Otwiera wiele drzwi – TOMASZ NIEŚPIAŁ o sile Głównej Nagrody Wolności Słowa SDP

Co roku Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich przyznaje prestiżowe nagrody, w tym najcenniejszą: Główną Nagrodę Wolności Słowa. Trafia do autorów publikacji w obronie demokracji i praworządności. To nagroda za materiały dziennikarskie demaskujące nadużycia władzy, korupcję, naruszanie praw obywatelskich i praw człowieka.

 

To najważniejszy konkurs dziennikarski w Polsce – nie ma wątpliwości Mariusz Pilis, członek Zarządu Głównego SDP, który jest ostatnim laureatem Głównej Nagrody Wolności Słowa SDP. Otrzymał ją w 2020 roku.

 

Niewiele jest w Polsce tak dużych konkursów, w których dziennikarz może zostać dostrzeżony, a jego dokonania nagrodzone przez wybitnych kolegów z branży. To prestiżowa nagroda, która otwiera wiele drzwi – przekonuje.

 

Mariusz Pilis został doceniony za film dokumentalny „Sprawiedliwość”. To opowieść na temat strat jakie poniosła Polska w czasie II wojny światowej i reparacji wojennych od Niemiec.

 

To dla mnie ważny film, choć nie najważniejszy w całej karierze – zastrzega. Jak tłumaczy, od pewnego czasu realizuje ideę tworzenia filmów ważnych z punktu widzenia trwającej debaty w Polsce. – Reparacje wojenne to temat trudny i wzbudzający olbrzymie emocje. Przetłumaczenie tego problemu na film, który będzie zrozumiały dla wielu ludzi, jest niezwykle istotne z punktu widzenia przekazywania wiedzy i jej porządkowania.

 

Warto bić się za to co słuszne

 

Nagroda Główna Wolności Słowa to ogromne wyróżnienie, najważniejsze w naszej branży – nie ma wątpliwości Marek Pyza, dziennikarz Tygodnika Sieci. – Myślę, że powinno być istotne dla wszystkich rzetelnych dziennikarzy, którzy ścierają się z władzą – nieważne, czy samorządową, czy centralną – i bywają narażeni na represje z jej strony – dodaje Pyza, który został laureatem drugiej nagrody Głównej Wolności Słowa SDP wspólnie z Andrzejem R. PotockimMarcinem Wikło za tekst „Wojna Gdańska z Polską”. – To nagroda tym bardziej znacząca, że sprawa naszego artykułu ma swój ciąg dalszy w sądzie. Władze Gdańska wytoczyły nam absurdalny proces o ochronę dóbr osobistych – w znacznej mierze jego przedmiotem są opinie, a nie fakty – jako gmina Gdańsk, a więc de facto reprezentując wszystkich mieszkańców miasta. Pani prezydent Aleksandra Dulkiewicz zamiast wystąpić we własnym imieniu, skryła się za urzędem i za pieniądze gdańszczan próbuje kneblować dziennikarzy, którzy ośmielili się krytykować skandaliczną politykę jej i jej obozu politycznego – wyjaśnia Marek Pyza.

 

Wtóruje mu współautor tego tekstu Marcin Wikło. – Ta nagroda była niewątpliwym wsparciem dla nas – zaznacza dziennikarz Sieci. – Kiedy dostajesz pozew, zastanawiasz się czy wszystko zrobiłeś dobrze, czy sprawdziłeś każdą informację. Ponowne przemyślenie tej sprawy potwierdziło, że mamy rację, o którą będziemy walczyć w sądzie – wyjaśnia Marcin Wikło. I dodaje: – Zauważenie przez SDP tego sporu i wyniesienie jego rangi do sprawy ważnej było dla nas o tyle istotne, że utwierdziło nas w przekonaniu, że warto się bić za to, co uważamy za słuszne.

 

Dziennikarstwo jak ambona

 

Z kolei Michał Król, laureat z 2018 roku, nie ukrywa, że dla niego nagroda była dużym przeżyciem.

 

To była cenna i wzruszająca chwila, ale też ukoronowanie wielu lat pracy i zwrócenie uwagi na tematy, na które często nie było miejsca w ogólnodostępnych mediach – opowiada Michał Król, który Główną Nagrodę Wolności Słowa SDP otrzymał za filmy poświęcone prześladowaniu chrześcijan, które stworzył z Maciejem Grabysą i jedynym duchownym wśród laureatów tej nagrody – księdzem Romanem Sikoniem, salezjaninem. – Wiele osób dziwiło się, że ksiądz może otrzymać nagrodę dziennikarską i to najważniejszą – mówi portalowi sdp.pl ks. Roman Sikoń. – Świat duchowy jest zwykle oddzielony od świata świeckiego, ale naszymi filmami udowodniliśmy, że nie musimy zamykać się w mediach typowo katolickich. Okazało się, że możemy nie tylko dawać świadectwo wiary, ale też opowiadać o sprawach związanych z pomocą humanitarną w sposób atrakcyjny dla każdego widza – podkreśla ks. Roman Sikoń. I dodaje: – Nasze dziennikarstwo to dodatkowa ambona.

 

Maciej Łukasiewicz – dziennikarz z krwi i kości

 

Jako odrębna kategoria, główna Nagroda Wolności Słowa SDP przyznawana jest od 1999 roku. Jej pierwszą laureatką nagrody została Irena Piłatowska, ze Studia Reportażu i Dokumentu Polskiego Radia za audycję „Prawda odwrócona”. Od tamtej pory, w 21 kolejnych edycjach, wyróżnionych zostało prawie 40 dziennikarzy, niektórzy nawet dwukrotnie.

 

Tak, jak Bertold Kittel, były dziennikarz śledczy „Rzeczpospolitej”, a dziś związany ze stacją TVN, który został nagrodzony w 2004 i 2006 roku.

 

Pierwsze wyróżnienie zdobył za teksty o podejrzanych powiązaniach biznesowo-towarzyskich warszawskich urzędników. Dwa lata później powtórzył wyczyn wspólnie z Maciejem DudąBarbarą Sierszułą za ujawnienie międzynarodowego skandalu korupcyjnego.

 

To był fajny okres mojej pracy. A sam tekst o tzw. układzie warszawskim dotyczył zatracenia się urzędników w relacjach biznesowych – wspomina w rozmowie z sdp.pl Bertold Kittel. – Na temat wpadłem analizując majątki warszawskich urzędników. Postanowiłem sprawdzić jak to się stało, że ludzie, który pracują najwyżej dziesięć lat w urzędzie mają kilkumilionowe majątki. Potem ktoś to nazwał układem warszawskim – dodaje dziennikarz TVN.

 

Bertold Kittel przyznaje, że w tamtym czasie miał sentyment do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.

 

Patrzyłem na tę organizację, przez pryzmat tego, że jej wiceprezesem był kiedyś Maciej Łukasiewicz, który wtedy kierował „Rzeczpospolitą”. To był prawdziwy dziennikarz – z krwi i kości – mówi Bertold Kittel.

 

Dziś Maciej Łukasiewicz patronuje jednej z kategorii konkursu SDP. Jego imieniem przyznawana jest nagroda za publikacje na temat współczesnej cywilizacji i kultury oraz popularyzację wiedzy. Natomiast Bertold Kittel krytycznie patrzy na działalność i przyznawane przez SDP nagrody. – Materiał dziennikarski aby wygrać jakikolwiek konkurs, powinien spełniać określone kryteria, być wzorem. Tak z nagrodami SDP było kiedyś. Czy tak jest nadal? Nie wiem, bo nie śledzę już kto wygrywa w tych konkursach.

 

Z kolei Marek Pyza z Tygodnika Sieci przekonuje, że tylko w SDP szanse na docenienie ma praca mediów o różnym profilu. – Jak wiadomo, inne – uznawane za prestiżowe – branżowe laury są przeznaczone dla dziennikarzy liberalno-lewicowych, zaś nurt konserwatywny jest od lat konsekwentnie pomijany – zauważa. – Co roku możemy się przekonać, że tylko Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich obiektywnie ocenia naszą pracę i honoruje publikacje niezależnie od linii redakcji. To bezcenne w czasach, gdy dziennikarstwo, przyznaję to z dużym smutkiem, mocno się dewaluuje. SDP przywraca należne proporcje i przypomina o czasem zapomnianych w naszym środowisku: warsztacie, uczciwości, odpowiedzialności za słowo, odwadze – konstatuje Marek Pyza.

 

Dla dobra publicznego

 

Dwie statuetki Głównej Nagrody Wolności Słowa SDP na swoim koncie mają również Maria Dłużewska, Jolanta Hajdasz czy Joanna Lichocka. Dla tej ostatniej nagrody były ukoronowaniem dziennikarskiej pracy. Ostatnią zdobyła za 2013 rok. Potem rzuciła dziennikarstwo i weszła do polityki. W 2015 roku została posłem, a rok później członkiem Rady Mediów Narodowych.

 

W 2005 roku nagroda powędrowała do całego zespołu dziennikarzy działu zagranicznego „Rzeczpospolitej”, „za rozpoczęcie i konsekwentne kontynuowanie na forum krajowym i międzynarodowym walki z kłamstwami o „polskich obozach śmierci”.

 

Nagroda Główna Wolności Słowa to dla dziennikarzy, z którymi rozmawialiśmy, przede wszystkim umocnienie, podupadającej czasem, wiary w dziennikarstwo.

 

Nie powiem, że moje życie zawodowe radykalnie się zmieniło, bo nie pracujemy dla nagród, ale – choć brzmi to może górnolotnie – dobra publicznego. Ale ta wyjątkowa nagroda dopinguje do jeszcze cięższej pracy. Daje poczucie, że w pełnieniu naszej misji – a w takich kategoriach postrzegam zawód dziennikarza – możemy liczyć na wsparcie nie tylko naszych przełożonych, ale również istotnej części środowiska – mówi Marek Pyza z Tygodnika Sieci.

 

Jego redakcyjny kolega, Marcin Wikło przyznaje natomiast, że szczególnie ważne jest dla niego zauważenie ciężkiej, dziennikarskiej pracy. – To nie są teksty, które powstają w tydzień. Te tematy trzeba wychodzić, wyjeździć, więc miło jest kiedy ktoś ten trud docenia. I nie powiem: moja próżność została zaspokojona – dodaje.

 

Mariusz Pilis nagrodę SDP traktuje jako duże wyróżnienie swojej pracy i miłe doświadczenie: – Trafiła do kolekcji nagród, które już zdobyłem, ale też składa się na obraz mnie jako dziennikarza, reżysera, i producenta.

 

SDP murem za dziennikarzem

 

O znaczenie Głównej Nagrody Wolności Słowa pytamy także Andrzeja Stankiewicza, zastępcę redaktora naczelnego Onet, który zdobył ją z Małgorzatą Solecką w 2003 roku. Stankiewicz nie ukrywa, że ma dziś problem z SDP. – Był czas, kiedy to były najważniejsze nagrody w środowisku dziennikarskim, nie wzbudzały emocji negatywnych – mówi Stankiewicz. – Oceniając materiał dziennikarski zawsze trzeba patrzeć na jakość, a ja nie mam pewności, że te wszystkie nagrodzone smoleńskie filmy to były tak ważne dziennikarskie materiały – stwierdza Stankiewicz, który jest także laureatem nagrody Watergate oraz nagrody im. Stefana Żeromskiego za reportaż „Sieroty po generale”.

 

Jednocześnie przyznaje, że nagrody SDP są dla niego ważne. – Byłem relatywnie młodym dziennikarzem, kiedy je otrzymywałem, w zawodzie pracowałem kilka lat. Tamte teksty i nagrody to był mocny sygnał dla mnie, w którym kierunku powinienem zawodowo podążać – wyjaśnia Stankiewicz.

 

Jego teksty śledcze przyniosły mu nie tylko rozgłos, ale i procesy sadowe. – Mimo, że przegrywałem sprawy w polskich sądach, a rację przyznał mi dopiero Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu, to Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich było jedyną organizacją dziennikarską, która za mną wtedy stanęła. I broniła mnie do końca. To było dla mnie ważne – podkreśla Andrzej Stankiewicz.

 

Zastępca redaktora naczelnego Onetu przyznaje też, że ma wiele zastrzeżeń do konkursów dziennikarskich.

 

Nastąpiła ich straszna dewaluacja. Jeżeli konkurs jest organizowany przez środowisko sympatyzujące z władzą, to nie może być miarodajny. Z drugiej strony jeżeli w ważnych kategoriach zwyciężają materiały o niszowych problemach, to oznacza, że nagrody są przede wszystkim wyrażeniem poglądów jury. I to nie tylko dotyczy SDP. Nagrody przyznawane przez magazyn Press, też mają te defekty, co mnie irytuje – mówi Andrzej Stankiewicz.

