W służbie mowy ojczystej jak zawsze WALTER ALTERMANN: Słabowanie języka

Starsi ludzie ze wsi, jeszcze pół wieku temu mawiali o kimś chorym, że słabuje. Znaczyło to, że taki ktoś marnieje w oczach, jest chory, choć nie wiadomo na co. Dość, że osobnika słabującego opuszczały siły. Mam wrażenie, że tak jest teraz z naszym językiem – wyraźnie słabuje.

 A język, będący głównym narzędziem komunikacji międzyludzkiej, powinien mieć siłę do tworzenia nowych pojęć, nie pomijając przy tym tradycji i własnej kultury językowej. Niestety nowe narzędzia, dzięki którym powinno nam być łatwiej porozumiewać się, osłabiają go.

Tymi zabójczymi dla języka mediami są telewizja oraz Internet. Powie ktoś, że to wielkie osiągnięcia współczesnej cywilizacji. Teoretycznie można by taki pogląd przyjąć, ale rzeczywistość jest jednak smutna.

Morderczyni języka, czyli telewizja

Tu zauważę, że telewizje od kilkudziesięciu lat wzięły kurs „na młodych i niewykształconych”. I taki jest trend na całym świecie, bo dzisiejsi młodzi i prości mają ogromne pieniądze do wydania, a telewizje żyją przecież z reklam najróżniejszych produktów – od podróży, poprzez odzież, jedzenie, urządzenia techniczne, aż po muzykę. Zatem reklamodawcy oczekują „telewizji przyjaznej, prostej i dla ludzi”, żeby ich klient ją akceptował. Tak jak ma akceptować i kupować oferowane mu produkty. Ta tożsamość produktu i osób „z okienka” jest dziwna, ale zasadnicza i tak właśnie jest.

Klient nasz pan – zatem język, wyobraźnia, kultura i rozumienie świata mają być zrozumiałe dla każdego, czyli do bólu uproszczone. W tym celu coraz częściej stacje telewizyjne wpuszczają na ekrany, dopuszczają do głosu bardzo młodych dziennikarzy – ładne dziewczyny i przystojnych młodzieńców. Właściciele stacji dobrze wiedzą, że poziom doświadczenia życiowego tych młodych pracowników jest żaden, język marny a intelekt na dorobku, ale o to właśnie chodzi, żeby nikt się nie wymądrzał, żeby był przeciętny, jak grupa docelowa wyznaczona przez reklamodawców.

Młodzi dziennikarze mylą fakty, ale są dynamiczni i pewni siebie – właśnie tak jak biura podróży oferujące „niebywałą podróż w nieznane”. Podziwiam zresztą tych młodych dziennikarzy, są tak pewni siebie, że aż śmieszni. Ja bym się bał samego siebie, na ich miejscu będąc. Ale większości rodaków to się podoba. Bo typowi widzowie telewizyjni chcą od telewizji rozrywki i radosnej akceptacji świata, jakim on jest. I pewności młodych dziennikarzy, czyli tupetu i arogancji.

Internet –  jazgot świata

Internet z kolei jest narzędziem z pozoru demokratycznym, bo każdy przecież może zabrać głos i powiedzieć co go boli, a co cieszy. Ale to pułapka, bo gdy miliardy zabierają głos, to głos każdego z nas ginie w tym szumie i burzy informacyjnej.

W dawnych starych czasach można było się zorientować kto jest mędrcem, a kto patentowanym idiotą. Byli gazetowi dziennikarze, których czytało się z uwagą, bo naprawdę mieli coś ważnego do powiedzenia. Innych się pomijało. Ale też tytułów gazet nie było za wiele. A dzisiaj każdy może w pięć minut otworzyć sobie własnego bloga i wypisywać co chce. I internetowe gazety mnożą się w postępie geometrycznym.

Pojawili się też influencerzy, których zadaniem jest robić zadymę i mózgową wirówkę nonsensów. Ale przecież ktoś ich czyta, ktoś ich słucha. Ktoś jest przez nich kształtowany… Można nawet powiedzieć, że teza na naszych oczach upada teza starego Marksa, który głosił że ilość będzie przechodziła w jakość. Jest dokładnie odwrotnie.

Czy każdy powinien mieć głos?

Oczywiście takie pytanie jest czystą prowokacją, bo prawo do głosu jest podstawą dzisiejszej demokracji. Niestety, ta gadająca demokracja ma i taki skutek, że dochodzi do niebezpiecznej redukcji treści, ale nawet myślący człowiek musi w końcu opowiedzieć się po stronie tych, którzy mają zdanie podobne do jego zdania. Tracąc tym samym możliwość poważnej analizy wielu innych głosów.

Tym samym wracamy do początku i mając milionowe, miliardowe zdania, skazani jesteśmy jedynie na kilka zdań, kilka opinii i poglądów. Czyli – jest Internet, a jakoby go wcale nie było.

Dlaczego język słabuje?

Obecna słabość języka wynika nie tylko z tego, co napisałem powyżej. Rzecz bowiem w tym, że masowa informacja trafia do ludzkiej masy nieprzygotowanej do precyzyjnego formułowania myśli, do zakuwania ich w zdania. Inaczej mówiąc – nieprzygotowanej do myślenia.

Jest wśród nas mnóstwo paplających dziwaków, psycholi ogarniętych manią wielkości, psychopatów nienawidzących innych. Żeby stać się „tym innym” wystarczy wypowiedzieć publicznie kilka zdań, które są inne, niż panujące i nie przypadną do gustu psychopatom. Takie są skutki globalnej wioski i Internetu. Teraz każdy może objawiać swoją nienawiść i wszystko co mu tam po głowie łazi.

Nadzieja dla języka

Na szczęście ta medialna wolność ma też i tę właściwość, że czym więcej ludzie publikują, tym bardziej to co głoszą staje się nieistotne i błahe. Może w tym jest ratunek? W tym chaosie językowym, w owym nadmiarze informacji nieważnych i mątliwych jest jednak nadzieja. Otóż, przypuszczam, że istnieje jakaś krytyczna masa informacji, po przekroczeniu której ludzkość otrzeźwieje i przestanie pisać i gadać publicznie, przestanie też przejmować się owym nadmiarem informacji płynących bez przerwy z telewizorów i Internetu. Nastąpi wtedy ogromna inflacja słowa publicznego i do poprzednich wartości wróci milczenie, rozsądek i spokojne rozważanie informacji.

Choć, może być i tak, że niebawem naszą planetę będą zamieszkiwały całkowicie odmóżdżone istoty, sterowane przez media. Na rozkaz będą chodziły do pracy, na rozkaz płynący z mediów będą dokonywały istotnych wyborów: gdzie jechać na wakacje, na kogo głosować, kiedy wychodzić na spacer, a kiedy siedzieć w domu, kiedy dokonywać zbliżeń seksualnych w małżeństwie, co uznawać za piękne, a co za brzydkie. Niestety może być i tak, bo większość ludzi ma skłonność do bycia niewolnikami, wtedy tacy ludzie czują bezpieczni, czyli (ich zdaniem) prawdziwie wolni.

Rozmawiać w domu

Na zakończenie tych rozważań jedna ważna informacja. Ostatnie badania naukowe w Szwecji dowiodły, że dzieci z rodzin „gadatliwych” są bardziej inteligentne. Jeżeli rodzice dużo rozmawiają, to potomstwo szybko opanowuje większy zasób słów, jest bardziej otwarte na innych i łatwiej też komunikuje się ze światem. Zatem, mniej telewizji w rodzinie, więcej rozmów.

