo uprawia i po dziś dzień jako komentator Sputnika. Leonid Sigan ma tytuł „Zasłużonego dla kultury polskiej”, tytuł zasłużonego działacza kultury Federacji Rosyjskiej”.

 

W wielu krajach europejskich pracownicy telewizji RT i agencji Sputnik już dawno zostali zdemaskowani jako propagandyści. We Francji nie wpuszcza się nikogo z RT do Pałacu Elizejskiego a na początku 2020 roku Estonia zakazała działalności Sputnikowi. W Polsce nadal są niestety politycy, także czynni parlamentarzyści, którzy Sputnikowi udzielają obfitych komentarzy. I tu szukać trzeba źródeł powodzenia projektów dezinformacyjnych. W wojnie polsko-polskiej. Badania pokazują bowiem, że fake newsy rozpowszechnia się coraz częściej świadomie. Działa tu mechanizm „dokopania” konkurentom politycznym. I nie dotyczy on niestety jedynie polityków, ale także, a może przede wszystkim ich kibiców, czyli wyborców. W tak spolaryzowanym społeczeństwie jak polskie, bardzo łatwo grać tym narzędziem. Więc zainteresowane strony, w tym Rosja, chętnie nim grają. Gdy dodamy do tego armię trolli, nie trudno o skuteczny efekt.

 

Wracając do postawionego na początku pytania, kto ma przeciwdziałać propagandzie i dezinformacji, na którą wydawane są miliardy euro? Wydawać by się mogło, że w obliczu takiej skali problemu my nic z tym zrobić nie możemy, musi to robić państwo. Ale jak? Poprzez komunikaty premiera? Bez szans. Jednak państwo ma w tym zakresie narzędzia. Najważniejszym jest edukacja. Eksperci na całym świecie wskazują, że społeczeństwo świadome zagrożeń doskonale im się przeciwstawia. Zresztą, nie trzeba do tego zachodnich ekspertów by wiedzieć, że w obliczu wojny ważne jest by nie mieć V kolumny we własnych szeregach. Społeczeństwo, które nie jest edukowane medialnie, niewątpliwie jest łatwym celem medialnych ataków. Szczególnie w erze mediów społecznościowych, w których każdy nie tylko dystrybuuje ale także tworzy informację. Z jakiegoś powodu jednak postulaty wielu środowisk, w tym dziennikarskich, by wprowadzić edukację medialną na wszystkich szczeblach edukacji trafiają w próżnię. Nie tylko w Polsce. Dlaczego? Drugą skuteczną metodą zwalczania dezinformacji jest sumienna praca dziennikarzy. Powrót do podstawowych zasad dziennikarskiego ABC. Sprawdzanie i weryfikowanie każdej informacji, którą przekazujemy dalej oraz bezstronność w przygotowywaniu materiałów. Nie wspomnę o służbie prawdzie bo to zabrzmi jak truizm. Nie ma innej metody. Gdy my będziemy stosować te metody to żaden polityk czy użytkownik Internetu nie powieli po nas fake newsa, a to już całkiem wiele. Gdyby udało się od dezinformacji uwolnić media, uwolnienie od niej reszty medialnej przestrzeni byłoby tylko kwestią czasu. Ale te miliardy euro zbyt kuszą, prawda?

 

Wojciech Pokora

Staram się być dokumentalistą – rozmowa z MARIUSZEM KAMIŃSKIM, Radiowym Reportażystą Roku

Zawsze podchodzę do kolejnych tematów tak, jakbym każdy reportaż robił po raz pierwszy – mówi Mariusz Kamiński, dziennikarz Polskiego Radia Lublin i Radiowy Reportażysta Roku 2019 w rozmowie z Wojciechem Pokorą.

 

Zdobyłeś tytuł Radiowego Reportażysty Roku 2019 w Konkursie „Melchiory”. Jury doceniło Cię za  konsekwentne, głębokie i przejmujące odkrywanie epizodów z trudnej, współczesnej historii Polski. Czym dla Ciebie jest ta nagroda?

 

Myślę, że jest wielkim sukcesem, ale też wielką odpowiedzialnością przed tym, co przede mną. Na pewno jest nagroda za to, co dotychczas udało mi się osiągnąć w reportażu radiowym, a szczególnie w reportażu historycznym.

 

Walczyłeś o Melchiora wielokrotnie…

 

Startowałem w tym konkursie kilka razy w kategorii Radiowy Reportażysta Roku. Konkurencja jest duża. Jest wielu wybitnych reportażystów w Polsce. Widocznie trzeba było poczekać, żeby zostać radiowym reportażystą roku.

 

W czym tkwi tajemnica twojego sukcesu? 

 

Trudno mi to samemu ocenić, myślę, że najlepiej mogą to zrobić słuchacze.

 

To, że wykonujesz dobrze swoją pracę oceniło jury. Dostałeś nagrodę. Pytam bardziej o to, czy Twoim zdaniem sukces reportażysty radiowego kryje się za jego warsztatem, czy bardziej za tematami, którymi się zajmuje?

 

Na moją pracę składa się zarówno warsztat jak i dobór tematów. Jednak jak teraz o tym myślę, to chyba najważniejszy jest wybór tematu, a dopiero później to, jak zostanie przygotowany, jak zrealizowane zostaną nagrania, czy jak ułożona zostanie dramaturgia. To z jednej strony jest wieloletnie doświadczenie, ale z drugiej – zawsze podchodzę do kolejnych tematów tak, jakbym każdy reportaż robił po raz pierwszy. Nigdy nie wiadomo od razu, jak historia się ułoży. Moja praca polega właśnie na tym, by w sposób atrakcyjny przedstawić ją słuchaczom. W reportażu muszą zmieścić się nowe fakty, coś, co ma walor odkrywczy. Musi znaleźć się część merytoryczna, na której osadzona jest historia, ale muszą w nim być też emocje. W reportażu prasowym owszem, można przedstawić emocje, opisując je, a w radiu mamy element dźwięku, głosów, uchwycenia pewnej wrażliwości mikrofonem. Mamy komfort tego, że bohater sam może wspaniale opowiedzieć jakąś historię. Trzeba mu tylko na to pozwolić. I tu ważny jest warsztat. Dlatego obydwa elementy są ważne, zarówno temat jak i warsztat.

 

Czy zaczynając swoją przygodę z reportażem wzorowałeś się na kimś?

 

W świat reportażu wprowadziły mnie dwie kierowniczki, które wtedy pracowały w Radiu Lublin – Małgorzata Sawicka, a później Anna Kaczkowska. Uczyły mnie jak przygotować dobry reportaż radiowy, niekoniecznie historyczny. Pamiętam jeden z pierwszych moich reportaży, który ułożyłem w sposób, który wydawał mi się bardzo atrakcyjny. Było w nim wszystko – merytoryczna treść i bardzo ciekawie opowiedziana historia. Siedliśmy, bo kiedyś był taki zwyczaj w redakcji reportażu, że siadało się ze swoim mistrzem i przesłuchiwało materiał, a Małgosia Sawicka po przesłuchaniu powiedziała, że zrobiłaby to trochę inaczej. Oczywiście „trochę inaczej” w tym przypadku znaczyło zmianę materiału o 180 stopni. To już nie była historia kobiety, która śpiewała na weselach wesołe piosenki, tylko historia matki, która straciła w życiu, w tragicznych okolicznościach pięcioro dzieci. A to, że śpiewała te piosenki na weselach, w jakiś sposób rekompensowało jej tę wielką stratę. Odreagowywała swoją traumę…

 

Dla radiowca tematy historyczne są wdzięczne, ale są trudniejsze niż dla reportażysty prasowego. Ten drugi wejdzie do archiwum, odnajdzie relacje świadków, opisze je i ma materiał. Ty musisz mieć dźwięk. Szukasz tematu pod tym kątem?