 

Publicysta przyznaje też, że z tego powodu przez kilka lat nie zgłaszał swoich tekstów do konkursów dziennikarskich. – Miałem kryzys wiary w ich sens. Szczególnie kiedy widziałem jak przepadają w nich materiały ważne, które kosztują gigantyczne nakłady pracy dziennikarskiej i zasługują na nagrodę lub choćby nominację – wyjaśnia Stankiewicz. Ale zastrzega: – Wiem, że jestem bardzo zgorzkniały, ale tak to oceniam z perspektywy doświadczonego dziennikarza.

 

Nieco inny pogląd ma w tej sprawie Mariusz Pilis. – Świat dziennikarski rzeczywiście jest podzielony. Weszliśmy w erę wojennego dziennikarstwa. Mamy fronty, okopy. Jednak niezależnie od tego z jakiego okopu jest dziennikarz, w SDP liczy się wyłącznie warsztat. I dlatego to Główną Nagrodę Wolności Słowa należy cenić.

 

Tomasz Nieśpiał

Dziennik Wschodni bez likwidatora i kuratora

Sąd Rejonowy Lublin-Wschód uznał, że decyzja o ustanowieniu likwidatora w spółce wydającej gazetę była nieuzasadniona. – Zabrakło gruntownego zbadania sprawy, która dotyczy wolności słowa, czyli dobra chronionego konstytucyjnie – uznała asesor sądowy Kamila Sawicka. „Dziennik Wschodni uratowany!” – tak na postanowienie sądu zareagował wpisem na Facebooku Paweł Buczkowski, zastępca naczelnego gazety.

 

Sprawa związana jest z konfliktem jaki trwa już od kilku lat między udziałowcami spółki Corner Media wydającej Dziennik Wschodni. Spór doprowadził do procesu o rozwiązanie spółki, w której większość udziałów ma lubelski deweloper, pozostałe są w rękach obecnych lub byłych pracowników gazety.

 

W efekcie toczącego się procesu referendarz sądowy ustanowił kuratora, a następnie likwidatora spółki. Został nim mecenas Leszek Kukawski, były sędzia, a obecnie radca prawny i doradca restrukturyzacyjny. Kiedy kilka tygodni temu Kukawski przejął władzę nad redakcją, odwołał redaktora naczelnego i zwolnił kilka osób.
Większość redakcji nie uznawała jednak jego działań. Dziennikarze postanowili zaskarżyć postanowienie sądu o ustanowieniu likwidatora. Sprawa pojawiła się na wokandzie w czwartek 18 marca.

 

Działania rozpoczęte przez Leszka Kukawskiego spowodowały w redakcji ogromny chaos. Praca jest bardzo utrudniona bez kluczowych osób, których Leszek Kukawski pozbył się w tak bezpardonowy sposób – tłumaczył na rozprawie redaktor Buczkowski. – On nie zachowuje się jak osoba bezstronna – dodał.

 

Z kolei radca prawny Michał Pawlak, który reprezentował większościowego udziałowca, bronił działań mecenasa Kukawskiego. – Prawidłowo realizował czynności kuratora i likwidatora. Nie zrobił nic, co byłoby niezgodne z przepisami – przekonywał mecenas Pawlak.

 

Inne zdanie miał jednak sąd, który postanowił wykreślić z KRS Leszka Kukawskiego jako likwidatora spółki Corner Media i odwołał go też z funkcji kuratora. – Decyzja referendarza sądowego o ustanowieniu likwidatora była przedwczesna – uznała rozstrzygająca w tej sprawie asesor sądowy Kamila Sawicka.

 

Uzasadniając postanowienie stwierdziła też, że działania kuratora, a potem likwidatora spółki Corner Media wskazują na ryzyko „niedostatecznego uwzględnienia interesu społecznego przejawiającego się w roli jaką dla lokalnej społeczności odgrywa Dziennik Wschodni”.

 

Pośrednio sprawa dotyczy funkcjonowania mediów i wolności słowa, czyli dobra chronionego konstytucyjnie, na straży którego straży stoją także sądy. Okoliczność ta powinna skłonić do szczególnej refleksji nie tylko referendarza sądowego orzekającego w tej sprawie, ale także wyznaczonego przez niego kuratora, który ślubował, że będzie wykonywał obowiązki kuratora zgodnie z interesem społecznym – tłumaczyła asesor Kamila Sawicka.

 

Tomasz Kalinowski, większościowy udziałowiec Corner Media, który uczestniczył w posiedzeniu, nie chciał komentować rozstrzygnięcia sądu.

 

Jednak jak zauważają dziennikarze Dziennika Wschodniego postanowienie to nie koniec walki o gazetę. I zachęcają do wsparcia internetowej zbiórki, której celem jest wykupienie Dziennika Wschodniego przez czytelników. Jak na razie 180 osób wpłaciło ponad 22 tys. zł. Fundacja Wolności, która zainicjowała zbiórkę szacuje, że do wykupienia gazety mogą być potrzebne dwa miliony złotych.

 

Innym problemem jest też bieżące funkcjonowanie Dziennika Wschodniego. Postanowienie sądu spowodowało, że spółka Corner Media nie ma osoby upoważnionej do jej reprezentowania, w tym także do zaciągania zobowiązań w jej imieniu. Chodzi m.in. osobę uprawnioną do złożenia zamówienia na druk gazety.
Taką świadomość ma też lubelski sąd, który w postanowieniu zobowiązał przedstawicieli udziałowców Corner Media do wskazania osoby, która mogłaby być nowym kuratorem spółki. Mają na to siedem dni.

 

Tomasz Nieśpiał

TOMASZ NIEŚPIAŁ: Pokazali solidarność z dziennikarzami „Dziennika Wschodniego”

„Dziennik obywatelski a nie deweloperski” – pod takim hasłem odbył się w środę (3 marca) w Lublinie protest przeciwko zwolnieniom dziennikarzy Dziennika Wschodniego i działalności likwidatora spółki wydającej gazetę.

 

To nie jest sprawa lokalna. To jest sprawa całego kraju, całej naszej demokracji – mówił znany aktywista Jan Śpiewak, który przybył do Lublina na manifestację solidarności z dziennikarzami Dziennika Wschodniego.
O konflikcie w Dzienniku Wschodnim pisaliśmy na portalu sdp.pl w poniedziałek (TUTAJ). Sprawa dotyczy sporu między udziałowcami spółki Corner Media, czyli spółki wydającej gazetę. Jego istotą jest podejście do opisywanych przez Dziennik Wschodni spraw dotyczących branży deweloperskiej. Według dziennikarzy, większościowy udziałowiec Corner Media – Tomasz Kalinowski, który jest deweloperem, próbował wpływać na niezależność redakcji. Sam Kalinowski zaprzecza tym oskarżeniom.

 

Brak nadziei na porozumienie doprowadził do tego, że w lubelskim sądzie toczy się proces o likwidację Corner Media. Jego efektem jest m.in. ustanowienie likwidatora, który przejął władzę nad redakcją Dziennika Wschodniego. Zrobił to, choć pod koniec lutego do sprawy włączyła się Prokuratura Okręgowa w Lublinie. Zdaniem śledczych postanowienie sądu o likwidacji Corner Media zostało wydane „zdecydowanie przedwcześnie”.

 

Stanowisko prokuratury nie zatrzymało jednak działań likwidatora. Najpierw odwołał wieloletniego redaktora naczelnego Krzysztofa Wiejaka i jego zastępczynię Agnieszkę Mazuś. Pracę straciły też reporterka gazety Agnieszka Antoń-Jucha oraz księgowa i kadrowa Dziennika Wschodniego, która po operacji przebywa na zwolnieniu lekarskim. – Dzisiaj egzekutorzy pana likwidatora odwiedzili ją w domu i wręczyli dyscyplinarne zwolnienie z pracy – ogłosił w czasie protestu Krzysztof Wiejak. – Walczę o koleżanki, które zostały bezprawnie zwolnione z pracy i które były fundamentami tej gazety. W ten sposób deprecjonuje się wartość naszej gazety, która ma zostać wystawiona na sprzedaż. Nie ma na to mojej zgody – dodał.

 

Jako dziennikarka relacjonowałam wiele manifestacji, ale nigdy nie myślałam, że kiedykolwiek stanę po drugiej stronie. Nie sądziłam też, że w naszej obronie stanie tyle osób – mówiła natomiast Agnieszka Mazuś.
W demonstracji brali udział miejscy aktywiści, lubelscy dziennikarze, przedstawiciele organizacji pozarządowych i mieszkańcy. Cześć z nich trzymało w rękach transparenty z wyrazami poparcia dla zwolnionych pracowników gazety. Wielu uczestników relacjonowało protest w mediach społecznościowych. Robili to także dziennikarze Dziennika Wschodniego.

 

To protest jak każdy inny, więc nie będę zabraniał dziennikarzom jego relacjonowania – mówi Paweł Puzio, redaktor naczelny Dziennika Wschodniego powołany na to stanowisko kilka dni temu przez likwidatora spółki Corner Media.

 

Poza gestami solidarności z dziennikarzami podczas lubelskiej demonstracji padła też propozycja odkupienia udziałów w Dzienniku Wschodnim przez czytelników. – Uruchomiliśmy zbiórkę pieniędzy na ten cel. Chcemy aby Dziennik Wschodni był pierwszą gazetą regionalną, której właścicielem będą mieszkańcy – ogłosił Krzysztof Jakubowski, prezes Fundacji Wolności.

Strona zbiórki jest dostępna już pod adresem www.fundacjawolnosci.org/wolnoscslowa.

 

Jak wyjaśnia Jakubowski w razie sukcesu zbiórki i wykupienia Dziennika Wschodniego, wszyscy wpłacający zostaną jego udziałowcami proporcjonalnie do wpłaconej kwoty. – Zakładamy, że potrzebujemy zebrać ok. 2 mln zł. Dużo, ale pamiętajmy że portal www.dziennikwschodni.pl odwiedza ponad 2,5 mln użytkowników miesięcznie. Wystarczyłoby, aby co setny z nich wpłacił sto złotych – wyjaśnia prezes Fundacji Wolności. I dodaje: – Mamy szansę zrobić Dziennik Wschodni prawdziwie niezależną gazetą, kontrolowaną tylko przez jego czytelników. Chcemy, by dziennikarze mogli w dalszym ciągu patrzeć władzy na ręce.

 

Z kolei Jan Śpiewak przekonywał podczas protestu, że sprawa Dziennika Wschodniego pokazuje, że walka o wolność słowa w Polsce trwa. – I mam nadzieję, że nawet jeśli dzisiaj nie będzie ona wygrana, to jutro wygramy tę walkę – stwierdził znany społecznik.

 

Tomasz Nieśpiał

Fot. Autor

 

 

REPORTAŻ. Gwałt – wojnę o „Dziennik Wschodni” opisuje TOMASZ NIEŚPIAŁ

Paweł Puzio został nowym redaktorem naczelnym „Dziennika Wschodniego”. Wieloletni dziennikarz tej gazety objął stanowisko w asyście policjantów i ochroniarzy, którzy w sobotę zablokowali dziennikarzom wejście do redakcji. „To całkowite pogwałcenie niezależności dziennikarskiej” – mówią reporterzy Dziennika Wschodniego. Czy jedna z najbardziej opiniotwórczych gazet regionalnych zniknie z rynku? Los „Dziennika Wschodniego” jest w rękach sądu i likwidatora spółki, który wydaje gazetę.

 

Był poniedziałek, 22 lutego, kiedy do dziennikarzy „Dziennika Wschodniego” trafił mail z informacją o odwołaniu wieloletniego redaktora naczelnego gazety Krzysztofa Wiejaka. Nadawcą był Leszek Kukawski, radca prawny, który został ustanowiony likwidatorem spółki Corner Media wydającej „Dziennik Wschodni”.

 

Mecenas Kukawski ogłosił przy okazji, że na stanowisko naczelnego powołuje dotychczasowego zastępcę WiejakaPawła Buczkowskiego. I choć o konflikcie między udziałowcami spółki wydającej „Dziennik Wschodni” słychać już od dłuższego czasu, to w poniedziałkowe popołudnie w redakcji tej gazety zawrzało. – Nie uznajemy tej decyzji – mówili nam na gorąco dziennikarze.

 

Dziennikarze bronią naczelnego

 

Paweł Buczkowski uważa, że mecenas Kukawski nie miał prawa odwołać dotychczasowego redaktora naczelnego i powoływać nowego, ponieważ proces o likwidację spółki Corner Media trwa, a decyzja o ustanowieniu likwidatora jest nieprawomocna. – Takie działanie tylko potwierdza nasze wcześniejsze przypuszczenia, że w całej sprawie chodzi przede wszystkim o zamach na wolność mediów lokalnych – tłumaczy Buczkowski.

 

Nie jestem wrogiem „Dziennika Wschodniego” – przekonuje mecenas Leszek Kukawski. Jak twierdzi, jego celem jest działanie w interesie wszystkich udziałowców spółki. – To nie ja jestem przyczyną ich nieszczęść, tylko skutkiem ich konfliktu – dodaje w rozmowie z portalem sdp.pl.