 

Tuż po zamachu na premiera Roberta Fico Fot.: media słowackie: pravda.sk

Nie ośmielajcie psychopatów – apeluje do polityków WALTER ALTERMANN: Przypadek premiera Fico

Na sąsiedniej Słowacji został postrzelony tamtejszy premier Robert Fico. Stało się to 14 maja 2024 roku. Teraz premier Fico, po długiej i ciężkiej operacji, jest w szpitalu, a jego stan lekarze określają jako ciężki, ale stabilny. Premier Robert Fico został postrzelony po środowym wyjazdowym posiedzeniu rządu w miejscowości Handlova. Słowackie media przez wiele godzin podawały, że lekarze nie mogli zatamować krwawienia w jamie brzusznej polityka.

Zamachowiec w kilku zdaniach oświadczył, że strzelał do premiera z powodów politycznych. I to jest prawdziwie przerażające. Bo czyż normalny człowiek, w ramach politycznego sprzeciwu, w ramach walki politycznej może sięgać po broń?

Wszystkie agencje podkreślają, że na Słowacji od kilku lat trwa bezwzględna walka polityczna, że Słowacy coraz bardziej są podzieleni na dwa wrogie sobie plemiona. I te agencje – w sumie – nie dziwią się, że do zamachu doszło.

Ale to nie zwykli, przeciętni ludzie, rozkręcają histerie polityczne. A kto to robi? Zastanówmy się.

Komu zależy na podziale społeczeństw

Stara rzymska maksyma powiada, że sprawców trzeba szukać wśród tych, którym przestępstwo mogło przynieść korzyść. W sprawach politycznych zatem, najbardziej podejrzanymi są politycy. To oni żyją walką, to oni mają realne korzyści w przypadku wygranej własnej partii. To oni – wreszcie tworzą i podsycają konflikty plemienne.

Zadziwiające jest to, że im więcej czasu mija od zakończenia II wojny światowej tym bardziej narastają wewnętrzne konflikty i nienawiść w społeczeństwach, które najbardziej dotknęła tamta wojna. Pamięć ludzka jest tak krótka, że sięga najdalej jedno pokolenie wstecz?

Niektórzy określają obecną sytuację na świecie jako „stan przedwojny”. Dając tym samym do zrozumienia, że widmo kolejnego światowego konfliktu wisi nad nami wszystkimi. A ta wojna może przynieść zagładę globalną. Zdawałoby się, na chłopski rozum, że taka sytuacja wymusi na politykach odrobinę rozsądku. Ale nie, walki polityczne na świecie, w ramach każdego z państw, są coraz bardziej bezwzględne i okrutne. Czyżby światowi politycy zbiorowo tracili resztki rozumu? Bardzo to możliwe, o czym pouczają lata przed I i II wojną światową. Wtedy to politycy również liczyli na krótką, elegancką wojnę. Z małymi stratami własnymi.

Czy politycy są normalni?

To jest pytanie retoryczne. Owszem, gdy chodzi im o błyszczenie na świecznikach są jak najbardziej normalni, bo natura ludzka bywa próżną. Gdy natomiast chodzi o odpowiedzialność za słowa i czyny politycy normalni nie są. Głoszą, że biorą odpowiedzialność za losy narodu, że kieruje nimi dobre rozumienie współczesności i przenikliwe odczuwanie historii, ale czyny polityków przeczą ich słowom.

Jeżeli bowiem rzeczywiście wisi nad nami miecz wojny, to oczywiste byłoby szukanie porozumienia między partiami, dążenie do niwelowania wilczych dołów między różnymi ugrupowaniami i  jednoczenie podzielonych społeczeństw. Ale tak nie jest, tak się nie dzieje. Przeciwnie, agresja wewnątrz społeczeństw narasta.

Znam wielu polityków i ośmielę się powiedzieć to, co wszyscy wiedzą, ale milczą. Otóż, uważam, że do polityki wcale nie idą najlepsi z nas. Normalny człowiek chce mieć dobrą rodzinę i sukcesy zawodowe.

Politycy natomiast chcą tym normalnym przewodzić. Większość naszych polskich polityków nie ma żadnych zawodowych sukcesów, a ich rodziny też nie mogą wzorem do naśladowania. Ale, coś za coś. Jeżeli całe życie emocjonalne ulokujemy na Wiejskiej, lub w organach władzy samorządowej, to nie wystarczy już sił i uczuć dla rodzin.

Liczne oddziały Mojżeszów

Owszem, historia zna wybitne jednostki, które przewodziły swym narodom, które prowadziły pobratymców do nowego, wolnego życia. Tu pierwsze miejsce w historii zajmuje oczywiście Mojżesz. Jeżeli jednak patrzę na dzisiejszych polskich polityków, to widzę ich raczej w roli tych, którzy pod nieobecność wodza przywrócili kult bałwochwalstwa. Co skłoniło Mojżesza do rozbicia w pył obu boskich tablic z przykazaniami.

Przeciętność, nijakość, cwaniactwo – to najlepiej określa dzisiejszą klasę polityczną w Polsce i na całym świecie. Swoją drogą – to jest fascynujące jak przeciętni i nijacy osobnicy zawłaszczyli całą scenę polityczną. Owszem, zdarzają się też wyjątki, ale w swej przewadze ta masa jest szara, przeciętna, okropnie nijaka.

Wciąganie w politykę prostych ludzi

Normalny człowiek powinien postępować tak, nawet jeżeli trafi do polityki, żeby w każdej chwili mógł wrócić do swego zawodu. I rzec sobie samemu; „A tam, nie warto było. Było, minęło, mała strata, krótki żal”.

Niestety dla większości współczesnych polityków polityczna władza jest jak narkotyk. Uzależnia i zniewala. Odbiera rozum i uniemożliwia trzeźwe rozpoznanie rzeczywistości. A niestety nie ma skutecznego leczenia tego uzależnienia.

Przeciętni, prości ludzie lubią politykę. Bo polityka to dla nich zastępcze emocje. A bez emocji żyć nudno. I chcieliby być politykami. I w tym zafascynowaniu polityką gubią się, tracą rozum. A zagubieni powtarzają gdzieś zasłyszane, czy przeczytane, opinie po czym publikują je w Internecie jako własne, najczęściej dodając słowa uważane za obelżywe i mocno emocjonalnie znaczące. Te „mocne wypowiedzi” pobudzają kolejnych psychopatów – zarówno tych bliskich politycznie osobnikom, jak ich przeciwników – jawnych czy mniemanych. I w ten sposób rośnie piramida pogardy, nienawiści i niezrozumienia.

Ośmielanie psychopatów

W istocie mamy tu do czynienia z psychopatią na tle politycznym. Psychopaci kierują się zasadą: „Innym tylko śmierć”. Nie akceptują bowiem, że nikt nie ma absolutnej racji. Jak życiu, jedni wolą koty, a inni psy. Jedni mają prawo narzekać na deszcze, a inni na susze. Ale też – zrozumienie, że nie jesteśmy najmądrzejsi, że inni też mają prawo do swoich poglądów, że nic w świecie nie jest proste, łatwe i wygodne… przyswojenie tej wiedzy, kierowanie się zasadą głębokiej tolerancji i zrozumienia innych, to jest dopiero prawdziwym dowodem człowieczeństwa.

O byciu w pełni człowiekiem nie świadczy jałmużna dawana biednym, nie płacz nad ofiarami, ale przyznanie się przed sobą samym, że mogę się mylić. Uznanie, że być może tym, których poglądy polityczne mnie irytują należy dać prawo do swobodnego wypowiadania się, bez moich szalonych reakcji.

I to by, proszę ja was, była prawdziwa demokracja. Bo nie jest nią to, co nam wmawiają, że każdy psychopata – co kilka lat – ma prawo do głosowania na swojego psychopatę.

Zakładam, że do premiera Roberta Fico strzelał psychopata, bo przecież nikt normalny nie wymierzy i nie strzeli do drugiego człowieka.

Dlatego radzę, panom politykom, uważać na to co się mówi. I nie ośmielać szaleńców. Poza tym, naprawdę nie wypada.