 

Nie. Czasem tematem jest jedno zdanie odnalezione w książce. I to jest punkt wyjścia do historii, którą opowiem. Czasem temat przyniesie znajomy regionalista, czy zadzwoni do mnie słuchacz. Dróg do zdobywania informacji jest mnóstwo. Tylko reportaż historyczny ma to ograniczenie, że niestety świadkowie od nas odchodzą. I faktycznie może się wydawać, że dziennikarz prasowy ma łatwiej w tym zakresie. Na szczęście istnieją archiwa dźwiękowe. Nagrywane wiele lat temu relacje są dla mnie, jako radiowca, niezwykle cenne. Tu, w Radiu Lublin było kiedyś Studio Historii Mówionej i ostatnio przy reportażu „Las nie lubi krzyku” – o zbrodniach w Kąkolewnicy, dokonywanych przez Sąd Ludowego Wojska Polskiego na żołnierzach Armii Krajowej i podziemia niepodległościowego, wykorzystywałem materiały nagrane w 2002 roku przez wolontariuszy Studia Historii Mówionej. To były cenne rzeczy. Jest też Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, który od wielu lat gromadzi takie materiały i doskonale mi się z nimi współpracuje, zawsze mogę na nich liczyć. Jest również Państwowe Muzeum na Majdanku, które także dysponuje nagraniami. Dobrze, że są takie instytucje.

 

Widzisz przyszłość dla reportażu? Rozgłośnie odchodzą od utrzymywania redakcji reportażu, stawia się na krótsze formy.

 

Uciekanie do krótkich form nie wystarczy każdemu. Mam nadzieję, że reportaż będzie miał swoje miejsce w rozgłośniach polskiego radia. To forma ważna, ciekawa, dająca wiele wzruszeń, ale też w warstwie faktograficznej w reportażu można zmieścić więcej niż w formule do 3 minut. Jak istotne są reportaże pokazują liczne konkursy. Przecież organizowane są one nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Biorą w nich udział przedstawiciele polskiej radiofonii, także z Radia Lublin i odnoszą sukcesy. Więc gdzie jak gdzie, ale w mediach publicznych tę formę dziennikarstwa powinno się wspierać.

 

Jako reportażysta radiowy czujesz się dziennikarzem? Czy bardziej historykiem albo artystą?

 

Jestem dziennikarzem. Nie jestem z wykształcenia historykiem, tym bardziej nie jestem artystą. Audycje, które przygotowuję są reportażami, w których maksymalnie staram się dojść do prawdy. Zdobywam jak najwięcej informacji, dociekam, szukam, żeby jak najlepiej to oddać w swojej pracy. Robię więc to, co każdy dziennikarz robić powinien – dociekam prawdy i dokumentuję fakty. Myślę, że często trudno znaleźć drugie dno w tych moich opowieściach, jakąś prawdę uniwersalną, bo nie o to w nich chodzi. Staram się być dokumentalistą, to chyba najlepiej mnie określa.

 


 

Mariusz Kamiński

Dziennikarz radiowy, absolwent socjologii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej i Studium Komunikowania Społecznego i Dziennikarstwa KUL. Od 21 lat związany z Redakcją Reportażu Polskiego Radia Lublin.

    Jest laureatem wielu nagród i wyróżnień. Te najcenniejsze to: nagroda w Konkursie im. Jacka Stwory w 2003 r. (reportaż „Ja też chcę być Małyszem”), wyróżnienie w konkursie „Polska i świat” 2003 r., nagrody i wyróżnienia w konkursie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (np. „Bonowiacy” z 2005 r., „Duchy Kurowa” z 2008 r.). W 2002 roku reportaż „Misterium Dzwonu” (współautor Małgorzata Sawicka) reprezentował Polskie Radio w konkursie Prix Europa w Berlinie.

         W 2009 roku wspólnie z Katarzyną Michalak został uhonorowany nagrodą w konkursie „Wspólna Europa” („Burzany i ciernie”). W 2011r. w konkursie SDP nagrodzone zostały reportaże „Lista Zipsera” i „Reportaż o zabijaniu” a w roku 2012 Grand Prix Prezesa Polskiego Radia zdobył reportaż „Przypadek Edwarda Margola” a audycja „Dwa światy” nagrodę SDP.     W 2013 roku audycja „Przypadek Edwarda Margola” znalazła się finale XVI konkursu o Polsko-Niemiecką Nagrodę Dziennikarską. W 2014 roku  reportaż „To był wrześniowy dzień” otrzymał honorowe wyróżnienie w konkursie SDP. Rok później audycja „Kto wiatr sieje” (współautor A. Czyżewska-Jacquemet) została wyróżniona w konkursie „Wspólna Europa” a „Reportaż o zabijaniu” zdobył główną nagrodę w konkursie na dokument radiowy  na „VII Festiwalu Filmów Dokumentalnych Niepokorni, Niezłomni”, Wyklęci” w 2015 roku.      W tym czasie reportaż pt. „Margita” otrzymał nominację w konkursie o nagrodę Grand Press, a audycja pt. „Wyścig” została nagrodzona w konkursie SDP również w 2015r.  W 2016 r. reportaż „Margita” otrzymał nagrodę im. Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego w konkursie IPN „Audycja Historyczna Roku”. W 2017 roku audycja „Napiętnowani” została wyróżniona na IX Festiwalu Filmów Dokumentalnych Niepokorni, Niezłomni, Wyklęci” .

         W 2019 roku audycja pt. „Marynarz Dzidek” otrzymała I nagrodę w Ogólnopolskim Konkursie Reportażu i Dokumentu Radiowego „Bałtyk 2019”, reportaż „Józef Widerlik padł” otrzymał wyróżnienie w czasie „XI Festiwalu Filmów Dokumentalnych Niepokorni, Niezłomni”. 

         W latach: 2013, 2016, 2017 i 2018 w Ogólnopolskim Konkursie Reportażystów „Melchiory” był nominowany w kategorii Radiowy Reportażysta Roku.  W 2019 roku został Radiowym Reportażystą Roku i otrzymał statuetkę Melchiora.

 

 

TVP nie dominuje na rynku mediów – komentarz WOJCIECHA POKORY do opinii OBWE

Obserwatorzy OBWE słusznie oburzają się na stronniczość mediów i nietolerancję w Polsce. Mam nadzieję, że rzetelnie zbiorą wszystkie te przypadki i dokładnie – w duchu tolerancji – je opiszą, do czego w swoim apelu zachęca CMWP.

 

Obserwatorzy OBWE na konferencji prasowej 14 października b.r. w Warszawie przedstawili wstępne opinie do Raportu nt. przebiegu wyborów 2019 w Polsce. Znalazło się w nich twierdzenie, jakoby wybory parlamentarne zakłócała „narracja nietolerancji” oraz „stronniczość mediów szczególnie publicznych”. Międzynarodowi obserwatorzy OBWE stwierdzili jednoznacznie, iż „obywatele przekraczając próg lokali wyborczych, mieli wiele opcji, lecz ich zdolność dokonania wyboru w oparciu o dostępne informacje była pomniejszona poprzez stronniczość mediów, przede wszystkim nadawcy publicznego” oraz że „czołowi politycy używali (w kampanii wyborczej – przyp. red.) narracji dyskryminacyjnej, co budzi poważne obawy w społeczeństwie demokratycznym”.

 

No to zobaczmy, kto w ostatnim miesiącu, gdy kampania nabrała rozpędu, odpowiada w głównej mierze za nastroje społeczne. Liczby są bezwzględne. W programach publicystycznych w swoim paśmie emisji króluje magazyn Moniki Olejnik:

 

„Nowy sezon programu „Kropka nad i” ogląda średnio 590 tys. widzów. TVN24 w paśmie emisji magazynu Moniki Olejnik jest liderem oglądalności wśród stacji newsowych – wynika z raportu Wirtualnemedia.pl.

 

Jak wygląda sytuacja w wieczornym paśmie programów informacyjnych? Popatrzmy:

 

„Fakty” TVN i TVN24 BiS we wrześniu 2019 roku oglądało średnio 2,90 mln widzów, co zapewniło tym stacjom 23,82 proc. udziału w rynku telewizyjnym. W porównaniu do analogicznego okresu rok wcześniej serwis zyskał 8,47 proc. widzów, czyli 227 tys. oglądających, a jego udział wzrósł z 22,67 proc. – wynika z danych Nielsen Audience Measurement, opracowanych przez portal Wirtualnemedia.pl.