 

Pracownicy „Dziennika Wschodniego” są jednak nieugięci i już następnego dnia publikują list otwarty, w którym próbę zmiany naczelnego nazywają „uzurpatorską”, a samego Wiejaka określają jako „gwaranta dziennikarskiej wolności słowa, której był wierny pomimo nacisków ze strony Tomasza Kalinowskiego, większościowego wspólnika Corner Media”.

 

Tomasz Kalinowski to lubelski przedsiębiorca, działa m.in. na rynku deweloperskim. On i jego rodzina prowadzą wiele intratnych inwestycji budowlanych w Lublinie i całym regionie. W 2014 roku został większościowym udziałowcem Corner Media.

 

Nigdy nie naciskałem na nikogo z redakcji „Dziennika Wschodniego”. Domagałem się tylko poszanowania moich praw jako wydawcy – komentuje zarzuty redakcji.

 

Z kolei Krzysztof Wiejak mówi nam, że nie kwestionuje wewnętrznego konfliktu w spółce wydającej „Dziennik Wschodni”. – Chcemy tylko, by mecenas Kukawski do czasu uprawomocnienia się postanowienia o likwidacji spółki Corner Media powstrzymał się od działań, które już teraz narażają gazetę i wydawnictwo na problemy, m.in. z kontrahentami, a udziałowców i pracowników, którzy już nie otrzymali pensji za luty, na wymierne straty finansowe – zaznacza.

 

Likwidator w prezencie

 

„Dziennik Wschodni” to jedna z najbardziej zasłużonych redakcji na Lubelszczyźnie. Według danych Związku Kontroli Dystrybucji Prasy w ubiegłym roku średnia sprzedaż dzienna wyniosła ponad 3,2 tys. egzemplarzy. Rekordy śrubuje natomiast strona internetowa gazety. W październiku 2020 roku serwis dziennikwschodni.pl miał ponad 2,8 mln unikatowych użytkowników i prawie 19 mln odsłon.

 

Z kolei w grudniu 2020 roku Dziennik Wschodni był – według badania prowadzonego przez Instytutu Monitorowania Mediów – najbardziej opiniotwórczym medium regionalnym w Polsce.

 

Na czele gazety stoi Krzysztof Wiejak, który z „Dziennikiem Wschodnim” związany jest od 28 lat. Najpierw jako współpracownik, od 1993 roku jako etatowy dziennikarz, a od 2006 roku nieprzerwanie jest naczelnym. – 1 lutego minęło 15 lat kierowania przeze mnie redakcją „Dziennika Wschodniego”. W prezencie dostałem pana podającego się za likwidatora – mówi Wiejak.

 

Aby wyjaśnić genezę konfliktu między redakcją a większościowym udziałowcem spółki wydającej „Dziennik Wschodni”, należy się cofnąć do 2014 roku. Wtedy tytuł zmienił właściciela. Wydawcą gazety została spółka Corner Media. Większość udziałów miał Kalinowski, ale jak sam przyznaje, nigdy nie traktował „Dziennika Wschodniego” jako projektu biznesowego. – Sam zainicjowałem powołanie tej spółki, a redakcji dałem wolność działania. Uznałem to za powinność podzielenia się sukcesem z mieszkańcami regionu. Chciałem ratować zasłużoną dla Lubelszczyzny gazetę – tłumaczy Tomasz Kalinowski.

 

Krzysztof Wiejak woli nie wracać do okresu, w którym zdecydował się na wydawniczy biznes z Kalinowskim. – Gdybym wówczas wiedział to, co dzisiaj, pewnie szukałbym innego inwestora. Ale tamtej decyzji już nie zmienimy – mówi portalowi sdp.pl.

 

Może zabrakło wyobraźni, że prędzej czy później interesy lokalnego biznesmena mogą odegrać w tej sprawie negatywną rolę – analizuje Andrzej Mielcarek, były wydawca i naczelny „Dziennika Wschodniego”.
Z kolei dr Wojciech Maguś, medioznawca z UMCS w Lublinie uważa, że w tamtym momencie trudno było przewidzieć, do czego mogą doprowadzić zmiany właścicielskie w „Dzienniku Wschodnim”. – Redakcja nie ze swojej winy znalazła się w sytuacji, w której postanowiła pracować tak jak dotychczas, ale w nowych warunkach – ocenia dr Maguś.

 

Medialny biznes dewelopera

 

Fakty są natomiast takie, że siedem lat temu Kalinowski miał 58 procent udziałów w Corner Media, a Wiejak z kilkunastoma pracownikami „Dziennika Wschodniego” 42 procent. Wtedy też udziałowcy zastrzegli, że do zmiany władz w wydawnictwie potrzebne jest 75 procent udziałów. Dziennikarze uznali, że to wystarczy, by obronić się przed ewentualnymi naciskami dewelopera na funkcjonowanie redakcji. I przez kilka lat to działało.

 

Problem zaczął narastać w 2017 roku, kiedy okazało się, że znana firma deweloperska – TBV Investment – chce wybudować w Lublinie osiedle na tzw. górkach czechowskich. – W tej sprawie napisaliśmy wiele tekstów, w których prezentowaliśmy argumenty zwolenników i przeciwników tej inwestycji. Nie miałem jednak wątpliwości, że jako gazeta powinniśmy opowiedzieć się po stronie mieszkańców przeciwnych zabetonowaniu zielonych płuc miasta – opowiada Wiejak.

 

Od tamtej pory relacje na linii WiejakKalinowski pogarszały się.
Najpierw były zawoalowane naciski, ale z czasem otrzymywałem od Tomasza Kalinowskiego bezpośrednio lub przez prokurent spółki jasne sygnały, że publikacje „Dziennika Wschodniego” psują interesy jego i jego partnerów biznesowych – wspomina Krzysztof Wiejak.

 

Tomasz Kalinowski zaprzecza, by kiedykolwiek ingerował w niezależność redakcji.
Jeśli tak było, to oczekuję przedstawienie opinii publicznej dowodów – mówi Kalinowski. – Jedyne czego oczekiwałem, to że „Dziennik Wschodni” o każdej sprawie będzie informował rzetelnie. Ale nikt nie liczył się z moim zdaniem.

 

Przedsiębiorca twierdzi, że ze sprawą zagospodarowania górek czechowskich nie ma nic wspólnego. Kiedy przypominamy, że wspólnie z TBV założył inną spółkę, zapewnia, że te sprawy nie mają ze sobą związku.
To jednak nie przekonuje Krzysztofa Jakubowskiego, prezesa Fundacji Wolności, który od początku obserwuje konflikt między przedsiębiorcą a dziennikarzami.

 

Nie mam wątpliwości, że „Dziennik Wschodni” narusza interesy swojego większościowego udziałowca, ale robi to realizując swoją misję. Działanie dewelopera to ewidentna ingerencja w wolność mediów i ograniczanie niezależności dziennikarskiej – mówi portalowi sdp.pl Krzysztof Jakubowski. – Widać dużą determinację biznesmena do pozbycia się osób, które odpowiadały za proobywatelską i proekologiczną formułę gazety – dodaje Jakubowski.

 

Natomiast dr Wojciech Maguś zauważa, że próby nacisku na dziennikarzy to zjawisko powszechne. – Władza zawsze chciała mieć wpływ na media. Szczególnie groźne stało się to w czasach utrzymującego się spadku czytelnictwa i sprzedaży gazet – wyjaśnia dr Maguś.

 

Według niego sytuacja jest bezpośrednio związana z otoczeniem gospodarczym w jakim funkcjonują media lokalne.

O ile w przypadku regionów dobrze rozwiniętych nie ma problemów z pozyskaniem dochodów reklamowych z rynku, o tyle w biedniejszych województwach wydawcy muszą się liczyć z tym, że lokalna polityka i biznes – wykorzystując ekonomiczne uwarunkowania – mogą próbować wpływać na przekaz w mediach – wyjaśnia medioznawca.

 

Przychodzi Kurczuk do Dziennika

 

Naciski na dziennikarzy to jednak nic nowego w „Dzienniku Wschodnim”. W 2004 roku szerokim echem odbiła się sprawa spotkania byłego ministra sprawiedliwości Grzegorza Kurczuka z SLD z Andrzejem Mielcarkiem, który kierował wtedy redakcją. W tamtym czasie Kurczuk, zaliczany do grona „baronów lewicy”, był jednym z najbardziej wpływowych polityków w kraju. Po serii tekstów o SLD w „Dzienniku Wschodnim” Kurczuk zasugerował Mielcarkowi, że jeśli gazeta nie przestanie krytycznie pisać o jego partii, to on użyje swoich wpływów, aby „Dziennika…” nie kupowano i nie zamieszczano w nim reklam. – Byłem wówczas w podwójnej roli: wydawcy i naczelnego. Dobrze wiedziałem, że finansowo gazeta cienko przędła i pieniądze były nam bardzo potrzebne – wspomina dziś w rozmowie z nami Andrzej Mielcarek. Wtedy jednak nie tylko nie uległ naciskom polityka, ale rozmowę z Kurczukiem nagrał i opublikował. Rozpętała się ogólnopolska afera. Sprawą zainteresowała się Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a prokuratura wszczęła śledztwo.

 

I choć Mielcarek przyznaje, że decyzja o publikacji nagrań z udziałem Kurczuka nie była dla niego łatwa, to wyszła „Dziennikowi Wschodniemu” na dobre. – To była naprawdę dobra robota, pokazaliśmy wtedy charakter. To dało też siłę całemu zespołowi, bo tamci młodzi dziennikarze zobaczyli, że poza prawem i moralnością w dziennikarstwie nie ma żadnych ograniczeń – mówi Andrzej Mielcarek, który nie ukrywa, że w sporze udziałowców Corner Media kibicuję dziennikarzom. – Tam gdzie krzyżują się interesy mediów i biznesu, prasa zawsze jest w trudnej sytuacji. Jednak w dziennikarstwie podstawową rzeczą jest potrzeba wewnętrznej niezależności oraz poczucie uczciwości i rzetelności wobec samego siebie. Tylko taką postawą buduje się zaufanie czytelników – podkreśla były naczelny „Dziennika Wschodniego”. I dodaje: – Oczywiście, aby sobie na taką postawę pozwolić, trzeba mieć też niezależność ekonomiczną. Ilość zer na koncie nie jest, niestety, bez znaczenia, o czym zespół „Dziennika Wschodniego” boleśnie się przekonał.

 

Pieniądze w tej sprawie nabrały szczególnego znaczenia, kiedy w wyniku konfliktu z Tomaszem Kalinowskim Krzysztof Wiejak nie został wybrany na kolejną kadencję prezesa spółki Corner Media. Kalinowskiemu zabrakło jednak głosów do powołania jego następcy. Powód? Wspomniany już wcześniej zapis o konieczności posiadania 75 procent udziałów do podjęcia takiej decyzji.

 

Tomasz Kalinowski próbował przejąć kontrolę nad Corner Media poprzez sukcesywne skupowanie udziałów od dziennikarzy. W ubiegłym roku doszedł do poziomu 71 procent. Kolejne dwa procent udziałów kupił kilka miesięcy temu od zastępcy WiejakaJerzego Szubieli, który po tej transakcji odszedł z „Dziennika Wschodniego”.

 

Według nieoficjalnych informacji, były zastępca Wiejaka sprzedał swoje udziały za 150 tys. zł.
Dziś Jerzy Szubiela nie chce rozmawiać o okolicznościach odejścia z „Dziennika Wschodniego”. – To była prywatna decyzja – oświadcza w rozmowie z portalem sdp.pl. I dodaje: – Sprzedałem udziały i odszedłem. Postąpiłem uczciwie.

 

Krzysztof Wiejak: – Po tej decyzji nie ukrywałem wielkiego rozgoryczenia i rozczarowania, że mój zastępca, z którym przez lata siedziałem biurko w biurko, złamał naszą niepisaną umowę, że albo wszyscy sprzedajemy udziały, albo nikt. Szubiela wybrał inaczej: jego sumienie – nie moja sprawa.

 

Tymczasem KalinowskiSzubieli mówi w samych superlatywach:

Jurek to bardzo dobry i doświadczony redaktor. Jego odejście z redakcji to duża strata dla „Dziennika Wschodniego”.

 

Jednak to doświadczenie sprawiło, że mniejszościowi udziałowcy – dzisiaj jest to osiem osób, w rękach których jest 27 procent udziałów Corner Media – postanowili się zabezpieczyć przed dalszym skupem udziałów przez Kalinowskiego.

 

Z naszych nieoficjalnych informacji wynika, że podpisali oni umowę, wedle której do sprzedaży udziałów potrzebna jest zgoda pozostałych osób z grupy mniejszościowych udziałowców Corner Media.

 

Tymczasem od marca ubiegłego roku w lubelskim sądzie toczy się proces o likwidację spółki Corner Media, jaki wytoczył jej większościowy udziałowiec, czyli właśnie Tomasz Kalinowski.