 

W wielu krajach moda nie przenika do religii ... Bo tam moda nie jest fascynacją jakimś zjawiskiem z innego kraju Fot.: arch. HB

WALTER ALTERMANN: Ortaliony czyli zwodniczy szelest Zachodu

Gdzieś tak w połowie lat 60-tych cała Polska, jak jeden mąż i jedna żona, chodziła w ortalionach. Co to było? Był to nieprzemakalne płaszcze. Ortalion był cienkim plastikiem i miał wszystkie wady plastiku: łatwo się rozdzierał, przepalał od papierosa a nici którymi te płaszcze zszywano rozdzierały materiał, skutkiem czego kieszenie się odrywały. Dlaczego taki sznyt wówczas zapanował? Pewnie dlatego, że rodacy spragnieni byli namiastki, choćby szelestu Zachodu, bo ortalionowe płaszcze potwornie szeleściły, jakby ktoś miął gazetę w kulkę.

Oczywiście ortaliony można było kupić jedynie u prywaciarzy. Co prawda „odzieżownictwo państwowe” również zaczęło szyć ortalionowe płaszcze, ale później, kiedy moda na nie już minęła.

Te ortaliony nie były tanie. Dobrej klasy ortalion kosztował pensję początkującego nauczyciela, a marniejszy połowę pensji. Ale mimo to szły jak woda.

Przy okazji – mówię o nauczycielskim wynagrodzeniu, bo zawsze było ono i jest nędzne. Swoją drogą – dlaczego w kraju, który ma tak szczytne hasła wynoszące pod niebiosa edukację, jak „Takie będą Rzeczpospolite jak ich młodzieży chowanie”, dlaczego w takim kraju nauczyciele pracują za takie małe pieniądze? Czyżby rodakom nie zależało na edukacji swych dzieci? A może dlatego, że bogaci posyłają potomstwo do szkół prywatnych i nie przejmują się już losem typowego Polaka? A to bogaci w końcu sprawują władzę. Naprawdę, są już u nas szkoły podstawowe, w których nauka kosztuje 10.000 zł miesięcznie.

Z nauczycielami nie jest śmiesznie. Natomiast z ortalionami było bardzo uciesznie.

Non irony

Inną potwornością tamtych czasów były koszule non iron. Pojawiły się nagle, gwałtownie opanowały kraj, ale pod dwóch-trzech latach równie gwałtownie zniknęły. Były to koszule z plastiku, o porażającej wręcz bieli. W świetle lamp fluorescencyjnych świeciły aż miło. Reklamowano je jako niewymagające poważnego prania i prasowania. Wystarczyło je uprać w letniej wodzie z proszkiem, misce, spłukać i rozwiesić.

I była to prawda. Jednak okropną ich wadą było to, że skóra pod tą koszula w ogóle nie oddychała. Może byłyby dobre na poty, ale do noszenia już nie. A jednak ludzkość kupowała je masowo. Niestety gdzieś po roku koszule nonironowe żółkły bezpowrotnie. I na szczęście non irony odeszły w zapomnienie.

Buty na półcentymetrowej podeszwie

Ortaliony i non irony nikomu nie szkodziły, świadczyły jedynie o braku gustu i owczym pędzie, natomiast męskie półbuty na cieniutkiej, półcentymetrowej podeszwie, owszem. W połowie lat 60-tych młodzież oszalała na punkcie butów w szpic i na cieniutkiej gumowej podeszwie. Kto miał takie buty liczył się w młodzieżowym towarzystwie. I nikt ze szczęśliwców, którzy „u prywaciarzy” za ciężkie pieniądze nabywali te atrakcje, ani słowem nie zająknął się o potwornej niewygodzie tego obuwia. A chodzenie w nich było koszmarem, bo czuć było pod stopami każdy kamyczek, każdą nierówność trotuaru. I rzecz najgorsza, palce nóg były tak skrępowane, że zachodziły jedne na drugie. Ale młodzież polska cierpiała – w imię mody i postępu głupoty.

Buty szpicówki na szczęście przeminęły i obecnie mamy już modę luzu. Skutkiem czego pół Polski chodzi w dresach, jak by wszyscy coś tam ćwiczyli. A gdy chodzi o buty, to oczywiście królują adidasy – nie jako marka, ale jako klasyka gatunku. Faktem jest, że adidasy i dresy są wygodne, ale o jakimkolwiek stylu i zachowaniu minimum klasy, nie ma mowy.

Spodnie dzwony i spodnie rurki

Z mojej młodości pamiętam jeszcze przejściową dominację spodni dzwonów i spodni rurek. Spodnie dzwony to lata 70-te. Żeby „dzwony” mogły być uznane za dzwony klasyczne, musiały być szczupłe i opięte od pasa do kolan, Natomiast od kolan aż do butów musiały się gwałtownie rozszerzać, tak, żeby na końcu mieć jakieś 40 cm szerokości (po złożeniu) i żeby buty się pod nimi zupełnie chowały. Proweniencja dzwonów była oczywista – miały przypominać spodnie marynarzy. Skąd się to wzięło? Nie wiadomo. Skąd taka nagła miłość Polaków do marynarki wojennej? Też nie wiadomo, ale było śmiesznie.

Potem zapanowały i są modne do dzisiaj rurki. Początek spodni rurek to lata 80-te i późniejsze. Każdy młodzian, chcący być modnym, musiał te rurki mieć. Ich fason przypomina trochę projekt oszczędnego krawca, który stara się zużyć jak najmniej materiału. Rurki opinają całe męskie nogi i kończą się jakieś 5-8 cm na butami. Skutkiem czego osoba nosząca rurki wydaje się być wyższa.

Mankamentem rurek jest to, że odsłaniają kostki nóg i część łydek. Dlaczego to mankament? Bo męska noga najczęściej bywa toporna, jakby ciosał ją pijany góral z Czarnego Dunajca. Kobiece nogi bywają dziełem biegłych snycerzy, ale męskie nie.

Skarpetki, czyli nasza groza

I tu dochodzimy do skarpetek, które są naszym poważnym problemem. Polak nie zwraca żadnej uwagi na skarpetki, zakłada byle co, byle izolowało podłoże i jest zadowolony. I mamy taki widok, patrząc od dołu: buty, najczęściej zakurzone, potem kawałek skarpetek, ledwo co wystających z butów, następnie goła łydka i spodnie rurki. Okropność.

Tymczasem w cywilizowanych krajach i w modzie dyplomatów, męska skarpetka musi zasłaniać łydki tak, żeby nawet przy założeniu nogi na nogę nie straszyć otoczenia gołymi nogami. U nas znaleźć długie skarpetki jest niepodobieństwem. Bo skoro nikt ich nie szuka, to sklepy nie zamawiają.

Jest jeszcze gorzej, bo część mężczyzn chodzi bez skarpetek. Co uruchamia wyobraźnię widza o wszelkich możliwych bakteriach i grzybach wesoło rozwijających w obuwiu i na stopach golasa.

Koszulki polo i t-shirty

Z początkiem epoki Gierka zapanowała u nas moda na koszulki polo. Jakoś tak to zbiegło się ze światową modą. Jak sama nazwa wskazuje koszulki polo wzięły się od grających w polo – najdroższą chyba dyscyplinę sportu. Jest faktem, że były wygodne. Oczywiście niektórzy przesadzali i uznając je za tak eleganckie, że nosili je do garniturów, zamiast klasycznych koszul.

Ale i z obecnymi t-shirtami jest podobnie, widywałem poważnych (zdawałoby się) mężczyzn, na półoficjalnych spotkaniach w t-shirtach.

Kary za nieznajomość podstawowych zasad elegancji nie ma. I dobrze, niech tam już każdy kompromituje się na własna odpowiedzialność.

Skąd bierze się moda?