Drugie były „Wiadomości” TVP1 i TVP Info. Widownia tego dziennika zwiększyła się najbardziej w zestawieniu – o 12,76 proc. (310 tys. osób) do 2,74 mln oglądających. Udział „Wiadomości” w rynku wzrósł z 18,37 proc. do 20,38 proc.

Oczko niżej znalazły się „Wydarzenia” Polsatu i Polsatu News. Widownia tego dziennika wyniosła 1,97 mln osób, po wzroście o 1,50 proc. (29 tys. widzów). Średnia widownia „Wydarzeń” na głównej antenie wyniosła 1,83 mln osób, a w Polsacie News było to 141 tys.

Wychodzi na to, że jednak wieczorem TVP ze swoim przekazem trafia do mniejszej liczby widzów, niż TVN i Polsat. Nie znam sytuacji zakłócania sygnału innych stacji na multipleksach, TVP nie dominuje na rynku nadawców. Nie ma już w Polsce miejsc, gdzie dociera jedynie sygnał TVP, a brakuje Polsatu czy TVN-u.  Zatem nie rozumiem stwierdzenia, że przede wszystkim stronniczość mediów publicznych wpłynęła na wynik wyborów. Myślę, że wpłynęła na ten wynik w podobnym stopniu, co nadawców prywatnych. A licząc sam udział w rynku, w mniejszym.

 

Przypomnę o jeszcze jednym czynniku, który mógł wpłynąć na zdolność dokonywania wyboru z winy mediów, ze względu na ich stronniczość. Kilka cytatów:

 

Zły stan służby zdrowia, w szkole strajki zamiast lekcji, rosnące ceny żywności czy propaganda państwowych mediów – m.in. o tym można przeczytać w „Gazecie Przedwyborczej”. To ośmiostronicowy raport redakcji „Gazety Wyborczej”, który podsumowuje ostatnie cztery lata rządów oraz przewiduje możliwe konsekwencje dla Polski zbliżającego się głosowania na posłów i senatorów. Milion egzemplarzy „Gazety Przedwyborczej” będzie dystrybuowanych do 11 października br., czyli do ostatniego dnia przed ciszą wyborczą, w ponad 100 polskich miejscowościach. – powyższy cytat pochodzi z portalu olsztyn.wyborcza.pl.

 

Wirtualnemedia.pl natomiast zrobiły zestawienie na temat oferty medialnej Agory przed wyborami:

 

W związku z wyborami parlamentarnymi „Gazeta Wyborcza” przygotowała swoje specjalne wydanie – 8-stronicową „Gazetę Przedwyborczą”. Będzie ona rozdawana do piątku w miastach poniżej 100 tys. mieszkańców. Wydrukowano 1 mln egz.

 

Do weekendowego numeru „GW” dołączony zostanie dodatek „Władza” zredagowany wspólnie z „New York Timesem”.

 

Natomiast w zeszłym tygodniu z „Wyborczą” ukazały się kolejne „Czarne Księgi PiS”krytycznym tonie opisujące obecną władzę: „Czarna księga PiSancjum” i „Czarna księga niszczenia klimatu”.

 

Od tygodnia „Gazeta Wyborcza” prowadzi kampanię pod hasłem „Masz dość? Nadszedł czas wyborów” zachęcającą do udziału w wyborach. W rysunkowych spotach dyskryminowane osoby zdecydowanie mówią, że mają dosyć obecnych rządów.

 

Tak, obserwatorzy OBWE słusznie oburzają się na stronniczość mediów i nietolerancję w Polsce. Mam nadzieję, że rzetelnie zbiorą wszystkie te przypadki i dokładnie – w duchu tolerancji – je opiszą, do czego w swoim apelu zachęca CMWP.

 

Wojciech Pokora

 

 

 

 

CMWP przestrzega przed udziałem w wendetcie – komentarz WOJCIECHA POKORY

Centrum Monitoringu Wolności Prasy w oświadczeniu z 26 kwietnia 2019 r. wyraziło protest przeciwko decyzji Sądu Okręgowego w Warszawie skazującego „Gazetę Polską” za publikację dot. męża szefowej Fundacji Otwarty Dialog. CMWP zwróciło uwagę, że wyrok naruszał zasadę wolności słowa i miał na celu zniechęcanie dziennikarzy do przedstawiania w postaci publikacji istotnego, wymagającego publicznego wyjaśnienia problemu, jakim jest zawsze transparentność finansowania działalności publicznej oraz zaangażowanych w nią osób (więcej o tym apelu można przeczytać tutaj)

 

Nie dziwi mnie zatem, że Centrum na zapowiedź kolejnych procesów wytaczanych przez FOD zareagowała apelem o ostrożność przy relacjonowaniu przyczyn, przebiegu i treści konferencji prasowej na której procesy te zapowiedziano. Niewątpliwie sytuacja, gdy podmiot dysponujący dużymi środkami finansowymi pozywa swoich krytyków zapowiadając serię procesów na horrendalne kwoty – od dziennikarza obywatelskiego Marcina Reya żąda się np. 100 tys. zł – musi budzić niepokój. I budzi. Szczególnie organizacji, która powołana została do tego, by bronić swobody dziennikarzy w docieraniu do źródeł informacji, umacniania wolności prasy i mediów elektronicznych oraz by strzec wykorzystania wolności słowa. Przy czym zastrzegam, też uważam że każdy ma prawo bronić swojego dobrego imienia. Fundacja Otwarty Dialog ma prawo udowodnić przed sądem, że została poszkodowana czyimś pomówieniem, jeśli została pomówiona ma prawo żądać satysfakcji. Ale nie ma prawa do wendety. I CMWP apeluje (tutaj) o ostrożność w tym względzie. By nie wchodzić w emocje, szczególnie że czas przedwyborczy sprzyja dziś tych emocji wykorzystywaniu.

 

Dla mnie jest ciekawy jeszcze jeden aspekt sprawy. Na branżowym portalu Press pojawiły się wypowiedzi m.in. członka zarządu Towarzystwa Dziennikarskiego Jana Ordyńskiego. Przeczytałem je z zaciekawieniem, spodziewając się obrony dziennikarzy narażonych na procesy. Dlaczego spodziewałem się obrony? Bo mam w pamięci apel m.in. red. Ordyńskiego w sprawie „szykan wobec dziennikarzy krytycznych wobec władzy”. Równo dwa lata temu w liście do dziennikarzy Towarzystwo Dziennikarskie informowało świat dziennikarski: Coraz częściej mamy do czynienia tzw. „legal harassment” – czyli nadużywaniem prawa w celu prześladowania wybranych osób. Władza wykorzystuje środki, którymi legalnie dysponuje, do tłumienia chronionej ustawowo krytyki prasowej (zobacz tutaj) . Centrum Monitoringu Wolności Prasy w swoim apelu było bardziej stonowane, nie zarzuca FOD „Legal harassment”, a jedynie prosi o ostrożność, dlatego spodziewałem się, że radykalne Towarzystwo Dziennikarskie w tym tonie uzupełni apel CMWP. W zamian dostaliśmy atak na Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. Rozczarowujące.

 

W tekście zamieszczonym w Press zwrócił moją uwagę jeszcze jeden fragment. Swoisty coming out redaktora Bartosza Węglarczyka z portalu Onet.pl. Publiczne wyrażenie zdania, że każdy dziennikarz powinien sam sobie wyznaczać standardy pracy dziennikarskiej jest dosyć ryzykowne. Także w kontekście zapowiadanych procesów z FOD. Bo gdyby rzeczywiście taka zasada funkcjonowała, to nikt by już nie miał czego szukać przed sądami.  Wszystko byłoby relatywne. Mam nadzieję jednak, że tak nie jest ani w życiu zawodowym pana redaktora, ani w życiu redakcji, którą kieruje. Inaczej przyznałby, że niektórzy sami mogą określać takie zasady jak dążenie do prawdy, bezstronność i uczciwość, poszanowanie prawa i respektowanie dobrych obyczajów, a przede wszystkim – niezależność od grup interesów.