 

Pomimo wielokrotnych próśb i oficjalnych wniosków odmawiano mi dostępu do dokumentów finansowych spółki. Jako większościowy udziałowiec nie miałem wiedzy na temat rozliczeń i zawieranych umów – tłumaczy swój krok przedsiębiorca. Przekonuje też, że wielokrotnie chciał polubownie rozwiązać konflikt.

 

Proponowałem, że odkupię resztę udziałów lub odsprzedam im swoje. Nie byli zainteresowani. Nikt nie chciał też słyszeć o tym, że mogę sprowadzić do spółki inwestorów, którzy zagwarantują utrzymanie zatrudnienia i wynagrodzeń pracownikom na okres trzech lat. Dlatego wybrałem drogę sądową – tłumaczy Tomasz Kalinowski.

 

Nigdy spółka nie zatajała przed nim żadnych informacji. Jako wspólnik miał możliwość wglądu do dokumentów i sprawozdań finansowych spółki. W mojej ocenie chodziło o po prostu o pokazanie, kto tu jest najważniejszy – oświadcza natomiast Krzysztof Wiejak.

 

Wolność słowa w licytacji

 

Proces w sprawie przyszłości „Dziennika Wschodniego” trwa. Ostatnio w Krajowym Rejestrze Sądowym przy nazwie spółki Corner Media widnieje dopisek „w likwidacji”.

 

Kilka dni temu Krzysztof Wiejak opublikował post w mediach społecznościowych, w którym zapowiada batalię o gazetę. „Będę walczył o Dziennik Wschodni, bo uważam, że wolności słowa nie można zlicytować, sprzedać panom z wypchanymi portfelami, bo komuś się nie podoba, że mamy swoje zdanie i go bronimy”.

Pod postem widnieje dziesiątki komentarzy, setki „udostępnień” i „lajków”.

 

Decyzja jest w rękach sądu, ale mam nadzieję, że ta sytuacja skończy się pozytywnie dla redakcji, której celem jest zagwarantowanie sobie swobody pracy i niezależności dziennikarskiej – mówi dr Wojciech Maguś. – „Dziennik Wschodni” zajmuje ważne miejsce na medialnej mapie Lubelszczyzny. Jego likwidacja oznaczałaby ograniczenie mieszkańcom dostępu do wartościowych treści. A wielogłos przekazu jest w dzisiejszych czasach wartością nie do przecenienia – podkreśla medioznawca z UMCS w Lublinie.

 

Krzysztof Wiejak liczy się z tym, że do likwidacji spółki dojdzie. – Nie sądzę, że się dogadamy. Ale chciałbym, by ten proces przebiegł zgodnie z prawem, jak najbardziej transparentnie. Mam nadzieję, że „Dziennik Wschodni” trafi w ręce profesjonalnego wydawcy z pomysłem na gazetę i portal, który pozwoli dziennikarzom robić to, co do tej pory robili: pisać prawdę o każdym – mówi dziennikarz.

 

Tymczasem Tomasz Kalinowski nie wyklucza, że jeśli w wyniku postępowania likwidatora „Dziennik Wschodni” zostanie wystawiony na aukcję, to do niej przystąpi.

 

Dlaczego miałby Pan inwestować drugi raz firmę, którą chce zlikwidować? – pytamy z niedowierzaniem. – Bo wciąż wierzę w dziennikarstwo. A cena nie gra roli – oświadcza lubelski deweloper.

 

Epilog?

 

Kolejną odsłonę konfliktu w „Dzienniku Wschodnim” obserwowaliśmy w miniony weekend. W sobotę rano mecenas Leszek Kukawski pojawił się w siedzibie redakcji „Dziennika Wschodniego”, w towarzystwie ochrony. Wymieniono zamki w drzwiach, a dziennikarzy pracujących w gazecie nie wpuszczono do redakcji.

 

Okazało się wtedy, że decyzją mecenasa Kukawskiego nowym naczelnym został wieloletni dziennikarz „Dziennika Wschodniego” Paweł Puzio. – Zgodziłem się przyjąć tę propozycję, by zagwarantować ciągłość wydawania gazety i zapewnić pracownikom wypłaty w poniedziałek – tak Puzio tłumaczył się przed dziennikarzami na korytarzu redakcji. Na miejscu byli już tam policjanci, którzy nie pozwalali wejść dziennikarzom do środka.

 

Część z reporterów próbowała odzyskać swoje rzeczy pozostawione w redakcji. Bez skutku. – To naruszenie możliwości pracy dziennikarza – nie ma wątpliwości Paweł Buczkowski.

 

Dopiero o ustalonych przez mecenasa Kukawskiego porach dziennikarze mogli wejść do środka. Niektórzy z nich – tak jak Agnieszka Mazuś, dotychczasowa zastępczyni redaktora naczelnego – dopiero w niedzielę pojawili się w miejscu swojej pracy. Dla niej był to ostatni taki dzień – dostała bowiem wypowiedzenie z pracy. Redakcję „Dziennika Wschodniego” opuszczała ze łzami w oczach i przy wylewnych pożegnaniach z większością zespołu redakcyjnego.

 

Tomasz Nieśpiał

Nagrodzą dziennikarzy z akademickim zacięciem

16 marca poznamy laureatów tegorocznej edycji nagrody AKLAUD, przyznawanej osobom łączącym pracę w mediach z aktywnością akademicką.

 

Nagrody AKLAUD zostaną wręczone podczas Gali Akademickiego Lauru Dziennikarskiego 2019, która odbędzie się w Trybunale Koronnym w Lublinie.
Akademicki Laur Dziennikarski to ustanowiona w 2014 r. coroczna nagroda przyznawana lubelskim dziennikarzom w dwóch kategoriach: AKLAUD oraz AKLAUD Młodych.
Tegoroczni nominowani do nagrody AKLAUD to: red. dr Anna Duda (związana z TVP Lublin reżyserka filmów dokumentalnych, scenarzystka, wykładowca UMCS w Lublinie), red. Katarzyna Michalak (reportażystka z Radia Lublin, doktorantka UMCS), red. dr Wiesława Szymczuk (TVP Lublin, UMCS i Wyższa Szkoła Przedsiębiorczości i Administracji w Lublinie), red. dr Bogusław Wróblewski (założyciel i redaktor naczelny czasopisma „Akcent”, wykładowca UMCS) oraz red. prof. Natasza Ziółkowska-Kurczuk (TVP Lublin i UMCS).

 

Natomiast o zwycięstwo w kategorii AKLAUD Młodych rywalizują Bartosz Koterba (opiekun pracowni radiowej KUL) i Łukasz Kucharski (TV UMCS).
Dotychczas nagrody AKLAUD otrzymali: Alojzy Leszek Gzella, Maria Brzezińska, Piotr Zdanowicz, Małgorzata Sawicka, Marek Skowronek, Marcin Sanakiewicz, Ewa Bulisz, Martyna Podolska oraz Mateusz Kasiak.

 

Tomasz Nieśpiał

Ciężko być dziennikarzem na Słowacji – rozmowa z politologiem dr. ŁUKASZEM LEWKOWICZEM

Ján Kuciak stał się symbolem bezkompromisowości w dążeniu do ujawnienia patologii władzy Po jego śmierci można zauważyć pewien rozkwit dziennikarstwa śledczego i politycznego  – mówi dr Łukasz Lewkowicz, politolog z Wydziału Politologii i Dziennikarstwa UMCS i Instytutu Europy Środkowej w Lublinie w rozmowie z Tomaszem Nieśpiałem.

 

13 stycznia rozpoczął się na Słowacji proces czterech podejrzanych o zlecenie i wykonanie zabójstwa dziennikarza śledczego Jána Kuciaka. Jak to możliwe, że w XXI wieku, w środku Europy, w demokratycznym państwie, mogło dojść do takiego morderstwa?

 

To jest dobre pytanie, bo prędzej takiego wydarzenia można się było spodziewać w państwach, które mają problem z demokracją, gdzie do zabójstw dziennikarzy dochodziło wcześniej – w Rosji, na Ukrainie, czy w Turcji.

 

Kuciak zginął, bo interesował się związkami grup przestępczych z władzą i biznesem. Właśnie mija dwa lata od tragedii, którą obserwuje Pan od samego początku. Pamięta Pan pierwsze reakcje na doniesienia o zabójstwie?

 

Byłem w szoku, bo to było przełomowe wydarzenie na Słowacji. Jak chyba wówczas każdy zadawałem sobie pytanie: dlaczego Kuciak zginął? Należy jednak pamiętać, że zanim jeszcze doszło do tego zabójstwa, od dłuższego czasu na Słowacji panowała nieprzychylna dla dziennikarzy atmosfera.

 

Ówczesny premier Robert Fico znany był ze swoich wulgarnych wypowiedzi kierowanych pod adresem dziennikarzy zadających mu niewygodne pytania.

 

Tak, zdarzało się, że nazywał krytykujących go dziennikarzy „prostytutkami”.

 

Była nagonka na dziennikarzy?

 

Na pewno atmosfera nie sprzyjała komfortowi pracy mediów.

 

Ján Kuciak i jego narzeczona Martina Kušnírová zostali zamordowani 21 lutego 2018 roku w swoim domu niedaleko Trnawy. Od początku te zabójstwa wiązano z pracą dziennikarza.

 

To była egzekucja w stylu mafijnym. Kuciak interesował się powiązaniami najważniejszych słowackich polityków i biznesmenów z lokalnymi grupami przestępczymi. Pisał o działalności włoskiej mafii, której przedstawiciele podejrzewani byli o wyłudzenia podatku VAT i dopłat rolniczych z UE we wschodniej Słowacji. Miał wielu wrogów.

 

Wróćmy do procesu. Na pierwszej rozprawie, były wojskowy Miroslav Marček przyznał się do zabójstwa dziennikarza. Miał za to otrzymać 50 tys. euro. Ale wciąż nie wiadomo kto był zleceniodawcą.

 

W marcu ubiegłego roku zarzut zlecenia zabójstwa postawiono Mariánowi Kočnerowi – przedsiębiorcy, przeciwko któremu Kuciak prowadził dziennikarskie śledztwo. Ten jednak nie przyznaje się do winy i odmawia składania zeznań.

 

Ale mówią inni. Na przykład były dziennikarz śledczy i były współpracownik służb specjalnych Péter Tóth.

 

Tak. Podczas procesu Tóth zeznał, że na zlecenie Kočnera śledził Kuciaka i 27 innych dziennikarzy. Chodziło o znalezienie i opublikowanie dyskredytujących ich informacji. Według Tótha akcję tę miał wspierać finansowo syn jednego z najbogatszych słowackich biznesmenów. Za jego pieniądze kupiono m.in. dwa samochody, sprzęt podsłuchowy, opłacano także współpracujących w ramach inwigilacji ludzi.

 

Skoro to była szersza akcja obejmująca nie tylko Kuciaka, to znaczy, że dziennikarstwo śledcze na Słowacji było wówczas w dobrej kondycji?

 

Jest kilku rozpoznawalnych dziennikarzy, którzy zajmują się dziennikarstwem śledczym lub też pracą na pograniczu dziennikarstwa śledczego i politycznego. To są zwykle osoby związane z mediami należącymi do dużych koncernów medialnych.

 

Tak jak w przypadku Kuciaka. Za nim stał Ringier Axel Springer.

 

To prawda. Wprawdzie on zmieniał redakcje, ale w okresie przed śmiercią pracował dla Aktuality.sk, które jest częścią tego koncernu.

 

To pomagało?

 

Na pewno. Siła mediów słowackich jest wprost proporcjonalna od siły finansowej, organizacyjnej i prawnej koncernu, który za nimi stoi.

 

A jak zatem wygląda rynek medialny na Słowacji?

 

Prywatyzacja z lat 90. spowodowała, że mamy duże koncerny medialne kontra media publiczne, prezentujące głównie punkt widzenia rządzących, sprawujących w danym momencie władzę. Jeśli chodzi o media niezwiązane z władzą, to do najbardziej opiniotwórczych mediów należy zaliczyć liberalny dziennik „SME”, antyrządowy w tym momencie „Denník N”, prezentująca lewicowy punkt wiedzenia „Pravda” i „Hospodářské nowiny”, w których dominuje tematyka ekonomiczna.

Bardzo popularny jest oczywiście portal Aktuality.sk, w którym publikował Kuciak. Wśród tygodników można wymienić „.týždeň”.

Jeśli chodzi o telewizję, to poza publicznymi „Jedynką” i „Dwójką” popularna jest  informacyjno-publicystyczna, komercyjna stacja TA3. Jest też bardziej rozrywkowa Markiza oraz TV JOJ.

Całkiem nieźle radzi sobie na słowackim rynku medialnym radio, głównie stacje prywatne, jak Radio Expres czy Fun Radio.