Moda bierze się zawsze z wojska i sportu. Co oczywiście w Anglii dość mocno się pokrywa i bywa tożsame. Bo tamtejsze elity chlubią się służbą w wojsku i lubią pokazywać się w paradnych mundurach. Tamtejsi oficerowie, żeby jakoś zachować linię, od wieków jeżdżą konno, uprawiają polo, rugby i inne sporty.

Szeregowi nie muszą uprawiać żadnych sportów, bo wykonują ciężką, solidną pracę na służbie, skutkiem czego i tak są szczupli.

A u nas? Brzuchaty oficer to norma. Co jest bardzo śmieszne, choć nie do końca.

 

 

 

 

Kumoterstwo proste, czyli, jak pisze WALTER ALTERMANN: Sociumtyzm

Takiego pojęcia jak sociumtyzm jeszcze nie ma, ale najwyższa pora wprowadzić je do obiegu. Otóż sociumtyzm jest bliski znaczeniowo nepotyzmowi, a właściwie urobiony na podobieństwo starego, dobrze znanego nepotyzmu.

Najpierw czym jest nepotyzm. Nepotyzm (z łaciny nepos – wnuk, potomek) to faworyzowanie członków rodziny przy obsadzaniu stanowisk i przydzielaniu godności, Nepotyzm istniał od zawsze i będzie istniał na zawsze.

A czym miałby być sociumtyzm? Otóż sociumtyzm jest tym  samym co nepotyzm, ale dotyczy nie rodzin, ale partnerów osób nie będących w związkach heteronormatywych. Przykład? Proszę bardzo. Oto do Parlamentu Europejskiego startują panowie Śmieszek i Biedroń. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że pan Robert Biedroń jest współprzewodniczącym partii Nowa Lewica, to jak nazwać forowanie swego partnera na te listy, jak nie nowoczesnym nepotyzmem, alias sociumtyzmem?

Bo socium po łacinie znaczy właśnie partner.

Nic nie mam przeciwko orientacji obu panów, nie mam nic i przeciw temu, że ostatnio, publicznie na scenie teatralnej w Kielcach wzięli symboliczny ślub. Ich sprawa. Jeżeli jednak dochodzi do tego, że współprzewodniczący NL wpisuje na listy swego partnera (sociuma), to mamy klasyczny przykład wspierania się w obrębie związków. Czyli mamy sociumtyzm, czyli nowoczesny nepotyzm.

Nadto, pan Śmiszek w telewizji mówił ostatni, że on startuje dlatego, bo każda partia wystawia najlepszych. Czyli dochodzi jeszcze grzech nieskromności. Naprawdę nie wypada o sobie samym mówić takie pochwały. Chyba, że walczy się w klatce i zapowiada się uśmiercenie przeciwnika. Ale nie podejrzewam pana Krzysztofa Śmiszka, żeby wyszedł na jakikolwiek (poza politycznym) ring.

Normalny nepotyzm

Gdy najpierw karierę polityczna robi ojciec, a potem jego syn. Chodzi mi tu o panów Schreiberów – Grzegorza, ojca i jego syna Krzysztofa. Powie ktoś, że wielkie talenty same przebijają się do pierwszych politycznych kręgów. Teoretycznie jest to możliwe, ale jakoś wydaje mi się to mało prawdopodobne, żeby syn nie korzystał ze wsparcia ojca.

Owszem, w nauce i sztuce znamy niezwykle uzdolnionych ludzi przez pokolenia. Ale tutaj pachnie nepotyzmem na kilometry.

Przed jakichś 30 laty laty któraś z gazet podjęła temat niepojącego zjawiska, które charakteryzowało się tym, że obok matek i ojców sędziów, pojawia się coraz większe grono ich córek i synów. I to samo dotyczył również dzieci adwokatów. Wtedy pomówieniom dał silny odpór pewien ważny sędzia. który tak odpowiedział na zarzuty: „Prawo wysysa się z mlekiem matki, nasiąka się jego atmosferą w domu”.

Pewien młody sędzia zwierzał mi się kiedyś, że sądy w Polsce są najbardziej prorodzinnymi instytucjami. Na korytarzach bowiem ciągle słyszy się ciociu i wujku. Rzecz bowiem w tym, że sądy to nie tylko sędziowie, ale cała masa urzędników, których oczywiście przyjmuje się na stanowiska bez żadnego konkursu, lub w konkursach, w których decydują wujowie, ciotki i rodzice.

I to jest bardzo ucieszny determinizm nepotów, którzy potem się dziwią, że ludzi nie cenią ani sędziów, ani adwokatów. Nie mówiąc już o politykach.

Komórki czyli powszechne śmieszności dnia codziennego

Żeby powiedzieć to wprost – śmieszności dotyczą nie tylko ludzi z pierwszych stron gazet. Całe nasze społeczeństwo bywa bardzo śmieszne. Pamiętam czasy, gdy pojawiły się w Polsce pierwsze komórki telefoniczne. Były to telefony wielkości starych telefonów, z normalnymi słuchawkami na przewodzie, który był podłączony do wielkiego pudełka telefonicznego. Od klasycznych stacjonarnych telefonów różniły się tym, że miały sporą teleskopową antenę oraz rączkę, do przenoszenia takiego ustrojstwa.

I najważniejsze! Te pierwsze urządzenia, te protokomórki były potwornie drogie, tak przy zakupie, jak przy opłacie comiesięcznego abonamentu. Wtedy to większość Polaków w ogóle nie wiedziała jeszcze w czym rzecz. Ale bogaci wiedzieli, mieli już takie komórki i lubili się z nimi pokazywać. Żeby biedotę szlag trafiał.

Pamiętam, że w typowym. niedużym sklepie spożywczym stanął w kolejce jegomość, który dzierżył w ręku takie coś. Ale nikt jakoś do niego nie dzwonił. Powstało zatem w kolejce wrażenie, że osobnik jest trochę „nie tego”. Wtedy ów pan, żeby szaraczkom wyjaśnić w czym sprawa, wybrał numer i po chwili powiedział do słuchawki –  „To kartofle też kupić?” Ale skutku popisania się przed gawiedzią nie osiągnął, bo dzicz nie wiedziała w ogóle o co chodzi.

Potem nastał czas komórek trochę nowszych, ale i tak miały wielkość połowy bagietki, tyle że potwornie ciężkiej. I również z tymi bagietkami maszerowało po ulicach, stało w kolejkach mnóstwo ludzi tocząc banalne rozmowy. I w większości byli to młodzi ludzie, ale „na stanowiskach”. Nie byli to dyrektorowie departamentów, nie byli to prezydenci miast, ot taki trzeci rząd ważności. Jednak to ciężkie i duże komórki świadczyły o ich ważności.

A potem komórki spowszedniały, stały się nawet utrapieniem i dzisiaj nikt nikomu komórką w oczy nie błyśnie. Co do tych komórek jeszcze, to stały okropnym narzędziem zniewolenia pracowniczego. Firmy dają ludziom komórki, z niedużym limitem rozmów, a potem kierownicy i dyrektorzy wydzwaniają do pracowników po nocach, ślą im jakieś głupie dyspozycje SMS-ami, czyli traktują pracowników jak niewolników na smyczy. Może wreszcie jakiś rząd zwróci uwagę, że to jest zniewolenie i wprowadzi prawo, które zakaże takiego mobbingu.

Na koniec dodam tylko, że ludzkość przez tysiąclecia rozwijała się bez komórek, a może dlatego w ogóle się rozwijała, że  nasi przodkowie komórek nie używali?

 

III rozbiór Polski 24 października 1795 r. Grafika ze strony Narodowego Centrum Kultury

Wiosenne święta analizuje WALTER ALTERMANN: Majowe nieporozumienia

No i mamy już za sobą bardzo długą majówkę. Ludzie odetchnęli od pracy, wypoczęli i cieszyli się piękną pogodą. To ludzie, natomiast politycy wykorzystali te kilka dni na intensywną walkę wyborczą, albowiem wybory do Europarlamentu zbliżają się chyżo. I tu mamy kłopot, bo z naszymi politykami było i śmiesznie, i strasznie zarazem.