 

Wojciech Pokora

Czy zawód dziennikarza powinien być regulowany? – zachęcamy do dyskusji

Prawo i Sprawiedliwość zapowiedziało w swoim programie, że należałoby stworzyć zupełnie odrębną ustawę regulującą status zawodu (ustawa o statusie zawodowym dziennikarza). Uchwalenie takiej ustawy dałoby możliwość utworzenia samorządu dziennikarskiego.

 

O doprecyzowanie, na czym polega pomysł PiS, poprosiłem posłankę Joannę Lichocką, wieloletniego członka SDP i członka Rady Mediów Narodowych.

 

Taka ustawa jeszcze nie powstała, ten punkt w naszym programie nie mówi jednoznacznie, że chcemy to zrealizować, my postulujemy, że dobrze byłoby taką ustawę przygotować – mówi Joanna Lichocka. – Ten punkt służy uruchomieniu dyskusji, która musi być przeprowadzona przez samych dziennikarzy, czy takie zasady, jakie obowiązują np. we Francji, czy regulacje dotyczące statusu dziennikarza ze Stanów Zjednoczonych, są warte zastosowania w naszym kraju. Jeśli ustawa zostanie przygotowana, to powinna powstać we współpracy ze środowiskami dziennikarskimi. Nie wyobrażam sobie, żeby np. głos Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich nie został wysłuchany i uwzględniony. Ten pomysł nie jest oryginalny, bo takie samorządy dziennikarskie funkcjonują na świecie i są silnymi organizacjami. Z jednej strony pilnują one interesów dziennikarzy – świetnym tego przykładem jest właśnie Francja, z drugiej strony pilnują statusu i prestiżu tego zawodu, są pewnego rodzaju samoregulatorem. Taka izba dziennikarska, gdyby powstała w Polsce, być może uzdrowiłaby część problemów jakie środowisko dziennikarskie gnębią. Może np. pomóc w podniesieniu statusu tego zawodu, a to jest przecież zawód zaufania publicznego – mówi posłanka Lichocka.

 

Kto powinien w takiej izbie zasiadać?

 

Tego nie wiem – odpowiada Joanna Lichockaale to muszą być osoby ze środowiska dziennikarskiego. My możemy w porozumieniu ze środowiskiem dziennikarskim zrobić ramy dla funkcjonowania takiej instytucji, ale stworzyć samą instytucję i nadać jej kształt muszą dziennikarze.

 

W komentarzach na ten temat pojawiły się wypowiedzi, że utworzenie samorządu może wpłynąć na wolę likwidacji art 212 KK, który wówczas stałby się zbędny. Jednak posłanka Joanna Lichocka uważa, że artykuł ten należy zlikwidować bez względu na fakt powstania samorządu:

 

–   Artykuł 212 jest zapisem, który może być narzędziem represji dla dziennikarzy – podkreśla. –  Udało nam się usunąć z prawa prasowego ważne i kompromitujące zapisy. Myślę tutaj o tym zapisie, że dziennikarza można było wyrzucić za nieprzestrzeganie linii redakcyjnej wydawnictwa, to jest przecież zapis ze stanu wojennego. Wolność słowa i wolność dziennikarstwa w Polsce była fasadowa dopóki obowiązywał ten zapis, czyli ostatnie 30 lat. Myśmy go zlikwidowali i teraz, jeśli uda nam się zlikwidować artykuł 212 KK, to najważniejsze elementy represji zapisane w prawie, które mogą być stosowane wobec dziennikarzy, nie będą obowiązywać, to jest bardzo ważne. I to nie ma nic wspólnego z samorządem dziennikarskim w mojej ocenie – dodała posłanka PiS.

Krzysztof Skowroński, prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich uważa, że dyskusja nad powołaniem samorządu jest potrzebna:

 

Chętnie weźmiemy udział w dyskusji na temat projektu samorządu dziennikarskiego, bo to ważna rzecz, żeby podczas tworzenia takiego ciała nie została naruszona niezależność dziennikarska i wolność słowa. Gdyby ta inicjatywa miała pomóc odzyskać wiarygodność mediom, a to na pewno by się przydało, to warto o tym rozmawiać, bo dziś trudno jest nawet zdefiniować zawód dziennikarza. Na takie rozmowy jesteśmy jako SDP otwarci.

 

Podobnego zdania jest dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP dr Jolanta Hajdasz:

 

W mojej ocenie jest to dobry pomysł i wymaga głębokiego zastanowienia i przygotowania, żeby go wprowadzić w życie. Traktuję to jako próbę zapanowania nad tym, kto tak naprawdę dzisiaj pełni funkcję dziennikarza. Dzisiaj pod dziennikarza można się łatwo podszyć. Należy pamiętać, że nie każda publikacja ma charakter dziennikarski, nie każdy wpis w internecie jest artykułem prasowym, a coraz częściej jest tak traktowany. Oczywiście nikt nikomu nie zamierza zamykać ust i nie ma problemu, że różne publikacje w przestrzeni Internetu się pojawiają, ale dobrze byłoby odróżnić, kto jest dziennikarzem i pracuje zgodnie z regułami i zasadami etyki zawodowej, kto przygotowuje swoje materiały i publikacje zgodnie z regułami sztuki dziennikarskiej, a kto tego nie robi, tylko po prostu komentuje ze swojego punktu widzenia rzeczywistość. Odbiorca ma prawo do jednego i drugiego, ale może trzeba wreszcie jasno pokazać reguły związane chociażby z etyką zawodową. Dla nas, czyli osób wykonujących zawód dziennikarza, jest bardzo ważne, żeby w jakiś sposób można było zacząć regulować zawód dziennikarza w Polsce – podkreśla dyrektor CMWP.

 

Na czym takie regulacje powinny polegać? Jolanta Hajdasz zwraca uwagę na kilka aspektów:

 

Zauważmy ilu dziennikarzy pracuje bez jakiejkolwiek ochrony, czy jakiegokolwiek ubezpieczenia. Dziś nie obowiązują żadne standardy dotyczące wynagrodzeń dziennikarzy, nie ma też standardów odnośnie ubezpieczeń. Brak jest jasnych standardów regulujących kogo i w jaki sposób powołuje się do pełnienia funkcji w mediach. Czasem to wręcz uwłaczające, gdy widzi się osoby, które nigdy nie pełniły żadnych funkcji w mediach, nie mają nic wspólnego z dziennikarstwem i obejmują rożnego rodzaju kierownicze stanowiska. Moim zdaniem próba w jakiś sposób dostrzegania tego problemu i jego regulacji jest bardzo ciekawa i godna namysłu. To na pewno nie musi od razu łamać nikomu sumienia. Z punktu widzenia statusu dziennikarza jest bardzo wskazane, żeby zacząć o tym rozmawiać.

 

Jednak pomysł regulowania statusu dziennikarza budzi kontrowersje wielu środowisk. Zdaje sobie z tego sprawę także szefowa CMWP SDP:

 

Ja też przez lata byłam karmiona tym, że gdyby w 1989 roku były ustalone regulacje statusu dziennikarza, to ludzie spoza układów okrągłostołowych nigdy nie mogliby tego zawodu wykonywać. Dlatego taki samorząd nie może przerodzić się w sformalizowaną instytucję ułatwiającą eliminowanie dziennikarzy z zawodu, to zawsze jest bardzo ryzykowne w tego typu instytucjach, ale mając tego świadomość, nie powinniśmy się całkowicie blokować. Trzeba mieć na uwadze, żeby nikogo nie usunąć z przestrzeni dziennikarskiej i zacząć w jakiś sposób odróżniać profesjonalnych dziennikarzy od chociażby PR-owców. To wcale nie będzie łatwe. Ja dziś nie widzę metody, żeby taki samorząd powołać jednym ruchem ręki, ale na pewno można zacząć o tym myśleć i rozmawiać w gronie osób wykonujących zawód dziennikarza w różnych mediach. Bo trzeba unormować chociażby kwestie tego, kto może mieć prawo wchodzić na konferencje prasowe czołowych polityków, w sensie jak weryfikować tych, którzy zgłaszają się dzisiaj na takie konferencje. Na dziś każdy, mając legitymację prasową, ma prawo się akredytować i nikt nie ma prawa mu tego odmówić. Bywa jednak, że medium czy portal którego legitymacją taki „dziennikarz” się posługuje, nie figuruje nawet w rejestrze mediów. W Niemczech, gdy dziennikarz jest członkiem jakiegoś uznanego stowarzyszenia i ma jego legitymację, może brać udział w dużych wydarzeniach medialnych. Każdy może pisać co chce, ale dziennikarz, który nie jest zrzeszony i nie podlega żadnej weryfikacji, ma nieco inny status niż dziennikarz, który poddaje się rygorom bycia członkiem jakiegoś gremium zawodowego, które przecież eliminuje tych, którzy z jakiś przyczyn się do zawodu nie nadają – podkreśla dr Jolanta Hajdasz.