Natomiast pewną specyfiką medialnego rynku na Słowacji jest duży wpływ mediów alternatywnych, które nie wiadomo jak są finansowane i w czyim interesie występują, ale często mają charakter prorosyjski.

 

Z czego to wynika?

 

To są pewne tradycje historyczne wywodzące się jeszcze z XIX wieku, czyli związane z popularnym na Słowacji panslawizmem. Właściwie poza 1968 rokiem, Słowacja nie postrzegała Rosji jako swojego wroga. I te historyczne i kulturowe doświadczenia do dzisiaj rezonują i powodują, że społeczeństwo słowackie nie jest antyrosyjskie. A to oznacza, że te media mają racje bytu.

 

Jaki jest ich cel?

 

Zwykle nie są wprost prorosyjskie. To nie jest słowacka wersja Sputnika. To są często media z pozoru neutralne, utrzymywane z wpłat niezwiązanych z biznesem rosyjskim, czy rosyjskimi służbami. Teoretycznie to są oddolne inicjatywy, które nie wychwalają wprost Rosji, lecz bardziej skupiają się na sianie spiskowych teorii dziejów.

 

Typowa rosyjska propaganda, która swój rozkwit przeżywa od momentu aneksji Krymu.

 

Dokładnie. To są media antyzachodnie, antyliberalne. Pisze się w nich i mówi o „zgniłym Zachodzie”, krytykuje działania amerykańskie na świecie. Ta narracja jest zdecydowanie antyzachodnia, a przez to automatycznie prorosyjska.

Co ciekawe, jest wielu polityków zarówno z lewej, jak i z prawej strony sceny politycznej na Słowacji, którzy promują te media, co niewątpliwie je wzmacnia i sprawia, że są wpływowe.

 

Co to są za strony?

 

Jest ich bardzo dużo. Niektóre funkcjonują od dłuższego czasu, niektóre są zawieszane lub likwidowane, a po jakimś czasie wznawiają działalność.

Z głównych tytułów można wymienić bardzo popularny magazyn „Zem&Vek”, którego nakład sięgał swego czasu 30 tys. egzemplarzy, rozgłośnię Slobodný Vysielač, czy też stworzony przez mieszkającego na Słowacji Rosjanina chelemendik.sk. Do siania dezinformacji wykorzystywane są także popularne media społecznościowe, przede wszystkim Facebook.

Dużo tego typu serwisów i stron internetowych uaktywniło się na Słowacji po 2014 roku i pokazywało rosyjską wersję konfliktu na wschodzie Ukrainy.

 

Wróćmy do Jána Kuciaka. Śmierć dziennikarza wywołała niespotykane od 1989 roku masowe demonstracje na Słowacji, w wyniku których doszło do wielu dymisji i upadku rządu Roberta Ficy. Czy zatem sprawa Kuciaka jest dowodem na siłę dziennikarstwa śledczego na Słowacji, czy wręcz przeciwnie: zabójstwo dziennikarza, którego państwo nie było w stanie obronić, obnażyło patologie państwa?

 

Na pewno państwo słowackie pokazało słabość przed tym morderstwem. Tym bardziej, że były sygnały o tym, że już wcześniej grożono Kuciakowi. I wówczas państwo i jego służby nie zareagowały, choćby poprzez przyznanie dziennikarzowi ochrony. Z drugiej strony było to wydarzenie, które wywołało ogromną zmianę na scenie politycznej. Poza tym zaczęto też dyskutować o kondycji dziennikarstwa śledczego i w ogóle o stanie mediów na Słowacji.

 

I jaka jest diagnoza?

 

Słowacja jest ciekawym krajem, w którym funkcjonuje wiele mediów niezależnych od władzy. Po śmierci Kuciaka można nawet zauważyć pewien rozkwit dziennikarstwa śledczego i politycznego, który doprowadził między innymi do ujawnienia działalności albańskich grup mafijnych na Słowacji. Dość powszechnie analizowane są w mediach powiązania byłego premiera Roberta Fico i innych polityków ze światem przestępczym.

 

Czyli jest coś takiego jak mit Kuciaka?

 

W pewnym sensie tak. Kuciak stał się symbolem niezależności i bezkompromisowości w dążeniu do ujawnienia patologii władzy. Z drugiej strony pamiętajmy o cenie jaką za to zapłacił. Ta pokazowa egzekucja pokazała, że dziennikarstwo na Słowacji jest niebezpiecznym zawodem i nie wiadomo, czy ostatecznie nie odstraszy ona mediów od prowadzenia działalności śledczej.

 

Jest takie zagrożenie?

 

Oczywiście, bo mimo niezależnie od sprawy Kuciaka, dziennikarstwo śledcze na Słowacji boryka się z takimi samymi problemami jak i w Polsce. Redakcje rezygnują z tej formy działalności, bo jest czasochłonna i droga.

 

A jaka jest kondycja zawodowa samych dziennikarzy?

 

Ta sytuacja jest niejednoznaczna. Z jednej strony środowisko dziennikarskie zmaga się z tymi samymi bolączkami co dziennikarze w Polsce. Najczęstsze problemy to niestabilność zatrudnienia i niezbyt wysokie zarobki.

Do tego dochodzi niestabilne prawo prasowe, które politycy próbują zmieniać „pod siebie”.

 

To znaczy?

 

Choćby wprowadzenie obowiązku publikowania sprostowań. Politycy, którzy są niezadowoleni z artykułu mają prawo do sprostowania, które musi zostać wydrukowane. Potem redakcja pisze znowu swoje, a polityk znów prostuje. Taki swoisty ping-pong. Nadawca, który nie zastosuje się do nowego prawa, może zostać ukarany wysoką grzywną.

Dodając do tego, niedawną próbę wprowadzenia 50-dniowego moratorium na publikowanie przedwyborczych sondaży, która ostatecznie się nie powiodła, nie sposób nie odnieść wrażenia, że media są na różnych polach atakowane. Co powoduje, że chyba ciężko jest być dziennikarzem na Słowacji.

 

Rozmawiał Tomasz Nieśpiał

 


 

Łukasz Lewkowicz

 

Absolwent politologii i stosunków międzynarodowych na Wydziale Politologii UMCS w Lublinie. W 2011 r. uzyskał stopień doktora. Tematem jego zainteresowań naukowych są m.in. stosunki polsko-słowackie i polsko-czechosłowackie, polityka zagraniczna Słowacji, Grupa Wyszehradzka oraz współpraca transgraniczna w Europie Środkowej.

Pracuje na Wydziale Politologii i Dziennikarstwa UMCS i w Instytucie Europy Środkowej w Lublinie.

 

Dziennikarz to nie zawód, tylko charakter – rozmowa z MICHAŁEM KAMIŃSKIM, redaktorem naczelnym „Tygodnika Zamojskiego”

Zakazując nam publikacji na temat Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej w Zamościu, sąd działał wbrew interesowi społecznemu. Jako dziennikarze mamy wręcz obowiązek, nie tylko prawo, patrzeć na to, co się dzieje z publicznymi pieniędzmi – mówi Michał Kamiński, redaktor naczelny i wydawca „Tygodnika Zamojskiego”, w rozmowie z Tomaszem Nieśpiałem.

 

Pierwszy numer „Tygodnika Zamojskiego” ukazał się 23 listopada 1979 roku. 40 lat później, w wolnej Polsce, 4 listopada 2019 roku dostaje Pan sądowy zakaz publikacji. Nie takiego prezentu spodziewał się Pan na czterdziestkę?

 

Nie patrzyłem na to w ten sposób, ale rzeczywiście, dzięki temu postanowieniu zaistnieliśmy praktycznie w całym kraju. Pisały o nas media branżowe, ogólnopolskie portale, były teksty w kilkudziesięciu tygodnikach lokalnych, „Gazecie Wyborczej”, „Dzienniku Wschodnim” i „Kurierze Lubelskim”. I w tym sensie od sędzi Justyny Rzepy dostaliśmy prezent dość specyficzny, ale głośny.

 

Ale to nie tak, że wcześniej nikt o „Tygodniku Zamojskim” nie słyszał. Jesteście tytułem z długą historią i dobrymi wynikami sprzedażowymi, które też zostały zauważone.

 

To są sprawy, które niespecjalnie czytelników interesują, ale „Tygodnik Zamojski” zawsze był w czołówce. Kiedyś pokazywały to badania czytelnictwa, teraz dane sprzedażowe. Ale przez długi czas, nikogo to specjalnie nie interesowało. Teraz i owszem…

 

Wróćmy do postanowienia Sądu Okręgowego w Zamościu, który 4 listopada zakazał wam pisania przez 11 miesięcy na temat Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej w Zamościu i usunięcie ze strony internetowej artykułów na temat tej spółki. Jak Pan zareagował na tą informację?

 

Byłem poirytowany, bo okazało się, że sąd wydając takie postanowienie oparł się wyłącznie na dokumentach, które przedstawiło PGK. Były tam nasze teksty i ich sprostowania.

 

Publikowaliście te sprostowania?

 

Dobrze Pan wie, że jeśli sprostowanie spełnia wymogi formalne, to redakcja ma obowiązek je opublikować, bez względu na to, jakie banialuki są w nim zawarte.

 

Natomiast nasze stanowisko prezentowaliśmy w wyjaśnieniach, które ukazywały się w gazecie. Ale tych argumentów PGK do sądu nie dostarczyło.

 

Sąd zdecydował o cenzurze prewencyjnej na podstawie twierdzeń jednej strony?

 

Tak to wyglądało, stąd irytacja. Funkcjonowanie tego typu zabezpieczeń jest prawnie uzasadnione, na przykład w sprawach finansowych. W przypadku mediów, trzeba postępować inaczej, bo zawsze można tak sformułować wniosek, by takie zabezpieczenie otrzymać.

 

Trzeba zmienić prawo?

 

Być może. Z drugiej strony kiedy bulwarówka opisuje bez zgody czyjeś życie prywatne, to zastosowanie takiego zabezpieczenia może być uzasadnione. Kluczowa jest odpowiedź na pytanie: czy istnieje interes społeczny, by pisać o danej sprawie, czy nie.

 

W przypadku pisania o spółce komunalnej sytuacja wydaje się być oczywista.

 

Zakazując nam publikacji na temat PGK, sąd ewidentnie działał wbrew interesowi społecznemu. Przecież jako dziennikarze mamy wręcz obowiązek, nie tylko prawo, patrzeć na to, co się dzieje z publicznymi pieniędzmi. Sąd jednak tego nie zauważył. W dodatku brak naszego stanowiska spowodował, że sąd mógł stwierdzić, że dobra spółki PGK zostały naruszone. Ale nigdy nie pisaliśmy, że PGK jest złą firmą, lecz opisywaliśmy decyzje kierownictwa tej spółki i ich konsekwencje. A to jest zasadnicza różnica. Nie naruszaliśmy więc dóbr osobistych spółki komunalnej i na to się powołaliśmy składając zażalenie.

 

Wtedy też pojawiła się głośna okładka w „Tygodniku Zamojskim”. W oryginalny sposób poinformowaliście o tym, że sąd zakazał wam publikacji na temat PGK. Daliście wielką ramkę w formie nekrologu opatrzoną pieczęcią „Cenzura”. Skąd taki pomysł?

 

Mieliśmy kolejny tekst na temat PGK. Konsultowałem z prawnikami jak powinniśmy się zachować, bo choć sąd w swoim postanowieniu nałożył na nas wiele ograniczeń, to do końca nie miałem jasności, o czym możemy pisać. Ostatecznie tekstu nie opublikowałem, ale pomyślałem, że forma nekrologu z napisem „Cenzura” na pierwszej stronie byłaby jasnym przedstawieniem stanowiska redakcji. Postawiliśmy sprawę na ostrzu noża.

 

W ten sposób „Tygodnik Zamojski” sam trafił na okładki.

 

Sporo tego było. O naszej sprawie podawały nawet media zagraniczne. Postanowieniem sądu zainteresował się Rzecznik Praw Obywatelskich, otrzymaliśmy wsparcie z Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP, popierała nas Izba Wydawców Prasy i Stowarzyszenie Gazet Lokalnych.

 

I wtedy też pojawił się pomysł z publikacją tekstów o PGK w mediach należących do Stowarzyszenia Gazet Lokalnych?

 

To był świetny pomysł Andrzeja Andrysiaka z „Gazety Radomszczańskiej”. Jednego dnia, 12 grudnia, na znak protestu i w geście solidarności 32 lokalnych wydawców z całej Polski, skupionych w SGL, opublikowało w 56 tytułach teksty, które na postawie sądowego postanowienia musieliśmy usunąć ze strony internetowej „Tygodnika Zamojskiego”.

 

To przypomina mi sprawę „Pentagon papers”, którą zresztą niedawno Steven Spielberg opowiedział w hollywoodzkiej produkcji „Czwarta władza”. Tam też był federalny zakaz publikacji, który udało się ominąć dzięki solidarności ówczesnych mediów.