Rzecz w tym, że ta majówka nie wzięła się znikąd. Mamy bowiem, już na samym początku każdego maja, trzy święta z rzęd: 1, 2 i 3 maja.

1 maja jest Świętem Pracy, czyli dniem, w którym pracobiorcy upominają się o swoje prawa: do godnego wynagrodzenia, ludzkich warunków pracy i praw obywatelskich. Z czasem pod to święto podpięły się rozmaite ruchy. Dzisiaj są nimi działacze LGBT+. Przypomnę, że 1 maja w swoim założeniu od zawsze mówił, że ktoś jest bogaty kosztem biednych, ktoś ma większe prawa społeczne kosztem tych, którym praw nie dawano.

2 maja jest świętem „pośrednim”, które wymyślono, żeby mogła zaistnieć tzw. długa majówka. Formalnie jest to święto flagi narodowej mające przypominać Polakom o wspólnych wartościach, wspólnej historii i oczywiście wspólnych obowiązkach. To święta jest niejako przygrywkę, supportem do właściwego święta, czyli 3 maja.

3 maja jest świętem jeszcze z XIX wieku, obchodzonym wtedy nielegalnie, bo dla zaborców było to święto niebezpieczne. Tak samo jak później dla rządzących krajem komunistów. Przypominało bowiem Polakom o ich własnej państwowości, o dniach chwały i wiekach siły ich państwa. Ten dzień utrwalił się w pamięci jako istotny moment, gdy Rzeczpospolita, w ostatnich latach swego istnienia, zdobyła się na uchwalenie konstytucji.

Czy wszyscy w Rzeczypospolitej byli zwolennikamu Konstytucji 3 maja?

Oczywiście przez dwa wieki troszkę przejaskrawiono w historii uchwalenie naszej wiekopomnej konstytucji. Po pierwsze, nie wszyscy byli za takimi rewolucyjnymi zmianami. Stronnictwo prorosyjskie (a było ono wcale liczne) zwracało uwagę, że Katarzyna Wielka jest gwarantem ustroju Polski i nie zgadza się na takie polskie fanaberie.

Po drugie, duża grupa naszych posłów była na stałym „jurgielcie” u Rosjan, czyli realizowała ich politykę za ruble. Byli też posłowie na „diecie” austriackiej, pruskiej i francuskiej.

Po trzecie była też spora grupa posłów, którzy sami z siebie nie chcieli wolności społecznej i ekonomicznej dla mieszczan.

Krótko mówiąc, reformatorzy, zwolennicy uchwalenia Konstytucji 3 maja, nie mieli w Sejmie większości. Wykorzystali więc okres Świąt Wielkanocy, gdy „konserwatyści” wyjechali do domów. Trzeba tu zauważyć, że wśród przeciwników Konstytucji było sporo prawosławnych, a że święta w prawosławiu są kilkanaście dni po rzymskokatolickich, więc ławy sejmowe opustoszały na dłużej…

Pod nieobecność posłów głównie ze wschodu konstytucja została uchwalona. Króla niesiono na rękach, euforia i głębokie wzruszenia. Całkiem słusznie. Jednak po świętach zwolennicy status quo wrócili do Warszawy i już po niespełna dwóch latach nastąpił II rozbiór Polski – czyli cesja terytorium Rzeczypospolitej Obojga Narodów dokonana w 1793 r. na rzecz Królestwa Prus i Imperium Rosyjskiego, bez udziału Monarchii Habsburgów.

Potem była Insurekcja Kościuszki i III rozbiór Polski, czyli ostateczny rozbiór całości terytorium Rzeczypospolitej Obojga Narodów dokonany w 1795 r. na rzecz Królestwa Prus, Monarchii Habsburgów i Imperium Rosyjskiego.

Nie jest więc tak słodko, że wystarczy uchwalić piękne ustawy, trzeba jeszcze mieć moc duchową i materialną, żeby je zrealizować. Zresztą, dzisiejszy Sejm też uważa, że wystarczą same piękne ustawy i uchwały.

3 maja podzielony

I tu kończę ze wstępem historycznym, przechodząc do święta 3 maja roku 2024 roku. Niestety, z obchodami tej rocznicy w roku bieżącym nie było najlepiej. W założeniu święto 3 maja miało łączyć Polaków. Przypominać im, że stać ich było na – choćby chwilowe – zwycięstwo rozumu i próbę ratowania ojczyzny przed rozbiorami. A jak było?

Ano zupełnie tak jak w roku 1791. Każda z partii naszych, powtarzam – każda,  wykorzystała święto 3 maja do promowania własnych celów, własnych kandydatów do Parlamentu Europejskiego. I oczywiście bezlitosne tępienie przeciwników.

Żeby chociaż minutą ciszy uczczono w całym kraju pamięć poległych za wolność ojczyzny… Żeby choć na jeden dzień zawieszono partyjne walki, żeby na pół dnia zapanowała cisza i umilkł hałas polityczny… Ale gdzie tam. 3 maja 2024 roku był popisem agresywnego partyjniactwa, a o Najświętszej  Rzeczypospolitej owszem wspominano, ale mimochodem, dyskretnie i pokątnie. Jakby sprawą życia i śmierci ojczyzny było to, czy do Europarlamentu wejdzie pan Czapkowski zamiast pana Kapeluśnika.

 

 

WALTER ALTERMANN: Co mnie śmieszy, co mnie smuci (6)

Właściwie to tytuł tych felietonów jest fałszywy, bo w życiu coś jest albo śmieszne, albo smutne. Nie ma zjawisk, spraw obojętnych, a jeżeli ktoś twierdzi, że można być obojętnym, to znaczy, że już nie żyje. Choć jeszcze o tym nie wie.

Bardzo często dochodzi do tego, że ktoś przechodzi z jednego wyznania na inne. Najczęściej mamy wtedy do czynienia z przesłankami wywodzącymi się z dnia codziennego, z prostych interesów. Rzadziej natomiast u konwertytów spotykane są głębokie przemyślenia i głos serca.

Jedna religia nie zawsze wystarcza

Wiadomo, że marszałek Piłsudski przeszedł z wyznania rzymsko-katolickiego na luteranizm, ale zrobił to z miłości, co go poniekąd tłumaczy. 24 maja 1899 roku w Łomży 31-letni Piłsudski zmienił wyznanie na ewangelicko-luterańskie. Zrobił to, by 15 lipca 1899 roku poślubić Marię Kazimierę Koplewską-Juszkiewicz. Kochająca się para nie mogła pobrać się w obrządku katolickim, ponieważ Maria była rozwódką. Czyli interes był taki: Piłsudski chciał mieć żonę, a nie mógł liczyć, że Kościół pobłogosławi jego pomysł, więc przeszedł na luteranizm, który to kościół nie wchodził już tak drobiazgowo w sprawy matrymonialne. Zresztą Piłsudski po śmierci żony w 1921 r. wrócił do wiary rzymsko-katolickiej.

Nie ma się co oburzać na Piłsudskiego, skoro Henryk VIII powołał do istnienia zupełnie nową religię, bo papież miał już dość jego niestałości w uczuciach i nie chciał dać zgody na kolejny rozwód. Mógł król Anglii, mógł i Piłsudski, nie ma sprawy. W skutek takiego obrotu spraw Kościół anglikański uniezależnił się od papieży, a sam Henryk VIII został głową nowego kościoła i tym samy mógł się co i rusz rozwodzić.

Bawi mnie ogromnie anegdota, którą napisał (czy zapisał) Julian Stryjkowski. W małym żydowskim  miasteczku pewien Żyd dorobił się dużego majątku i postanowił przejść na katolicyzm. Wiadomość wstrząsnęła całym miasteczkiem i wszyscy Żydzi zgromadzili się pod domem przechrzty. Miotali obelgi i ciężkie przekleństwa. W końcu ekscentryk wyszedł na balkon i powiedział:

– Tak, wyrzekłem się wiary żydowskiej i przyjąłem chrzest. Teraz jestem Żydem wyznania rzymsko-katolickiego.