 

Zanotował: Wojciech Pokora

 

 

To jeszcze uniwersytet czy już wyższa szkoła łamania kręgosłupów? – pyta WOJCIECH POKORA

Felieton to niewielki i specyficzny utwór publicystyczny, utrzymany w osobistym tonie, lekki w formie, wyrażający – często skrajnie złośliwie – osobisty punkt widzenia autora. Niestety, żeby był efektowny, wymaga inteligencji felietonisty. Wówczas nawet ktoś, kto został pokąsany przez autora czuje, że mimo wszystko obcował z jakąś formą sztuki i łatwiej mu przyjąć krytykę. Bo felietoniści mają to do siebie, że lubią krytykować, zarówno fakty jak i osoby. Ten typ tak ma.

 

Ale różnica między dobrym a złym felietonem jest taka sama jak między dobrą a złą sztuką. Czasem ktoś wsadzi flagę w psią kupę i nazywa się artystą i wówczas tylko zaprzyjaźnieni lub usłużni odbiorcy kiwają z entuzjazmem głowami, że oto przecież ze sztuką obcują. Pozostali odbiorcy czują niesmak i też kiwają głowami ale raczej z dezaprobatą. Chamstwa nie należy mylić z prymitywizmem. Nie inaczej jest z felietonem.

 

W tygodniku wSieci pojawił się niedawno felieton Aleksandra Nalaskowskiego zatytułowany „Wędrowni gwałciciele”. Autor zajął się w swoim tekście, o ile dobrze rozumiem, marszami równości, ideologią LGBT i policją, która jako „zaciężna armia” pozwala „im” „gwałcić kolejne miasta” i „nas” „spychać w zaułki”, „bo centra zajmują oni. Dla zniewieściałych gogusiów, wesołków na utrzymaniu mamusi, facecików chcących się wiecznie bawić i dla obleśnych, grubych, wytatuowanych bab, które ostentacyjnie się całują jak na wyuzdanych filmach, i dla osobników, którym trudno przypisać jakąś płeć”. Jak autor sam stwierdza: „Nikogo nie dzielę – tylko nazywam istniejący i faktyczny podział. Bo jesteśmy zdumieni, bezradni <<my>> i gwałcący Polskę <<oni>> laufry tęczowej zarazy”. Łatwo się domyślić, że po felietonie napisanym w powyższym tonie, musi pojawić się reakcja w tonie podobnym. Autor nie bawił się w subtelności, nie szukał zgrabnych bon motów, chciał wywołać skrajne emocje. I wywołał. Zapewne nie tylko wśród tych, których starał się swoim tekstem obrazić. Jednak odpowiedź na felieton przyszła z niespodziewanej strony i była zdecydowanie nieadekwatna do sytuacji.

 

Rektor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, prof. Andrzej Tretyn, na trzy miesiące zawiesił w obowiązkach nauczyciela akademickiego prof. Aleksandra Nalaskowskiego i wszczął wobec niego procedurę dyscyplinarną. Na Nalaskowskiego nałożono zakaz nadzorowania opracowywanych przez studentów prac naukowych pod kątem merytorycznym i metodycznym. Nie może on też prowadzić badań naukowych i prac rozwojowych. Władze uczelni zabroniły profesorowi uczestniczenia w pracach organizacyjnych uczelni oraz kształcenia kadry naukowej. Nie może także wykonywać innych obowiązków związanych z pełnieniem funkcji kierownika Katedry Edukacji Dziecka na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. To wszystko za felieton.

 

I z tym się zgodzić nie można, bo bardziej pachnie to zemstą niż ewentualną karą. Przede wszystkim profesor Nalaskowski nie występował w tygodniku wSieci jako przedstawiciel uczelni. Nigdzie w jego tekście nie powołuje się na jej autorytet, więc co ma rektor UMK do jego prywatnej działalności publicystycznej? Profesor ma prawo mieć poglądy i ma prawo je wyrażać, każdy kto się z nimi nie zgadza może podjąć z profesorem polemikę. Dopóki jako publicysta nie łamie prawa, dopóty może pisać co tylko zechce, nawet głupoty. Kwestie etyczne oczywiście mają znaczenie, ale jeśli rektor chciałby z tego powodu zawiesić swojego pracownika, nie powinien robić tego jednoosobowo, ma od tego odpowiednie ciała uczelniane, które mogą sprawę zbadać. I najważniejsze, czy to właśnie uniwersytet nie powinien być miejscem debat intelektualnych? Czy nie na uniwersytecie spoczywa odpowiedzialność za dbałość o wolność słowa i wolność posiadania własnych poglądów? Czym jest uniwersytet w wydaniu rektora UMK? Czy przypadkiem nie staje się narzędziem do łamania sumień? Za chwilę pracownicy naukowi przestaną na tej uczelni stawiać pytania i tezy, które mogłyby budzić kontrowersje, powtarzając dozwolone przez władze slogany. Czy to nadal będzie uniwersytet czy wyższa szkoła łamania kręgosłupów?

 

Przeciwko działaniom rektora Tretyna zaprotestowało Centrum Monitoringu Wolności Prasy, które „zwraca uwagę, iż karanie autora za publikowane przez niego treści, jak ma to miejsce w przypadku prof. Aleksandra Nalaskowskiego, prowadzi do uruchomienia i upowszechnienia w komunikowaniu masowym mechanizmu autocenzury, czyli samoograniczania się także innych publicystów i nie podejmowania przez nich trudnych i kontrowersyjnych tematów społecznych. W oczywisty sposób niszczy to zasadę wolności słowa i prowadzi do ograniczenia swobód obywatelskich. Jest to tzw. efekt mrożący (ang. chilling effect), wielokrotnie opisywany zarówno na gruncie prawa polskiego, jak i innych krajów, jako działanie przeciwko wolności słowa i wypowiedzi”.

 

Wojciech Pokora

 

Protest CMWP SDP przeciwko zawieszeniu w pracy prof. Aleksandra Nalaskowskiego

 

Wolność słowa to wolność posiadania zasad i ich głoszenia – twierdzi WOJCIECH POKORA

W grudniu 2016 roku podczas 33. posiedzenia Sejmu, w trakcie trzeciego czytania ustawy budżetowej na rok 2017, posłowie „opozycji totalnej” zablokowali mównicę w sali posiedzeń Sejmu. Zapoczątkowali tym samym kryzys sejmowy, który popularnie nazwany został „puczem” bądź „ciamajdanem”. Obrady przeniesiono do Sali Kolumnowej a w sali obrad pozostali okupujący ją posłowie opozycji. W sieci pojawił się wówczas filmik, na którym widać posła PO Sławomira Nitrasa przeszukującego rzeczy pozostawione w ławach posłów PiS. Na nagraniu widać, jak poseł Nitras przegląda dokumenty, fotografuje je lub filmuje a następnie na dłuższą chwilę pochyla się nad czymś, czego nie widać w kadrze, może to być torebka, może teczka a może próbował odzyskać w tym czasie równowagę i zawiesił wzrok w pustkę, aby się uspokoić. Tego nie widać, bo jego działania filmowane są z daleka i obiekt jego zainteresowania jest zasłonięty sejmową ławą. Następnie poseł na jakiś czas pochyla się i nadal nie wiemy co robi, po czym wyciąga książkę, którą zabiera, pokazując kolegom i jakiś czas później odkłada.