 

I to było fantastyczne! Media pokazały wielką solidarność i siłę.  Trudno powiedzieć, że właśnie dlatego, ale szybko, bo już 13 grudnia, sąd apelacyjny zdjął z nas zakaz pisania o PGK.

 

Symboliczna data.

 

Nawet tak napisaliśmy, że 13 grudnia skończyła się w Zamościu cenzura.

 

A dlaczego w ogóle podjęliście temat PGK?

 

Zaczęło się od tekstu w sierpniu 2018 roku, który dotyczył przetargu na budowę instalacji fotowoltaicznej. Wygrała go zamojska firma, ale okazało się, że jej oferta była o 2 mln zł droższa od oferty, którą złożyła – mająca duże doświadczenie w tej materii – firma z Gdańska. Pytań i niejasności wokół tego przetargu było coraz więcej. Sprawą zainteresowało się Centralne Biuro Antykorupcyjne, śledztwo wszczęła też prokuratura. Bez naszych publikacji w kolejnych tekstach sprawa mogłaby być zamieciona pod dywan. Prawda też jest taka, że gdyby nie nasi informatorzy o sprawie byśmy nie wiedzieli. Śmiem twierdzić, że tego typu afer w firmach należących do samorządów czy państwowych jest na pewno wiele. Dlatego wszelkie interesy biznesu prywatnego z  firmami samorządowymi i państwowymi powinny być pod nadzorem powołanych do tego służb. A przy okazji mediów. Bo przecież wiadomo, że dziennikarze nie dysponują takim aparatem, by zastępować te służby.

 

Sprawa przetargu PGK musiała też uderzać w prezydenta Zamościa, Andrzeja Wnuka. To były dziennikarz, a swego czasu także redaktor naczelny konkurencyjnej dla „Tygodnika Zamojskiego” „Kroniki Tygodnia”. Jakie są wasze relacje?

 

Nigdy nie były dobre, bo zawsze byliśmy krytyczni wobec prezydenta, który notabene przez kilka lat pracował w  „Tygodniku Zamojskim”. Zresztą nie tylko on, bo także zastępca prezydenta też była naszą dziennikarką, jak i jego rzecznik prasowy. Wygląda na to, że staliśmy się taką kuźnią kadr dla zamojskiego magistratu.

 

Ale dawni dziennikarze dziś niechętnie na was patrzą. Podpadliście władzy?

 

Od początku punktowaliśmy działalność prezydenta za typowe dla naszych polityków  zachowania, czyli obsadzanie stanowisk znajomymi i „rodziną królika”. Na przykład prezesem Miejskiego Zakładu Komunikacji został wuefista, z którym Wnuk jeździł na narty. Prezes PGK to też wieloletni kolega prezydenta.

 

A łączą was jakieś relacje biznesowe? Samorząd zamieszcza ogłoszenia?

 

Odkąd Andrzej Wnuk został prezydentem, a rządzi Zamościem już drugą kadencję, nigdy się u nas nie ogłaszał. Ale nie narzekam. Nie będę „sprzedawał” prawa do krytyki i patrzenia władzy na ręce. Choć ogłaszanie się w gazecie, którą się kierowało i która ma o wiele mniejszą sprzedaż – a to robi prezydent – na pewno nie idzie w parze z interesami miasta.

 

Patrząc na wyniki sprzedaży radzicie sobie całkiem nieźle. Według raportu portalu Wirtualnemedia.pl w pierwszym półroczu 2019 roku byliście liderem wśród tygodników lokalnych w Polsce. Sprzedajecie średnio 17,5 tysiąca egzemplarzy jednego wydania, przy nakładzie sięgającym 22-23 tysiące egzemplarzy. Jaka jest recepta na sukces i przetrwanie w tych trudnych dla każdego wydawcy warunkach?

 

Uściślę: jesteśmy liderem sprzedaży prawie od zawsze. Ale wracam do pytania. Robiąc gazetę trzeba mieć wyczucie i wiedzieć, co w danym momencie jest interesujące dla czytelnika. I nie zawsze są to informacje typowo lokalne, bo o nich ludzie często wiedzą więcej niż dziennikarz.

 

To o czym chcą czytać czytelnicy „Tygodnika Zamojskiego”?

 

Nie tylko czytelnicy „Tygodnika Zamojskiego” chcą czytać o aferach, przekrętach, kryminałach, ważnych sprawach gospodarczych, czy historii, zwłaszcza regionalnej. Ale poruszamy też istotne problemy społeczne, także ogólnopolskie. Tekst o misiach koala w dalekiej Australii też się u nas znalazł.

 

Lokalność nie jest dla was priorytetem?

 

Oczywiście, że jest! Ale staramy się pisać o tym, co w danym tygodniu było przedmiotem najszerszego zainteresowania. Poza tym w „Tygodniku” mamy możliwość pogłębić temat, który w innych mediach, głównie elektronicznych, potraktowany został zdawkowo.

 

Zwykle wydawcy lokalnych mediów mówią coś dokładnie odwrotnego.

 

Może dlatego jesteśmy liderem sprzedaży? Jeśli ktoś mieszka w Biłgoraju, to sprawy komunalno-samorządowe z Hrubieszowa go nie interesują. Staramy się pisać tak, by zaciekawić czytelnika z każdego z czterech powiatów, gdzie sprzedajemy „Tygodnik Zamojski”. Kolejny stereotyp, to popularność tematyki sportowej. Kiedyś mieliśmy trzy strony sportowe, od kilku lat mamy dwie. Nie zauważyłem, by gazeta na tym straciła. Sport gminno-wiejski już tak bardzo czytelników nie interesuje. Ludzie oglądają Eurosport, więc śledzimy sport z wyższej półki. Redakcja musi czuć, co ludzi w danym momencie chwyta.

 

Dlatego jest też sporo rozrywki?

 

Ogromną popularnością cieszą się nasze „Romanse niezmyślone”, czyli konkurs z ponad 30-letnią historią. Mamy już dziesiątą edycję, na którą napłynęło około 350 prac z całej Polski, opisujące miłości, zawody, zdrady. I można zapytać, jaki to ma związek z lokalnością… Oczywiście mamy też dużo krótkich informacji z regionu, które są podzielone na poszczególne powiaty i miasta. Jest ich w każdym numerze kilkadziesiąt i dobrze się to czyta. Moglibyśmy je rozdmuchiwać, wypełniając nimi gazetę. Tylko po co? Jeszcze jedno. Dobrze jest pamiętać, przynajmniej ja tak uważam, że czytelnik jest coraz bardziej wykształcony i bardzo dużo wie o tym, co się dzieje dzięki dziesiątkom kanałów TV i Internetowi. Dlatego formuła pisania głównie o sprawach lokalnych mu nie wystarcza.

 

Przepisywanie informacji ze stron internetowych i biuletynów informacji publicznych samorządów nie ma sensu?

 

Dokładnie. Dlatego ograniczam teksty o samorządach, jeśli nie są krytyczne, bo inaczej interesują tylko samych urzędników. Ale jeśli jakiś burmistrz, czy wójt kręci lody, to jak najbardziej jest to temat. Dlatego też nie chwalimy samorządowców. Jeśli coś jest rzeczywiście dobre, to samo się obroni. Gazeta nie jest od tego, by dawać władzy laurki. Zresztą, zawsze staramy się być daleko od władzy.

 

Każdej władzy?

 

Tak. Nie promujemy żadnego ugrupowania, nie faworyzujemy nikogo. Bo czytelnik od razu wyczuje, że gazeta się komuś podlizuje. Dzięki temu, że nie przechylamy się ani na prawo, ani na lewo, a nasz czytelnik jest nam wierny. Gdyby było inaczej, nie mielibyśmy ponad 5 tys. prenumeratorów. To największy poziom prenumeraty na wschód od Wisły.

 

To wynika z waszej postawy?

 

Nie ma jednego źródła sukcesu. Każde wydanie gazety trzeba traktować jakby było najważniejsze. Nie unikamy żadnych tematów, nawet tak kontrowersyjnych jak pedofilia wśród kleru. Czytelnik to na pewno odczuje i będzie chciał mieć następny numer gazety w domu.  Oczywiście, jak przychodzą wybory, to korzystamy na tym, pojawiają się reklamy i ogłoszenia wyborcze. Ale politycy, przychodząc do mnie, usłyszą: „My zarabiamy na gazecie, a wy na polityce”. I zapraszam do biura ogłoszeń.

 

Ale czy to wszystko, co Pan wie o swoich czytelnikach, wynika wyłącznie z redaktorskiego nosa i doświadczenia, czy na przykład badań opinii publicznej?

 

Ja po prostu zadaję sobie pytanie czy to co czytam zainteresuje czytelnika. Tak robimy gazetę.

 

Pan jest redaktorem naczelnym od 1991 roku.

 

Kiedy są roszady, to wtedy każdy naczelny chce się wykazać, robi rewolucje, często uzyskując efekt odwrotny od założonego. W ten sposób można wykończyć każdą gazetę, także finansowo.

 

Co Pan ma na myśli?

 

Na przykład kiedyś wiele gazet dołączało do numerów jakieś gadżety. Sprzedaż chwilowo rosła, ale gdy prezenty się kończyły, spadała do poziomu niższego niż przed akcją gadżetową. Zyskiwali tylko ich producenci. Nie kierowałem się stereotypami i do „Tygodnika Zamojskiego” nigdy nie dołączaliśmy dodatku telewizyjnego, co czyniło większość tytułów. Jak widać, nie przeszkodziło nam to w osiągnięciu największej sprzedaży wśród tygodników regionalnych.

 

Lepiej inwestować w dziennikarzy?

 

Z tego co wiem, to zarobki naszych dziennikarzy są większe niż w Lublinie.

 

W tej chwili zespół „Tygodnika Zamojskiego” tworzy sześciu dziennikarzy i ośmiu stałych współpracowników. Co usłyszy od pana człowiek, który chce zostać dziennikarzem?

 

Że dziennikarz to nie zawód tylko charakter. Dziennikarzem powinna być osoba interesująca się tym, co się dzieje dookoła, ale też niepokorna, którą denerwuje bałagan i głupota. Dziennikarz musi być krytyczny. To nie może być osoba, której wszystko się podoba, bo będzie się przewracała o tematy.

 

A u swoich dziennikarzy co Pan ceni najbardziej?

 

Warsztat dziennikarski. Dziennikarze „Tygodnika Zamojskiego” wiedzą jak podejść do tematu, co jest istotne, o co należy zapytać i jak pisać teksty. I robią to sprawnie. A pamiętam czasy kiedy składaliśmy gazetę do późnej nocy, bo czekaliśmy na teksty.  Teraz wszystko idzie szybciej. Inna rzecz, że czasy kultury obrazkowej wymusiły skracanie tekstów. Bo – jak mówił Melchior Wańkowicz – krótszy tekst, zawsze jest lepszy od dłuższego.

 

To biorąc sobie do serca te słowa i nam czas kończyć, bo trochę się rozgadaliśmy.

 

Takie czasy.

 

Rozmawiał Tomasz Nieśpiał

 

Letnie czytanie gazet w Zamościu

3 lipca na Rynku Wodnym w Zamościu rozpocznie działalność Letnia Czytelnia Książek i Prasy. Dla mediów to szansa na promocję wśród mieszkańców i turystów.

 

Letnia Czytelnia Książek i Prasy powstała z inicjatywy Książnicy Zamojskiej im. Stanisława Kostki Zamoyskiego w Zamościu. Współtworzą ją także zamojskie media: „Kronika Tygodnia”, „Nowy Kurier Zamojski”, Katolickie Radio Zamość, portal informacyjny zyciezamoscia.pl i Telewizja Kablowa Zamość.

 

Z wakacyjnej czytelni będzie można korzystać od środy do niedzieli, od 3 lipca do 31 sierpnia. W dni powszednie będzie ona funkcjonowała w godz. 10.00 – 17.00, a w niedziele w godz. 11.00 – 15.00.

 

– Mamy nadzieję, że tą inicjatywą trafimy do osób mało korzystających z tradycyjnej biblioteki, rozbudzimy większą potrzebę czytania i udowodnimy, że jest to zajęcie wartościowe, przyjemne i pożyteczne – informuje Halina Zielińska z działu promocji i upowszechniania czytelnictwa Książnicy Zamojskiej.

 

Do korzystania letniej czytelni pracownicy zamojskiej placówki zapraszają czytelników w każdym wieku. – W naszej plenerowej bibliotece oprócz możliwości poczytania książek i przejrzenia prasy, będzie można również zagrać w gry planszowe, porozmawiać o literaturze, spotkać się z regionalistami, sprawdzić swoje zdolności pisarskie w konkursie na fraszkę, zgłębić wiedzę o grach fabularnych RPG i Larp. Nie zabraknie też głośnego czytania dla dzieci, zabaw i łamigłówek literackich – dodaje Halina Zielińska.