Tłum zawył z wściekłości i rozpaczy. Wtedy rabin powiedział:

– Moryc! Ty nie jesteś Żyd. Ty jesteś głupi Żyd.

Zmiany wiary politycznej

O ile zmiana wiary jest sprawą niejako osobistą, o tyle konwersje polityczne są publicznie ucieszne. W ciągu ostatnich 35 lat mamy do czynienia z nieustannym przemieszczaniem się naszych liderów między partiami. Spora grupa elity PiS trafiła do szeregów Platformy Obywatelskiej i byli to ludzi z wąskiego kręgu władz PiS. Dla równowagi inni z Platformy przerzucali się do PiS. Ale w końcu ruchy te odbywały się w rodzinie postsolidarnościowej i politycy partyjnie niezbyt usabilizowani mieli jakieś wytłumaczenie.

Natomiast nie ma wytłumaczenia fakt, że uciekinierzy z PiS-u stali się najbardziej zajadłymi gnębicielami tegoż PiS-u, gdy zasiedli już w ławach poselskich z poręki Platformy.

 

Wolty ideowe byłych członków PiS

Przypomnę, że Radosław Sikorski, obecny minister obrony narodowej, był trybunem PiS. Jako PiS-owiec w ostrych słowach beształ wtedy Platformę. Teraz, gdy jest członkiem PO i ministrem spraw zagranicznych z jej nadania, z tą sama pasję atakuje PiS. Mówił nawet o dobijaniu watahy, mając na myśli dobijanie PiS.

Jak on, tak bez wstydu, godzi taką życiową woltę ideologiczną? Nie wiem. Ale wiem, że większość przyzwoitych ludzi spaliłaby się ze wstydu, gdyby mieli zachowywać się jak on.

Tu przypomnę fragmenty bogatej drogi politycznej Sikorskiego. W latach 2005–2007 był ministrem obrony narodowej w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego a w latach 2007–2014 i od 2023  szefem dyplomacji w trzech rządach Donalda Tuska, był też marszałkiem Sejmu (2014–2015). W latach 2010–2016 był nawet wiceprzewodniczącym PO. Widać, że tanio się nie sprzedawał.

Od narodowców do liberałów

Również Roman Giertych, niegdysiejszy koalicjant PiS-u z Ligii Polskich Rodzin, wicepremier i minister edukacji we wspólnym rządzie, z chwilą rozpadu koalicji stał się skrajnym liberałem i libertynem, wspierającym moralnie ruchy LGBT+.

A przecież to za jego ministrowania szkoły miały obrać kurs narodowy, a lista pozycji, które minister usunął z lektur zadziwiała. Tak było na przykład z twórczością Witolda Gombrowicza. Nie mam dowodów, ale jestem głęboko przekonany, że obecnie mecenas Giertych czyta codziennie przed snem, do poduszki „Ferdydurke”, a po przebudzeniu  „Transatlantyk”.

Jak tak drastycznie można zmienić poglądy? Można, jeżeli poprzednie poglądy były natury koniunkturalnej i brały się z chęci robienia kariery.

Z ducha urodzeni lewicowcy, z wyrachowania liberałowie

Natomiast lista osób, które przeszły z SLD do Platformy budzi mój uśmiech, ale jest to uśmiech politowania. Lewicowcy zawsze podkreślają swoje powołanie, że są tacy z ducha, z niezgody na niesprawiedliwość społeczną, z niezgody na bogacenie się bogatych, kosztem biednienia biednych.

I coś w tym jest, a jest nawet bardzo wiele racji. Ale w takim razie, jak to możliwe, że nawet szefowie SLD, którzy najgłośniej wykrzykiwali zasady ideowe lewicy, nagle, bez rozgłosu zostawali członkami partii liberalnej czyli PO. A to jest tak, jakby ksiądz przechodził na stronę szatana.

Grzegorz Napieralski, czyli jak za każdą cenę być w parlamencie

Dzisiaj w ławach parlamentarnych, po stronie Platformy Obywatelskie, można zauważyć m.in. Grzegorza Napieralskiego – byłego szefa SLD. Siedzi cicho, ale go widać. A był nawet kandydatem w wyborach prezydenckich w 2010 roku, z SLD.

Zatem Napieralski na lewicy osiągnął wszystko. Niestety w kierowaniu partią szło mu marnie, gdzieś mu się rozpłynęła partyjna kasa, partia osiągała coraz gorsze wyniki w wyborach… Wskutek niezadowolenia członków SLD, 10 grudnia 2011 zastąpił go Leszek Miller, a 9 stycznia 2015 Napieralski został zawieszony w prawach członka SLD. Uznał jednak tę decyzję za nielegalną, pozywając przewodniczącego partii do sądu powszechnego. 30 marca tego samego roku został zawieszony przez sąd partyjny na 3 lata w wykonywaniu funkcji partyjnych. 22 czerwca został odwieszony przez sąd partyjny. Pięć dni później wystąpił jednak z SLD. 29 czerwca wraz z Andrzejem Rozenkiem ogłosił powstanie partii Biało-Czerwoni.

W wyborach w 2015 wystartował do Senatu z ramienia Platformy Obywatelskiej i uzyskał mandat senatora IX kadencji. Do końca lipca 2019 pozostawał senatorem niezrzeszonym. Na początku sierpnia, po ogłoszeniu jego startu do Sejmu w wyborach w tym samym roku z listy Kolaicji Obywatelskiej został członkiem klubu PO-KO. W ostatnich wyborach, startując z rekomendacji Inicjatywy Polskiej, uzyskał mandat posła IX kadencji.

Napieralski jest doskonałym przykładem polityka, który we własnym mniemaniu wyrósł ponad partię. I gdy partia nie chce go już widzieć na stołku szefa, to on tę partię rzuca i przechodzi do diabła, czyli liberałów.

Mamy jeszcze po stronie PO jeszcze kilku byłych szefów SLD. Są to pomniejsi szefowie, ale są. Na przykład Dariusz Joński – były szefa struktur wojewódzkich SLD w Łodzi. I mamy też członka kierownictwa SLD Marka Borowskiego.

Te zmiany barw, twarzy i kierunków ideowych z lewa na prawo i ku centrum byłyby bardzo śmieszne, ale niestety ludzie tacy, jak wyżej wspomniani, skutecznie kompromitują lewicę. A lewica jest potrzebna światu, choćby po to, żeby wszyscy inni nie dęli w jedną prawicową trąbkę. Bo ogłuchniemy w końcu.

 

 

Kolejna odsłona wyznań o radościach i smutkach WALTERA ALTERMANA (5)

Aby zrozumieć współczesność, dobrze jest sięgnąć do historii, bo jak wiadomo wszystko już było.

Od października 1934 do października 1935 roku, w Chinach miało miejsce zdarzenie zwane Długim Marszem lub Wielkim Marszem. Było to przegrupowanie Chińskiej Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej z prowincji Jiangxi w południowo-wschodnich Chinach do Chin północno-zachodnich. W czasie wojny domowej (1927–1934) Czang Kai-szek rozpoczął w 1930 roku cykl pięciu kampanii okrążających, mających na celu zniszczenie baz Komunistycznej Partii Chin. W październiku 1934 roku główne wojska KPCh zdołały przebić się przez pierścień armii Czang Kaj-szeka i rozpoczęły marsz w kierunku północnych Chin, po drodze łącząc się z pozostałymi siłami komunistycznymi.