 

 

Każdy, kto ma swoje biurko w pracy wie, że nikt nie ma prawa grzebać w jego prywatnych rzeczach. Nawet pracodawca. Żeby przejrzeć cudzą własność trzeba mieć ku temu podstawy. Regulują to przepisy prawa i zasady współżycia społecznego. Zgodnie z art. 111 Kodeksu pracy pracodawca powinien szanować godność i inne dobra osobiste pracownika. Zobowiązany jest on do zapewnienia warunków pracy, w których nie będzie dochodziło do naruszania dóbr osobistych pracowników. Dlatego powinni oni zostać poinformowani o regułach i sposobach kontrolowania i monitorowania. Informacje te mogą być zawarte w układach zbiorowych pracy, regulaminie pracy lub ogłoszone w inny sposób, np. za pośrednictwem informacji na tablicy ogłoszeń czy zarządzenia. Ważne jest też podanie zakresu i metod sprawdzania, aby były one adekwatne do celu kontroli.

 

 

Przepisy dotyczą pracodawcy! Nie kolegów z pracy. Kiedy pracodawca może dokonać kontroli? Na przykład podczas powtarzających się kradzieży w miejscu pracy. W orzeczeniu Sądu Najwyższego z 13 kwietnia 1972 r., I PR 153/72, zostało wskazane, że zatrudniający mogą przeprowadzać takie kontrole i jest to zgodne z prawem, pod warunkiem że regulują to przepisy zakładowe, dzięki którym pracownicy są uprzedzeni o takiej możliwości. Należy pamiętać, że sprawdzanie szafek powinno odbywać się w porozumieniu z przedstawicielem pracowników i z poszanowaniem zasad współżycia społecznego. Tyle.

 

 

Tymczasem mamy sytuację, że stanowiska pracy w Sejmie przeszukuje jeden z posłów. Grzebie w rzeczach kolegów i filmuje bądź fotografuje je. Mało tego, bierze sobie rzecz, którą po pewnym czasie odkłada? Gdybyśmy na podobnej czynności przyłapali kolegę w pracy to zapewne powiedzielibyśmy mu, że Dekalog w punkcie 7. mówi, by nie kraść, a w punkcie 10. by nie pożądać rzeczy bliźniego swego. Ci z nas, którzy orientują się w przepisach prawa, mogliby zacytować Art. 119 § 1 Kodeksu Wykroczeń, w brzmieniu:  Kto kradnie lub przywłaszcza sobie cudzą rzecz ruchomą, jeżeli jej wartość nie przekracza 500 złotych, podlega karze aresztu, ograniczenia wolności albo grzywny. Byłoby to działanie tylko i wyłącznie w celu upomnienia. Przecież kolega złapany został na gorącym uczynku, grzebie w naszych rzeczach.

 

 

Tak się złożyło, że  wiceprzewodniczącemu Kolegium IPN Sławomirowi Cenckiewiczowi wpadł w oczy mem, na którym ktoś w kontekście poczynań posła Nitrasa przytoczył zapis 119 artykułu kodeksu wykroczeń. I udostępnił ten mem na swoim profilu w mediach społecznościowych. Nawet sam tego nie musiał pisać, gdyż gotowiec krążył w sieci. Poseł Sławomir Nitras wytoczył wiceprzewodniczącemu Cenckiewiczowi za to proces, uznając, że ten nazwał go złodziejem. Myślę – nie wiem tego na pewno – że profesor Cenckiewicz udostępniając wpis ocenił zachowanie posła, a nie jego osobę. Nie wiem, bo nigdzie nie znalazłem wpisu, w którym nazwał posła złodziejem. Jednak sędzia Joanna Kitłowska-Moroz, uzasadniając wyrok skazujący Cenckiewicza powiedziała:

 

 

   „Co najmniej jeden z memów sugeruje, że powód jest złodziejem. Sugestia ta jest wyraźna. Umieszczenie na cudzym zdjęciu napisu z cytowaniem treści paragrafu miało osiągnąć właśnie ten konkretny cel. To nigdy nie jest żart, to nigdy nie jest satyra (…). Nie można nikogo nazywać złodziejem ani posądzać o bycie złodziejem, jeżeli nie ma dowodów na to, że ktoś jest złodziejem”.

 

 

   W sprawie głos zabrało Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP, które w swoim oświadczeniu zauważa, że „wyrok Sądu Okręgowego w Szczecinie (…) nie uwzględnia specyfiki publicznych wypowiedzi w medium społecznościowym, jakim jest Twitter. Publikując na jego łamach każdy ma prawo przedstawiać – nawet skrajnie złośliwie – swój osobisty punkt widzenia. Charakterystyczna dla Twittera ograniczona do minimum objętość tekstu wymusza na użytkownikach formułowanie prostych i jednoznacznych przekazów, które mają często umowny, ironiczny charakter”.

 

 

Dalej CMWP zauważa, że „w myśl art. 10 ust. 1 Konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności, każdy ma prawo do swobody wypowiedzi, które obejmuje wolność posiadania poglądów oraz otrzymywania i przekazywania informacji i idei bez ingerencji władz publicznych i bez względu na granice państwowe”.

 

 

W świetle tego, co wydarzyło się na sali sejmowej podczas tzw. puczu uważam, że wyrok szczecińskiego sądu ma za zadanie uciszyć i zastraszyć krytyków posła Nitrasa, a nie sprawiedliwie osądzić kogokolwiek. Gdy widząc takie praktyki będziemy milczeć, szybko doprowadzimy do sytuacji, gdy wolność słowa będzie z definicji głoszeniem poglądów, które podobają się komuś, kto aktualnie sprawuje władzę. A zdecydowanie nie na tym powinna ona polegać w wolnym kraju.

 

 

Wojciech Pokora

Nie mylmy cenzury z polityczną poprawnością – WOJCIECH POKORA o granicy wolności słowa

„Czy w PL pedofile są częścią LGBT+, czy nie? Kto czuje się kompetentny odpowiedzieć?” – zapytał na Twitterze Redbad Klynstra-Komarnicki, aktor, prezenter telewizyjny i dziennikarz. Zapłacił za to pytanie wysoką cenę. Okrzyknięty został „homofobem” na podstawie tej łatki produkcja serialu „Król” wycofała się z propozycji, którą dla niego przygotowała. Hejt, który go spotkał spowodował, że ze współpracy zrezygnowała agencja aktorska, tłumacząc to „interesem firmy”. Nie chciała być utożsamiana z poglądami pana Klynstra-Komarnickiego.

 

Tylko, że on nie ma kontrowersyjnych poglądów. W wydanym przez niego oświadczeniu możemy przeczytać: „Mam znajomych i przyjaciół o różnych orientacjach seksualnych mieszczących się w skrócie LGBTQ+ i ich preferencje nie stanowią i nie stanowiły dla mnie nigdy kryterium oceny jakości ich człowieczeństwa. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem zaglądania przez Państwo czy Kościół do sypialni obywatela. Każdy ma prawo w swoim domu robić to, na co ma ochotę, o ile mieści się to w ramach prawa i nie narusza wolności drugiej osoby lub innej istoty, której prawa są chronione w naszej cywilizacji”. W tym kontekście warto się zastanowić, gdzie jest dzisiaj granica wolności słowa i czy w Polsce pojawia się cenzura motywowana polityczną poprawnością.

 

Słownik języka polskiego PWN definiuje poprawność polityczną jako „unikanie wypowiedzi lub działań, które mogłyby urazić jakąś mniejszość, np. etniczną, religijną lub seksualną”. Możemy sobie przecież wyobrazić, że zaistnieje jakaś grupa, która zechce w przestrzeni publicznej drwić z wartości, załóżmy katolickich, obrażając członków tej wspólnoty, jej hierarchów, nazywając duchownych dewiantami i kpiąc z ważnych dla tej grupy symboli. Wówczas, dzięki poprawności politycznej, takie działania zostaną napiętnowane społecznie i osoby, które te działania podejmują, określone zostałyby mianem „chamów” i w ten sposób traktowane.