 

Robert Horbaczewski, redaktor naczelny „Kroniki Tygodnia” tłumaczy, że udział w tym przedsięwzięciu to okazja do działań wizerunkowych i marketingowych dla kierowanej przez niego gazety. – Zależy nam na tym, żeby prasa była czytana, nie tylko w internecie. Chcemy by ludzie dostrzegli, że w papierowej wersji drukujemy poszerzone teksty, reportaże, ciekawe fotografie. To taki ukłon w kierunku czytelników, którzy czytają nas głównie w sieci, by oswoić ich z „papierem” – mówi Robert Horbaczewski.

 

I dlatego podczas letniej czytelni będzie można poczytać aktualne i archiwalne numery gazety. Redaktor naczelny „Kroniki Tygodnia” nie ukrywa też, że liczy na to, że udział w tym przedsięwzięciu to okazja do pokazania turystom odwiedzającym Zamość, że istnieje taka gazeta jak „Kronika Tygodnia”. – A wszystko to po to, by poszerzyć krąg czytelników – podkreśla Robert Horbaczewski.

 

Tomasz Nieśpiał

 

 

Wyjaśnić Węgry – rozmowa z DOMINIKIEM HÉJJEM, redaktorem naczelnym portalu kropka.hu

Na Węgrzech podział jest prosty: albo jesteś prorządowy, albo antyrządowy, a zatem nie masz reklam państwowych i twój pracodawca musi sobie radzić sam bądź też, poprzez naciski właścicielskie, przekształci podmiot antyrządowy w prorządowy – mówi Dominik Héjj w rozmowie z Tomaszem Nieśpiałem.

 

Na stronie kropka.hu przedstawia się Pan tak: politolog, dziennikarz oraz wykładowca akademicki. Czy zatem bardziej czuje się Pan politologiem, ekspertem od polityki węgierskiej, czy jednak dziennikarzem?

 

Każda z tych, nazwijmy to „profesji” jest wypadkową kolejnej. Najpierw zostałem politologiem, poprzez ukończenie studiów, wykładowcą akademickim, gdy robiłem doktorat i gdy go obroniłem. Z kolei dziennikarzem jestem poprzez wypadkową analiz. Analizy na kropka.hu tworzymy głównie dla bardzo wąskiego grona odbiorców. Profesjonalne materiały, obszerne merytorycznie przygotowuję pracując w Instytucie Europy Środkowej i współpracując z Biurem Analiz Sejmowych.

 

Czyli jednak analityk, ekspert z zacięciem publicystycznym.

 

Zawsze stałem na stanowisku, że trudna czasem do przyswojenia wiedza, powinna być dostępna w przyjaźniejszej formule i szerszemu gronu odbiorców. Tak więc w moim przypadku dziennikarstwo pomaga docierać do szerszego grona odbiorców.

 

A trudno jest łączyć bycie ekspertem, wykładowcą, analitykiem z dziennikarstwem? Czy to pomaga, czy przeszkadza?

 

Nie uważam siebie absolutnie za profesjonalnego dziennikarza. Jak zaznaczałem, traktuję to jako możliwość rozszerzenia audytorium. Ale łączenie tych zajęć nie wydaje się trudne. Każde z nich potrzebuje innego języka i stylu pracy. To szalenie fascynujące, budować trzy równoległe teksty, każdy dla innego odbiorcy, dbając jednocześnie, by się nie powtarzały.

 

Niedawno został Pan analitykiem Instytutu Europy Środkowej w Lublinie. Czy dostrzeżona została Pana działalność publicystyczna, czy jednak bardziej wiedza ekspercka?

 

To najlepiej wiedzą władze Instytutu. Mam jednak przekonanie, że istotniejszym od wątku publicystycznego, był czynnik analityczny. Cieszę się, że w Instytucie będę mógł realizować działalność analityczno-badawczą, która jest najbardziej merytorycznym wyzwaniem. Publicystyka jest elementem na pewno przydatnym, nieodzownym. To od niej zaczynałem działalność w 2014 roku, starając się dążyć do jej profesjonalizacji. Nie zapominam jednak o życzliwych mi odbiorcach, z ogromną chęcią korzystam z każdej możliwości przygotowania tekstu, który będzie dostępny szerszemu odbiorcy. Publicystyka dała możliwość budowania rozpoznawalności. Komplementarnym komponentem jest tutaj duża aktywność na Twitterze, gromadzącym osoby o różnych poglądach. Jestem niezwykle dumny, że mogę dzielić się wiedzą, obserwacjami, z osobami o zupełnie odmiennych poglądach.

 

Skoro mowa o aktywności w mediach społecznościowych, to w 2018 roku Pana tweety o Węgrzech wyświetlane były ponad 10 milionów razy. Jeśli dorzucimy do tego około 2 tysięcy nowych obserwujących na Twitterze, to wychodzi na to, że jest popyt na rzetelną informację o Węgrzech.

 

Jestem ogromnie dumny i zaszczycony, że tak szerokie grono odbiorców czyta moje węgierskie wiadomości, tym bardziej, że o innych rzeczach w ogóle nie piszę. Mam nadzieję, że udaje mi się sprostać wyzwaniu budowania rzetelnego i merytorycznego przekazu dotyczącego Węgier. Bo według mojej idealistycznej wizji świata, prawda jest obiektywna i nie ulega politycznej narracji. Każda ze stron ma pełne prawo do uzyskania informacji.

 

Na kropka.hu tak tłumaczy Pan ideę funkcjonowania portalu: „Wyjaśnić zawiłości węgierskiej polityki. To ambitny cel powstania niniejszej strony. Co kształtuje współczesne Węgry. Dlaczego są takie a nie inne? Kontekst, historia, niuanse. Dzięki nim można lepiej zrozumieć więcej”. Trochę staroświeckie podejście.

 

Ale bez kontekstu nie da się rozumieć. Dlatego nie uzurpuję sobie prawa do komentowania wszystkich wycinków naszej rzeczywistości. Wiem ile godzin dziennie poświęcam na analizie bieżącej polityki Węgier. Nie byłbym w stanie robić tego samego, z równą starannością i rzetelnością na odcinku np. słowackim, czeskim, niemieckim etc. Jak działają stereotypy, czy „blade pojęcie”, możemy przekonywać się na co dzień. Mi chodzi o coś więcej, szczególnie, jeżeli swoją powinność traktują jako służbę, dzisiaj w Instytucie Europy Środkowej. Służbę państwu, bez względu na polityczne konotacje.

 

W polskich mediach rzetelna analiza, często zastępowana jest szybkimi komentarzami na potrzeby doraźnej tezy. O Viktorze Orbanie w polskich mediach słyszymy albo jako o oszołomie, który zbratał się z Putinem, albo o wielkim przyjacielu Polski i Polaków.

 

Nie pozostaje mi nic innego, aniżeli to potwierdzić.

 

Odrębnym tematem jest funkcjonowanie mediów na Węgrzech. Jaka jest sytuacja dziennikarzy w tym kraju?

 

Rynek mediów jest bardzo ograniczony. Największym reklamodawcą jest rząd Węgier. Drugim – jeden z wiodących operatorów telefonii komórkowej, który wydaje na reklamę o połowę mniej pieniędzy. Na Węgrzech nie ma czegoś takiego, jak popieranie Fidesz, połączone z jednoczesną krytyką rządu. Podział jest prosty, znoszący się do konstrukcji „albo jesteś z nami albo przeciwko nam”. Czyli albo jesteś prorządowy albo antyrządowy, a zatem nie masz reklam państwowych i twój pracodawca musi sobie radzić sam bądź też, poprzez naciski właścicielskie, przekształci podmiot antyrządowy w prorządowy. Historia zna takie przypadki. Nie ma czynnika pośredniego. Świat jest czarno-biały, a wszystko tłumaczy się Sorosem i kryzysem migracyjnym.

 

Co to oznacza dla samych mediów w tym kraju?

 

Spłycenie debaty publicznej, które prowadzi to do zubożenia intelektualnego.

 

A jak Pan ocenia dziennikarstwo i dziennikarzy zajmującymi się sprawami międzynarodowymi? Kogoś szczególnie Pan ceni jeśli chodzi o dziennikarzy zajmujących się sprawami węgierskimi?

 

Nie śmiem nawet podejmować prób definiowania poziomu i jakości dziennikarstwa, nie mam do tego najmniejszych nawet kompetencji. Z zainteresowaniem śledzę wielu dziennikarzy, piszących o sprawach międzynarodowych. Nie byłbym jednak w stanie wskazać kogoś, kto w sposób wyjątkowy pisze o Węgrzech. Zazwyczaj mamy teksty dychotomiczne – albo pro, albo anty. Nie ma miejsca na pogłębione analizy.

 

Kropka.hu wypełnia tę lukę?

 

Czasem tak, jednak nieregularnie. Strona ewoluowała w kierunku platformy, na której zamieszczam materiały, które gdzieś się ukazały. Staram się czasem pisać coś nowego, nieoczywistego, na co nie ma miejsca w prasie. Wówczas mogę skomentować coś obszerniej, aniżeli w bieżącej przestrzeni Twittera w 280 znakach.

 

Rozmawiał Tomasz Nieśpiał

Fot. Instytut Europy Środkowej w Lublinie

 


Dr Dominik Héjj

Redaktor naczelny portalu www.kropka.hu i politolog specjalizujący się w tematyce węgierskiej. Doktor nauk humanistycznych w zakresie nauk o polityce, od 2013 roku nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, a od 2019 roku starszy analityk w Zespole Wyszehradzkim Instytutu Europy Środkowej w Lublinie.

 

 

Bezpłatne dziennikarskie warsztaty dla studentów

Centrum Kultury w Siennicy Różanej na Lubelszczyźnie organizuje bezpłatne warsztaty reportażu dla studentów kierunków humanistycznych i społecznych. Organizatorzy zapewniają uczestnikom dojazd, noclegi i wyżywienie.

 

Warsztaty dziennikarskie w Siennicy Różanej będą nawiązywały do odbywającej się w latach 2009-2013 w tej miejscowości Wakacyjnej Akademii Reportażu im. Ryszarda Kapuścińskiego.

 

Tym razem zajęcia przybliżające warsztat reportażu będą się odbywać w ramach „Wakacyjnej Akademii Kultury” między 1 a 14 lipca. Warsztaty odbywać się będą od poniedziałku do piątku w godzinach 9-15.

 

„Uczestnikami akademii ma być przede wszystkim młodzież studencka, która niezależnie od tematyki historyczno-regionalnej będzie miała możliwość tworzyć reportaże zarówno literackie, fotograficzne czy filmowe z życia Wakacyjnej Akademii Kultury. Plonem będzie jednocześnie ciekawa i oryginalna dokumentacja. Ponadto wszelkie aktualności Wakacyjnej Akadem Kultury również będą publikowane przez studentów na specjalnie powstałej stronie internetowej” – informują organizatorzy warsztatów reportażu.

 

Udział we wszystkich zajęciach jest bezpłatny, a organizatorzy zapewniają bezpłatnie: dojazd, noclegi oraz całodzienne wyżywienie dla uczestników.

 

Wzory formularzy zgłoszeniowych dostępne są na stronach www.waksiennica.plwww.kulturasiennica.pl oraz w Centrum Kultury w Siennicy Różanej.

 

Tomasz Nieśpiał

 

 

Reporter potrzebny od zaraz – TOMASZ NIEŚPIAŁ analizuje dziennikarski rynek pracy

Dziennikarzom bezrobocie raczej nie grozi. Ale pracodawcę, który zapewniałby stabilne warunki zatrudnienia i dobrą pensję nie jest łatwo znaleźć.

 

Polska Agencja Prasowa szuka redaktora nocnego. Jak wynika z ogłoszenia zamieszczonego na portalu Pracuj.pl do jego obowiązków należeć będzie przygotowywanie depesz opisujących najważniejsze wydarzenia z kraju i ze świata podczas nocnej zmiany. Szanse na pracę mają osoby bardzo dobrze znające język angielski i jeszcze jeden język obcy: niemiecki, francuski, hiszpański lub rosyjski. Atutem jest doświadczenie w dziennikarstwie informacyjnym. Na etat nie ma jednak co liczyć. Przewidywana forma współpracy to umowa o dzieło.

 

Na tym samym portalu widnieje ogłoszenie zamieszczone przez Powiatowy Urząd Pracy w Pszczynie na Śląsku. Poszukiwana jest osoba do 30. roku życia, która będzie pracowała w portalu pszczynska.pl. Pensja? Od 2250 zł brutto.

 

Daj mi dziennikarza, znajdę mu zajęcie

 

Dziennikarzy nieustannie szuka działające na Lubelszczyźnie Wydawnictwo Wspólnota Mateusza Orzechowskiego. W ramach grupy ukazuje się dziewięć tygodników lokalnych, a dodatkowo wydawca regularnie poszerza swoje portfolio o internetowe serwisy informacyjne.