W Długim Marszu uczestniczyło ok. 100 tysięcy ludzi. Siły komunistyczne przeszły przez jedenaście prowincji, przebywając 10–12 tys. kilometrów i w październiku 1935 roku dotarły do prowincji Shanxi. W czasie stoczonych podczas Długiego Marszu walk ze ścigającymi je siłami Kuomintangu wojska komunistyczne straciły prawie 50 procent swojego stanu osobowego.

Tło polityczne było mi potrzebne do przedstawienia faktów, że w czasie Wielkiego marszu chińscy rewolucjoniści poddawani byli ogromnej presji materialnej i duchowej. Materialna była taka, że wykańczała ich pogoda, nadludzki wysiłek fizyczny i głód. Presja duchowa zasadzała się na terrorze psychicznym, który rozpętał Mao. Wszędzie w swoich szeregach wietrzył on angielskich szpiegów, groźniejszych niż Czang Kai-szek. Mao urządzał nieustanne wiece, na których rozpętywał antyszpiegowską histerię. I nic nie miało do rzeczy, że żołnierze Wielkiego Marszu nigdy na oczy żadnego Anglika nie widzieli. Chodziło o wywarcie presji i zbudowanie atmosfery terroru wobec potencjalnych zdrajców.

Świadkowie tamtych lat twierdzą, że na jednym z wieców do bycia angielskimi szpiegami przyznało się ponad 10 tysięcy rewolucjonistów. Wtedy Mao im wybaczył, ale nakazał być jeszcze bardziej rewolucyjnymi członkami partii.

Co ta historia ma wspólnego ze współczesnością? Bardzo wiele, bo z rozbawieniem, od lat, obserwuję jak na każdym zakręcie dziejów uniżeni służalcy przegrywającej władzy, natychmiast wyrażają hołd zwycięskiej. Potępiając też swoje uprzednie pozycje polityczne i skłonności partyjne. W czasach bierutowski nazywało się to „samokrytyką”. Taki gość, które przyznawał się do „błędów etapu”, nie od razu wracał do łask nowej władzy, ale chronił życie i pracę.

Czy z końcem komuny skończył się kontredans służalców? Oczywiście, że nie. Transfery, przejścia spod kurateli jednej władzy pod skrzydła drugiej są zjawiskiem stałym, właściwie banalnym i śmiesznym.

Zbiorowe objawienia w PRL

Pierwsze zbiorowe objawienia miały miejsce zaraz po 1945 roku. Wtedy to dawni endecy i inni przyznawali się do błędów młodości i przechodzili pod opiekę najpierw PPR, a w chwilę później PZPR. O dziwo zajadłych przedwojennych konserwatystów w PZPR nie było wcale mało. Niektórzy mogli żyć spokojnie i nieźle zarabiać, choć wyższe stanowiska nie były im dawane.

Drugie objawienia miały miejsce pod roku 1956. Wtedy to z kolei zajadli stalinowcy, różnej maści oprawcy i zwykłe kanalie potępiały samych siebie, tłumacząc się, że byli oszukiwani, że nic nie wiedzieli o zbrodniach stalinowców. I władza im wybaczała. Przesuwano ich na stanowiska, na których nie rzucali się w oczy i jakoś tam żyli. W sumie za stalinizmu niektórym „opłacało się” być kanalią, tyle, że trzeba było bić się w piersi.

Trzecie masowe i najliczniejszy objawienia miały miejsce w roku 1980. Te dotknęły, czy też były łaską, głównie dla dziennikarzy. Pamiętam dobrze jak piszący przez lata ostre, bezkompromisowe wypracowania (artykuły) w gazetach RSW, czyli w gazetach PZPR, nagle pod wpływem masowego protestu robotników przejrzeli na oczy, jak nagle spadły im z tych oczu socjalistyczne łuski i dojrzeli jasność i błogość wolnego słowa.

Było i tak, że goście z TVP i Polskiego Radia (młodzieży powiadam, że innych stacji wtedy nie było) składali publiczne przeprosiny, kajali się, informując przy okazji kajania, że oni nic nie wiedzieli o „propagandzie sukcesu”. Twierdzili, że chcieli dobrze, że pisali tylko o pogodzie, cenach na warzywniakach i urokach wycieczek do Bułgarii.

Nastrój w 1980 roku był tak euforyczny, że lud wybaczył prawie wszystkim propagandzistom. Tym bardziej lud był łaskawy, że cieszyło go, iż tak znane „postacie” przystały do ruchu „Solidarności”.

Z nawróconych najbardziej mnie wzruszyły dwie osoby. Pierwszą była dama, która twierdziła, że jedna z gazet niecnie wykorzystywała jej nazwisko, sygnując nim wredne artykuły z marca 1968 roku.

Drugą osobą był facet, który codziennie w I Programie Polskiego Radia informował o kolejnych sukcesach władzy i radości społeczeństwa z tych sukcesów. Gdy nastała „Solidarność” człowiek ów ogłosił publicznie otwarty list do Macieja Szczepańskiego, szefa Radiokomitetu, w którym to liście zarzucał Szczepańskiemu, że oszukał go, że wykorzystał jego młodzieńczy entuzjazm w niecnych propagandowych celach. Nadto – co oczywiste – ów młody dziennikarz wyjaśniał, że władza ukrywała przed nim straszny stan polskiej gospodarki, prześladowanie twórców i brak możliwości podróżowania na Zachód. W nagrodę za tak szczerą postawę dziennikarz został delegatem na historyczny I Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność”, jesienią 1981 r. w hali Olivii, gdzie „robił” za żywy przykład pastwienia się komuny nad prostym dziennikarzem.

Oboje wyżej opisani dziennikarze ślicznie urządzili się nowej Polsce, a nawet uchodzili za autorytety.  Śmieszne? Nie bardzo, raczej smutne.

Olśnienia dzisiejsze

Nie minęło jeszcze pół roku od objęcia rządów przez nowe władze, a ruch olśnionych trwa i potężnieje. I coraz więcej znanych dziennikarzy daje publicznie do zrozumienia, że choć byli na etatach w rządowych mediach, choć występowali na antenach, choć w dyskusjach opowiadali się za PiS, to jednak w głębi serca byli po stronie wolnych mediów. Coś im nie pozwalało wtedy wypowiedzieć tego, co im naprawdę „w duszy grało”, ale grała im prawda.

Czy chęć zachowania etatów w państwowych mediach może aż tak przemielić człowieka, że sam siebie się wyprze? Widać może, choć widok takich „przemielonych” jest okropny. I potwornie smutny. Ilu może być prawdziwie twardych ludzi na milion? Nietzsche powiadał, że najwyżej 5 procent, reszta to miazga.

 

 

 

WALTER ALTRMANN: Co mnie śmieszy, co mnie smuci (4)

Śmieszą mnie politycy. Indywidualnie i jako grupa, niezależnie od orientacji ideowej. Zresztą z ideami u polityków też mamy śmieszny kłopot, bo większość z nich jak ognia wystrzega się jednoznacznego przypisywania do jakichś jednoznacznie określonych idei.

W dawnych czasach było prościej. Najczęściej sygnowano się jako lewica, komuniści, ludowcy, prawica, demokraci, a dzisiaj większość europejskich partii ma nazwy wieloczłonowe – na przykład socjal-demokraci. I nie wiadomo, ile w nich jest socjalizmu, a ile demokracji? A Nowa Lewica? Czyż nie budzi od razu niepokoju, los starej lewicy?

Bywają też partie dwuczłonowe, jak Prawo i Sprawiedliwość, i z tej nazwy też nie wiadomo kim są. Czy bardziej za prawem, czy za sprawiedliwością? Bo przecież prawo to kanon zasad, a sprawiedliwość niekoniecznie musi się tym prawem kierować, bo mamy przecież sprawiedliwość ludową, znamy karzące ramię sprawiedliwości, gdy obiecywano (za komuny), że jak kogoś to ramię dopadnie, to marny z nim koniec.