 

Wiadomo, „cham” to osoba, która nie przestrzega zasad i jest przy tym ordynarna, zatem nie ma dla niej miejsca w towarzystwie osób dobrze wychowanych. Z takim „chamem” więcej nie będzie okazji się spotkać i nikt więcej jego tekstu nie wydrukuje, chyba że to przeprosiny. Tak przynajmniej wynika z założenia, o którym przeczytałem na stronie weekend.gazeta.pl w artykule „Poprawność polityczna znienawidzona jak gender. Dlaczego to pojęcie dla wielu stało się obelgą”. Właściwie jest to rozmowa redaktor Dominiki Buczak z profesorem Włodzimierzem Gruszczyńskim z Uniwersytetu SWPS. Redaktor stawia tezę, że termin „poprawność polityczna” przywołują w Polsce najczęściej prawicowe portale i prasa. Głównie w charakterze obelgi, na co profesor odpowiada, że to pewnie dlatego, że dla ludzi, którzy stosują się do zasad poprawności politycznej, jest to tak naturalne, że nie przychodzi im do głowy, żeby pisać artykuły o tym, że to wspaniała sprawa. Ewentualnie mogliby napisać coś o politycznej niepoprawności, ale wtedy użyliby raczej słowa „chamstwo”. Można zatem domniemywać, że wrażliwość lewicowa nie dopuszcza nawet potrzeby rozważań nad polityczną poprawnością, gdyż jest to trwały element ich postaw i wypowiedzi i jedynie „cham” nie stosuje się do tych zasad, jak to „cham”.

 

Profesor Gruszczyński definiuje w rozmowie poprawność polityczną w następujący sposób: „Mów poprawnie politycznie, czyli tak, żeby nie zrobić drugiemu krzywdy moralnej czy emocjonalnej swoimi słowami. To jedna z zasad komunikacji Grice’a: mów tak, żeby drugiej stronie było w miarę możliwości przyjemnie”. To w sumie bardzo infantylne założenie, ale skoro jedynie „cham” się do tej postawy nie stosuje, to może warto wdrożyć je w życie. Z tym że nikt tego nie robi. Przecież przytoczone przeze mnie kilka linijek wyżej działania w stosunku do katolików, to działania powszechne. Produkowanie i eksponowanie tzw. „cipomaryjek” czy obrażanie duchownych i chrześcijan, w szczególności katolików, to wręcz moda i sposób na zaistnienie w przestrzeni publicznej. Przybicie genitaliów do krzyża, czy podarcie Pisma Świętego, to przecież element wolności artystycznej, którą każdy ma prawo wyrażać jak chce. A że czasem zostanie uznany za obrazoburcę? Na tym polega sztuka. Otóż nie. Na tym polega hipokryzja, bo istnieją jednak tematy tabu, które traktowane są w sposób odmienny od religii, to m.in. tematy związane z mniejszościami seksualnymi.

 

Mamy dziś do czynienia z pewnym paradoksem. Środowiska promujące ruch LGBT+ robią wszystko, by o tym zjawisku było głośno. Organizowane są parady, w promocję ruchu zaangażowane są potężne środki finansowe, powstają odrębne działy literatury gejowskiej i lesbijskiej, proponowane są działania edukacyjne w szkołach. Z drugiej strony, publicznie zadane pytanie o rozwinięcie „plusa” znajdującego się po skrócie LGBT powoduje ostracyzm i niszczy artyście życie zawodowe. Dlaczego?

 

Wydaje się, ze nie o polityczną poprawność w tym wszystkim chodzi, bo przecież swoim pytaniem pan Klynstra-Komarnicki nikomu krzywdy moralnej czy emocjonalnej nie wyrządził. Podobnie jak redaktor Paweł Lisicki, który w programie „Wierzę” zapytał: „Dlaczego musimy umieć rozróżniać nauczanie Kościoła w kontekście ideologii LGBT od samego homoseksualizmu? Czy brak wyraźnego określania grzechu sodomii przyczynia się do utwierdzania homoseksualistów w przekonaniu, że da się go połączyć z nauczaniem Chrystusa?”. Jednak za te słowa zablokowany został kanał YouTube, w którym cykl audycji był emitowany. Z czym mamy zatem do czynienia, skoro nie o polityczną poprawność chodzi? Myślę, że z cenzurą.

 

Zacznę znowu od definicji słownikowej, żebyśmy poruszali się w tym samym zakresie pojęć. Zatem słownik PWN podaje, że cenzura to „kontrola publicznego przekazywania informacji, stanowiąca ograniczenie wolności wyrażania poglądów (tradycyjnie nazywanej wolnością słowa) oraz rozpowszechniania informacji (wolność druku)”. Każdy przejaw cenzury narusza tym samym wolność słowa. Z definicji. Słownik, ale i doświadczenie, podpowiada, że organy cenzury powoływane były zazwyczaj przez organy państwowe lub kościelne z punktu widzenia zgodności ich treści z prawem, polityką państwa, obronnością, moralnością czy zasadami wiary (stąd cenzura polityczna, wojskowa, obyczajowa, kościelna). Ale w przypadku kanału YouTube mamy do czynienia z cenzurą stosowaną przez prywatny podmiot, monopolistę, któremu pozwolono zdominować rynek przekazu video w Internecie. Zresztą, podobnie jak Facebookowi czy Twitterowi pozwolono na to samo w segmencie social media.

 

Kilka miesięcy temu grupa republikańskich senatorów wystąpiła przeciw praktykom cenzury stosowanym przez Google, Facebook i Twitter. Zasugerowali, że wymienione podmioty stosują cenzurę treści politycznych. Obawy senatorów potwierdziły się już w czerwcu br. gdy wyciekło nagranie z udziałem szefowej odpowiedzialnej za innowacje w Google. Jan Gennai, bo tak nazywa się szefowa, wypowiadała się m.in. na temat ostatnich wyborów prezydenckich w USA i zdradziła, że Google planuje tak dopasować algorytm wyszukiwarki, by wyświetlać przede wszystkim „właściwe” treści. Tak, by opinia publiczna została „właściwie” ukształtowana.

 

   W tym kontekście należy rozpatrywać działania podejmowane przez należący do Google kanał YouTube. I jak najbardziej należy protestować przeciwko przejawom cenzury, który firma ta stosuje. Dziwi mnie, że nie wszystkie środowiska, szczególnie te mające wolność, i demokrację na sztandarach, zauważają niebezpieczeństwo podejmowanych przez monopolistów działań. Jak pokazuje historia, nie każdy wróg mojego wroga jest moim przyjacielem i w sprawach tak ważnych jak wolność słowa, nie należy iść na żadne kompromisy, nawet gdy wydaje się, że przynoszą chwilowe zwycięstwo na froncie walki politycznej czy ideologicznej.

 

Wojciech Pokora

Ogłoś i niech się dzieje co chce – WOJCIECH POKORA o sile emocji w dziennikarskim przekazie

Wyobraźnia ważniejsza od wiedzy – zwykł mawiać Albert Einstein. I miał w tym sporo racji, bo zdobywając wiedzę, którą posiedli inni, będziemy poruszać się w schematach przez nich stworzonych. Nie stworzymy własnych. Zatem wyobraźnia – tak, ale nikt nie odmówi Einsteinowi także wiedzy.

 

Wyobraźnia więc w teorii Einsteina nie zastępuje wiedzy, a ma ją jedynie wspomóc i uzupełnić. Musi być zachowana równowaga. W reklamie od lat funkcjonuje podobna do Einsteinowej zasada, mianowicie – emocje ważniejsze od informacji. Już dawno odkryto, że produkty lepiej się sprzedają gdy reklama gra na emocjach klientów, a nie na ich intelekcie. Mało treści, dużo emocji i jest spora szansa na zwiększenie sprzedaży. I tu już nie działa niestety zasada równowagi. Śledząc niektóre kampanie reklamowe wręcz mam wrażenie, że intelekt jest ostatnim do czego twórcy chcieliby się odwołać. I mają do tego prawo, tak targetują swoich klientów i tak do nich przemawiają. Problem pojawia się wówczas, gdy podobną zasadę przyjmują media.