 

   – Rotacja w naszej firmie jest naturalna. Jest to związane z przejmowaniem kolejnych tytułów i odchodzeniem ludzi do innych zawodów – mówi Dariusz Jędryszka, dyrektor programowy Wydawnictwa Wspólnota. – Dlatego wyznajemy zasadę: daj mi dziennikarza, a ja znajdę mu zajęcie. Jeśli ktoś jest dobry i chce pracować, to znajdziemy mu taki zakres obowiązków, by go w pełni wykorzystać. Zarówno w jednym z naszych lokalnych tytułów jak i w charakterze pracy zdalnej.

 

Otwarta głowa i język polski

 

Jeszcze niedawno redaktora szukał portal Wpolityce.pl. Natomiast należący do tego samego wydawcy portal wGospodarce.pl ogłaszał się z związku z poszukiwaniem dziennikarzy zainteresowanych gospodarką i umiejących się posługiwać językiem polskim. „Szukamy przede wszystkim osób z otwartą głową, ciekawych świata, gotowych poświęcić czas w pracy z ambitnym zespołem dziennikarskim w zamian za przyzwoitą płacę” – zachęcano w ogłoszeniu.

 

Dziennikarza w Miastku na Pomorzu szuka Polska Press Grupa. Wymagania? Minimum rok doświadczenia na stanowisku reportera, wykształcenie wyższe, dyspozycyjność, prawo jazdy. Co w zamian? Możliwość rozwoju zawodowego, zdobycie doświadczenia pracy w mediach, twórczą atmosferę w pracy i umowa o pracę.

 

Jak przyznaje Dariusz Jędryszka, w powiatowych miasteczkach trudno znaleźć dziennikarzy. – Zwykle więc trzeba ich ściągać z większych miast lub uczyć młodzież, co bywa długotrwałym procesem – wyjaśnia Jędryszka.

 

Na przestrzeni ostatnich lat tygodniki działające w ramach Wydawnictwa Wspólnota współpracowały z dziennikarzami, którzy odchodzili z mediów o charakterze regionalnym, np. „Dziennika Wschodniego”, czy Radia Lublin. – Szczególnie wartościowi są lokalni korespondenci takich mediów. Mają doświadczenie i solidny dziennikarski warsztat, a jednocześnie znają lokalną społeczność i jej problemy – przyznaje Dariusz Jędryszka, który przed przejściem do Wspólnoty, przez wiele lat był dziennikarzem „Dziennika Wschodniego”.

 

Dziennikarz w sieci

 

Marcin Superczyński, wieloletni dziennikarz radiowy, który dziś wykłada dziennikarstwo na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, przekonuje, że ludzie, którzy zaczynają studia dziennikarskie mają zwykle mgliste pojęcie o tym, jak naprawdę wygląda ten zawód. – Dlatego ucząc studentów dziennikarstwa staramy się to robić wielokierunkowo. Tłumaczymy, że warsztat jest ważny, ale też wiele zależy od ich mobilności i posiadania szerszych kompetencji, bo jako praktycy dobrze wiemy jak ten rynek wygląda: czasem trzeba się zderzyć z brutalną rzeczywistością – mówi Marcin Superczyński.

 

Doskonale to wie Jarosław Kałucki, były wrocławski korespondent „Rzeczpospolitej”. Jego zdaniem ilość pojawiających się ogłoszeń dotyczących pracy dla dziennikarzy, nie przekłada się na ich jakość. – Często te ogłoszenia skierowane są do copywriterów, a nie dziennikarzy. Cześć mediów, głównie portali internetowych, tak naprawdę poszukuje mediaworkerów, którzy będą dostarczać treści, a nie artykuły dziennikarskie. Serwisy typu wPolityce.pl, czy NaTemat.pl nie zdobywają własnych newsów tyko opisują i komentują cudze. Czy to jest dziennikarstwo? Moim zdaniem nie – ocenia Jarosław Kałucki.

 

Wracamy do ogłoszeń. Oferty z początku czerwca dotyczą też m.in. poszukiwań redaktora serwisu Kobieta.pl, czy redaktora online w Antyradio.pl.

 

Dziesiątki anonsów skierowanych do dziennikarzy znaleźć można na portalu sdp.pl. Ogłaszają się redakcje ogólnopolskie i lokalne, różnego rodzaju wydawnictwa i firmy poszukujące osób z tzw. „lekkim piórem”.

 

Z kolei w dziale „oferty pracy” w portalu Wirtualnemedia.pl pośród setek ogłoszeń, kilkadziesiąt dotyczy pracy na stanowisku dziennikarza. Szukają m.in. TVN, Polsat i same Wirtualnemedia.pl.

 

Czym się kieruje redakcja podczas rekrutacji? Jakiego rodzaju kompetencje cenią u dziennikarzy najbardziej i czy kandydatom, którzy się zgłaszają do pracy w portalu trudno sprostać oczekiwaniom redakcji? – takie pytania zadaliśmy w e-mailu do Marcina Szumichory, dyrektora zarządzającego i redaktora naczelnego Wirtualnemedia.pl. Do czasu publikacji tego tekstu, nie otrzymaliśmy jednak odpowiedzi. Bez odzewu pozostały także nasze e-maile, w których pytaliśmy o sposoby rekrutacji dziennikarzy skierowane do innych ogólnopolskich redakcji, m.in. „Rzeczpospolitej”, „Wprost” czy „Dziennika Gazety Prawnej”.

 

Według Jarosława Kałuckiego kluczowa w ogłoszeniach jest rzeczywista oferta redakcji. – Na jaką pensję mogą liczyć dziennikarze? Czy jest to etat, czy umowa śmieciowa? Jeśli etat, to co się za nim kryje? – wylicza Jarosław Kałucki. – Realia są takie, że redakcje chętnie wpuszczą autora na swoje łamy, ale pod warunkiem, że to on sam sobie zapłaci ZUS, pokryje koszty związane z przygotowaniem artykułu, a w razie problemów prawnych weźmie na siebie całą odpowiedzialność – zauważa były korespondent „Rzeczpospolitej”.

 

I dodaje: – Nawet jeśli znajdzie się redakcja skłonna zapłacić kilkaset złotych za obszerny i pracochłonny artykuł, to pozostaje pytanie: ile naprawdę dobrych tekstów w miesiącu jest w stanie napisać taki wolny strzelec? Cztery może pięć, pewnie nie więcej. Jeśli znajdzie się w ogóle redakcja zainteresowana kupnem artykułów, to po odliczeniu kosztów, trudno mówić o godnych zarobkach.

 

Dziennikarskie pensje i wysokość honorarium autorskiego to oddzielny temat. Opisywaliśmy go na portalu sdp.pl w tekście „Siódme przykazanie. Jak zarabiają freelancerzy”.

 

   Z analizy portalu Wynagrodzenia.pl wynika, że mediana na stanowisku dziennikarza w Polsce wynosi 4060 zł brutto. To oznacza, że co drugi dziennikarz otrzymuje pensję od 3010 do 5 300 zł miesięcznie. 25 procent dziennikarzy zarabia poniżej 3 tys. zł, a na zarobki powyżej 5 300 zł brutto miesięcznie może liczyć grupa 25 proc. najlepiej opłacanych dziennikarzy.

 

   Jarosław Kałucki przypomina jednak, że różnice między stawkami warszawskimi a tymi oferowanymi w regionalnych i lokalnych redakcjach są duże. Nie zmienia się jednak to, że niezależnie od miejsca pracy, honoraria od lat spadają.

 

Według Kałuckiego kluczowy moment, który rzutuje na obecną sytuację ekonomiczną wielu dziennikarzy to koniec lat 90. – Redakcje wyszły z założenia, że bardziej opłacalne będzie zaangażowanie studentów, praktykantów i stażystów, których teksty ostatecznie zredagują redaktorzy. Ruszyła lawina, która szybko zepsuła rynek – uważa Jarosław Kałucki.

 

Zmiany jakie zachodzą w mediach w ostatnich latach mogą być jednak dla wielu osób szansą na pracę, czy rozwój zawodowy i finansowy w tej branży. – To już nie jest ten sztywny podział na prasę, radio i telewizję. Internet i media społecznościowe, które są dziś nieodłącznym elementem pracy dziennikarza sprawiły, że każdy może sobie znaleźć swoje miejsce w mediach – przekonuje Marcin Superczyński. Jego zdaniem szczególnie przed młodymi ludźmi pojawia się szansa na sukces, bo oni dobrze się w tym orientują. – Media społecznościowe i nowe technologie, bez których współczesne dziennikarstwo nie istnieje, to dla nich naturalne środowisko. Oni wiedzą na czym polega praca na zapleczu Internetu, potrafią tworzyć treści pod kątem wyszukiwarek internetowych – analizuje wykładowca dziennikarstwa na KUL.

 

Nasi rozmówcy podkreślają też, że choć na dziennikarskim rynku bywa różnie, to medialne doświadczenie przyda się niemal w każdym zawodzie. – Dziennikarstwo nie zamyka drogi do kariery w innych dziedzinach. Przecież redagowanie tekstów, czy umiejętność występowania przed mikrofonem lub kamerą, to kompetencje uniwersalne, mogą się przydać niezależnie od tego, jaki zawód się wykonuje – przekonuje Marcin Superczyński.

 

Tomasz Nieśpiał

 

Sekielski obnaża grzechy dziennikarstwa – opinia TOMASZA NIEŚPIAŁA o filmie „Tylko nie mów nikomu”.

W całym kraju trwa ogólnonarodowa debata na temat pedofilii w Kościele. Dużą część minionego weekendu słuchałem dziennikarskich analiz, komentarzy i puent. Często trafiających w punkt. Dziennikarze nie tylko ochoczo sami komentują, ale i zapraszają gości, którzy oburzają się w temacie najgorszego z przestępstw. I słusznie. Film Tomasza Sekielskiego „Tylko nie mów nikomu” – choć osobiście zauważam w nim kilka warsztatowych niedociągnięć – jest ważny. Ba, wierzę, że także przełomowy. Bo obnażający patologie i dający głos ofiarom. Poza tym miliony wyświetleń filmu dokumentalnego – na moment kiedy piszę te słowa, jest ich prawie 7 mln, a przecież licznik rośnie z każdą godziną w tempie niewyobrażalnym – są wystarczającym dowodem na to, że obraz Sekielskiego jest jednym z najważniejszych wydarzeń dziennikarskich i w ogóle medialnych  ostatnich lat.

 

Doceniając ten fakt i wielkie zaangażowanie twórców w powstanie tego filmu, jednocześnie denerwuje mnie wielkie oburzenie tych wszystkich dziennikarzy, którzy dziś gremialnie zadają pytania o to: jak to się mogło wydarzyć w Kościele? I gdzie byli wszyscy kościelni hierarchowie, którzy nie reagowali na niepokojące sygnały, a nawet tuszowali sprawy tak gorszące, że dziś trudno o jakiekolwiek usprawiedliwienie?

 

Dziś chętnych do zadawania pytań Kościołowi jest wielu. Szukanie winnych wydaje się proste. Łatwo bowiem stawiać zarzut, mając takiego gotowca jak film Sekielskiego.

 

Zastanawiam się jednak gdzie były te dziennikarskie autorytety z lewa i prawa, kiedy Tomasz Sekielski postawił na szali niemal wszystko, by taki dokument stworzyć? Gdzie były setki tysięcy złotych, a może i miliony, które mają do dyspozycji producenci i wydawcy z dużych i bogatych redakcji? Kto miał odwagę, by oddelegować swoich dziennikarzy do pracy nad wymagającym i czasochłonnym materiałem, który przywracałby wiarę w dziennikarstwo?

 

Sekielski i jego w gruncie rzeczy niewielka firma wraz z grupą darczyńców stworzyli coś, co powinni robić dziennikarze mający za sobą wsparcie wielkich redakcji, za którymi stoją renomowany tytuł, wielkie pieniądze i tabuny prawników.

 

Dlatego filmem „Tylko nie mów nikomu” Sekielski obnaża nie tylko grzechy Kościoła. Ale i mediów, które zaślepione własną wielkością i być może własnymi grzechami – nie mają odwagi do podejmowania odważnych tematów dziennikarskich. Nie są w stanie zaryzykować pieniędzy i autorytetu, by pracować nad ważną społecznie sprawą. Obcinają budżety i rezygnują z finansowania przedsięwzięć ryzykownych, niepewnych, o nieznanym finale. I skutkiem tego jest hibernacja – bo wciąż wierzę, że nie śmierć – dziennikarstwa śledczego.

 

Tomasz Sekielski udowadnia tym filmem, że można – niezależnie od miejsca pracy – robić dobrą reporterską robotę. Że warto być odważnym i niezależnym.

 

I dlatego myślę, że „Tylko nie mów nikomu” jest nie tylko wyrzutem sumienia polskiego Kościoła. On jest, a na pewno powinien być także wyrzutem sumienia dla dziennikarstwa w Polsce.

Tomasz Nieśpiał