 

Wywołanie emocji, podniesie sprzedaż

 

Irena Tetelowska, prowadząc swoje badania prasoznawcze, przeanalizowała w latach 50. prace PulitzeraHearsta. Opisała wówczas zasadę działania emocji w „prasie sensacyjnej”. Autorka zauważyła, że wiadomości sensacyjne „angażują nie tylko prostą ciekawość czytelnika, lecz – i to może przede wszystkim – najróżniejsze emocje: lęku, gniewu, ambicji, niepokoju istnienia, niezaspokojonych dążeń, popędu płciowego, elementów sadyzmu”. Ponadto Tetelowska zwróciła uwagę na fakt istnienia dwóch wersji sensacji prasowej – naturalnej i tworzonej. Naturalna to taka, która odnosi się do wydarzeń, które same w sobie budzą emocje i nie potrzeba im żadnych dodatkowych zabiegów dziennikarskich. Tworzone, jak można się domyślać, to te, które dzięki umiejętnemu zaprezentowaniu zaczynają wywoływać emocje.

 

Mistrzem w tej drugiej formule był wspomniany William R. Hearst. Twierdził on, że „czytelnik jest zainteresowany przede wszystkim wydarzeniami, które zawierają elementy jego własnej, prymitywnej natury. Należą do nich: 1) Czynnik samozachowawczy; 2) Miłość i rozmnażanie się; 3) Żądza i ambicja”. Dlatego najlepiej sprzedają się historie o morderstwach, wypadkach, o zdrowiu, żywieniu, seksie, miłości, skandale towarzyskie i o wszelkiego rodzaju uzależnieniach. Wiedział to już przed Hearstem James Gordon Bennett, który ukuł maksymę: „Ogłoś i niech się dzieje, co chce”. Dziś znany jest jako prekursor dziennikarstwa śledczego, jako jeden z pierwszych zaczął prześwietlać i opisywać polityków oraz ich życie prywatne. Polityka sama w sobie jest nudna, ale polityka z tłem w postaci życia polityków i ich słabości sprzedaje się doskonale. Budzi bowiem emocje. Tak narodziła się prasa bulwarowa, która przede wszystkim operuje emocjami w odróżnieniu od prasy opiniotwórczej, która ma wpływać na intelekt.

 

Manipulacja emocjami

 

Słowem roku 2015 wg Oxford Dictionary zostało „słowo” – „xD”. Tak! Należy o tym pamiętać za każdym razem, gdy zaczynamy kolejną debatę na temat stanu mediów. Nie tylko w Polsce. Gdy emotikon stał się słowem roku popularnego słownika, uzmysłowił wszystkim, że znaczenia nie ma już liczba znaków (magiczny wyznacznik powagi wielu prac naukowych i tekstów dziennikarskich), ale emocje zawarte w jak najmniejszej ich liczbie. Nie bez przyczyny popularne portale podają w nagłówku czas w jakim można przeczytać zamieszczony tekst. Czytelnicy nie chcą się trudzić. Chcą mieć świadomość, że są poinformowani, ale nie muszą zgłębiać treści. Dlatego niosący za sobą emocje obrazek, czy też ciąg znaków w sposób umowny wyrażający np. radość, może z powodzeniem zastąpić nie jeden komentarz ekspercki. Bo wyraża emocje autora, które trafiają w emocje odbiorcy i doskonale wpisują się w jego nastroje. Nie dziwi więc, że za słowo kolejnego roku, czyli 2016, Oxford Dictionary uznał „post-prawdę”. A czym jest „post-prawda” jeśli nie rozwinięciem tego, co oddawał emotikon? Słowo 2016 roku opisuje (zgodnie ze słownikową definicją) okoliczności, w których fakty nie mają znaczenia w kształtowaniu opinii publicznej, bowiem zastępuje je odwoływanie się do emocji i osobistych przekonań. Co może niepokoić to fakt, że możemy z czystym sumieniem tą definicją opisać nie zjawisko „post-prawdy”, a coraz częściej media w ogóle. Nasza debata publiczna, której „poligonem”, chyba nie „salonem”, stają się media, bazuje coraz częściej na emocjach. Gdyby było inaczej, każdy dziennikarz zapraszający do studia polityka rozmawiałaby z nim o realnych działaniach i punktach programowych i gwarantuję, że ugrupowanie bez własnego programu w takich warunkach nie osiągnęłoby progu wyborczego. Dziś jest inaczej, można nie mieć merytorycznie nic do przekazania, a bazując jedynie na emocjach budować poparcie społeczne dla swoich działań. Mało tego – na emocjach można oprzeć sens funkcjonowania w polityce, czego wyrazem był chociażby „Ruch Palikota”.

 

Można też na emocjach budować linię redakcyjną. Tu przykładów mamy aż nadto. Wystarczy zacząć od przeglądu okładek popularnych tygodników, które prześcigają się w wymyślaniu przyciągających uwagę, ale i kształtujących opinię, rysunkach czy fotomontażach, poprzez krzykliwe nagłówki, często nie oddające zupełnie treści artykułów, które zapowiadają, po dodatki w postaci książek, filmów, gadżetów, czy też naklejek. One nie tylko napędzają sprzedaż, ale są elementem wojny na emocje. I tak rozumiem głośną w ostatnich dniach naklejkę „Strefa wolna od LGBT”, czy też w drugiej wersji „Strefa wolna od ideologii LGBT”. Nie mnie oceniać, czy to dobry chwyt marketingowy i czy buduje prestiż tytułu, który ją dodaje do swojego nakładu, ale sytuuję ją mniej więcej tam, gdzie jeden z dodatków popularnego dziennika, którym była „Ewangelia Judasza”. Wypuszczenie tego typu dodatku, wraz z towarzyszącym temu szumem medialnym, ma na celu w sposób symboliczny określenie profilu ideologicznego wydawcy. I wzbudzić emocje rzecz jasna. Te dodatki to takie emotikony – opisują emocje wydawcy, trafiają w emocje czytelników i wpisują się w ich nastrój. Wierny czytelnik przywiązuje się do tytułu.

 

Oświadczenie CMWP SDP

 

Oświadczenie Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP dotyczące reakcji firmy Empik na zapowiedź wydania numeru Gazety Polskiej z naklejką „Strefa wolna od LGBT” rozpatruję w świetle powyższych faktów. Żeby dobrze zrozumieć dlaczego CMWP zareagowało w tej sprawie, należy odłożyć na chwilę emocje i przyjrzeć się faktom. Nie ma tu znaczenia, co o środowisku LGBT sądzi dyrektor Centrum czy prezes SDP i sugerowanie, że Stowarzyszenie opowiada się w sporze ideologicznym po jednej ze stron jest nieuczciwe. Spory światopoglądowe nie są kategorią, którą zajmuje się, a przede wszystkim zajmować nie może, organizacja dziennikarka i prowadzone przez nią biuro monitoringu. Znaczenie ma w tym oświadczeniu fakt, że doszło do naruszenia przepisów i zasad wolności słowa. Skoro dwa podmioty dogadują się na usługę, podpisują stosowne umowy i z tych umów się wywiązują (jeden podmiot dostarcza towar, drugi nim handluje), to jeśli umowa nie obejmuje w swoim zakresie prawa ingerencji sprzedawcy w treści nie może odmówić sprzedaży konkretnego numeru. To wykracza poza jego kompetencje. Jeśli zgodzimy się na to, że jakieś gremium nada sobie przywilej wycinania niewygodnych ich zdaniem artykułów, czy dodatków z gazet, to wrócimy szybkim krokiem do przywrócenia urzędu cenzury w naszym kraju. A tego, mam nadzieję, nikt nie chce.

 

Wojciech Pokora