Istnieje też u nas Koalicja Obywatelska, która to nazwa jest wielce zagadkowa, bo koalicja to porozumienie, pakt, związek, ale dlaczego obywatelska? Wszak status obywatela mamy w państwie wszyscy.

Mówiąc krótko – mistrzami w wymyślaniu nazw partyjnych to my nie jesteśmy. I ta nieudolność jest bardzo śmieszna.

Wybory za wyborami

Ledwo co opadły emocje po wyborach parlamentarnych i samorządowych, a już, lada dzień, mamy mieć wybory do Parlamentu Europejskiego. I ku memu zdziwieniu partie, które odsądzają Unię Europejską od czci i wiary, też wystawiają swoich kandydatów. Nie boją się, że ich eurodeputowani przesiąkną w Brukseli miazmatami degeneracji moralnej i ideami bezpaństwowości? Teoretycznie wszyscy kandydaci mają mocno ugruntowane idee, ale diabeł unijny przecież nie śpi.

Inna rzecz, że partie wystawiają w szranki ludzi, którzy mają mocne pozycje w swych organizacjach i szkoda chyba wstawiać taki silnych ideowców? Ale pojawiają się też na listach osobnicy, którzy trochę podpadli, z którymi jest kłopot i lepiej by było – dla ich macierzystych partii – jakby na kilka lat z widoku zniknęli.

Bardzo to zabawne. A na poparcie mej tezy przywołam zdanie wielkiego Stanisława Ignacego Witkiewicza, który w „Szewcach” napisał: „Dopóty nie będzie dobrze, dopóki nie zaprzestanie się wysyłania zdrajców na placówki dyplomatyczne”.

Politycy jak soki

Zdarzają się też zabawni politycy, którzy z niejednego pieca chleb już jedli, czyli że byli już w wielu partiach. Takich osobników do zmiany braw partyjnych zawsze zmusza ogromnie wysokie mniemanie o sobie samych. Okoliczności są różne, bo zdarza się, że któregoś polityka jego rodzima partia wyrzuci z hukiem, albo wypchnie po cichu z pierwszych miejsc na dalsze, ale rzadko się zdarza, żeby ktoś taki obraził się, rzucił politykę i wziął się do normalnej pracy.

Dlaczego? Bo nasi zawodowi politycy najczęściej nie mają żadnych osiągnięć zawodowych, poza wielokrotnym byciem posłem czy senatorem. Jest jeszcze gorzej, bo politycy młodzi, poza dyplomami studiów, nie mogą legitymować się żadnym dorobkiem zawodowy. Więc gdzie mają odejść z polityki? W nicość? Mają się auto anihilować?

Dlatego nasi politycy są jak soki, ale wieloowocowe. Co jest śmieszne, ale w skutkach dla nas wszystkich może być tragiczne.

Politycy ponadpartyjni

Polityka ma widać jakiś mroczny urok, że ściąga na swoje polityczne pole ludzi zadufanych w sobie, kochających namiętnie, ale jedynie siebie. Taki osobnik często, gdy rodzima partia nie chce już jego liderowania, odchodzi do innej partii. I natychmiast przystępuje do kopania swych jeszcze wczorajszych kolegów. Oczywiście wszystkie stacje telewizyjne łase są na zamieszczanie jego frustracji i agresji – bo jednak coś się dzieje.

Świetnym tego przykładem (czyli najgorszym przykładem) jest Leszek Miller, który dwukrotnie był szefem SLD i dwukrotnie z tej partii z hukiem odchodził. Bo nie mógł być drugim lub trzecim na wewnętrznej liście rankingowej SLD. Zupełnie jak Cezar, który wolał być pierwszym w Ostii, niż drugi w Rzymie.

Za pierwszym razem Leszek Miller wystartował nawet do Sejmu z listy Leppera – i poniósł sromotną klęskę. Okazało się bowiem, że ludzie poprzednio nie głosowali na Leszka Millera jako takiego, ale na partię, której przewodził.

Jednostka – zerem, jednostka – bzdurą,

sama – nie ruszy pięciocalowej kłody,

choćby i wielką była figurą

– pisał Majakowski, ale który z dzisiejszych przywódców partyjnych czyta poezję?

Smuci mnie i zawstydza obecna rola Leszka Milera, jako wiecznego malkontenta i podręcznego krytyka lewicy dla naszych stacji telewizyjnych. I wcale mnie to nie śmieszy, bo kiedyś lubiłem go.

I tak to się przeplata śmiech ze smutkiem, zażenowanie cudzą małością z rozbawieniem głupotą.

 

      

Adam Mickiewicz prowadzący m.in. Julisza Słowackiego i Zygmunta Krasińskiego ku lepszej przyszłości Polski. Część obrazu Jana Styki Polonia (1891) Fot.: domena publiczna, m.in. Wikipedia

Co śmieszy, a co smuci WALTERA ALTERMANNA: Wielkie przeznaczenie (3)

Jedną z najbardziej śmieszących mnie a zarazem jedną z najbardziej  przerażających mnie doktryn, jakie opanowały umysły Polaków, jest mesjanizm. Myśl o przeznaczeniu naszego narodu do „wyższych, boskich celów” zrodziła się w polskich umysłach w pierwszych dziesięcioleciach XIX wieku.

Najgłośniej i najdobitniej sformułował ją Adam Mickiewicz, nasz największy poeta. Po raz pierwszy wypowiedział ją wieszcz Dziadach, w części III. Poeta ukazał tam Polskę jako ukrzyżowanego Chrystusa narodów. Co znaczyło tyle, że żadne cierpienie Polaków nie idzie na marne, bo służy odkupieniu całego świata. Z tak przyjętego dogmatu wynika również, że w planach Boga owo cierpienie ma swój święty cel, bo służy odkupieniu win wszystkich mieszkańców globu.

Tym samym Mickiewicz mówi do swych rodaków, że są wyjątkowi i własne cierpienia muszą przyjmować z pokorą. da się z tego wysnuć i taką przesłankę, że czym nasze cierpienia są większe, tym lepiej dla sprawy. Z myśli Mickiewicza wynika również i to, że jesteśmy narodem szczególnym, wybranym, innym i lepszym od innych nacji. A to już jest powód do dumy, dziwnej, ale dumy.

Polacy po klęsce powstania listopadowego

Trzeba powiedzieć, że najpierw rozbiory a potem klęska Napoleona i powstania listopadowego spowodowały wśród Polaków nastroje wręcz defetystyczne i abnegackie. Oczywiście większość ówczesnych elit wiedziała, że walną winę za rozbiory ponoszą sami Polacy, którzy dopuścili do osłabienia, a w konsekwencji do rozpadu swojego państwa. Czym innym jest jednak wiedzieć, a czym innym przyznać się do win przodków. Szlachecka duma nie pozwalała naszym elitom do publicznego bicia się w piersi i posypywania głów popiołem, bo utraciłaby moralne prawo do posiadania niewolnych chłopów i majątków. Spośród naszych pisarzy właściwie jedynie Juliusz Słowacki sumiennie rozliczał naszą historię.

Reszta natomiast pisarzy i myślicieli wolała szukać win u innych, byle nie u siebie. Tym innym przewodził oczywiście Adam Mickiewicz, który zamiast rozliczeń  snuł chwalebne opowieści w miłych okolicznościach przyrody oraz wśród przedstawicieli wesołego ludu. Jak w „Panu Tadeuszu”. Niemniej problem z odpowiedzialnością był. I tu na ratunek zasmuconym Polakom ruszyła filozofia mesjanistyczna, która w cierpieniach naszego narodu widziała święty, wielki cel.

Mesjanizm biblijny i polski

Koncepcja polskiego mesjanizmu rozwinęła się po klęsce powstania listopadowego i była próbą tłumaczenia poniesionych ofiar i cierpień jako niezbędnego warunku do wypełnienia przez naród polski swej szczególnej misji w dziele wyzwolenia i uszczęśliwienia wszystkich ludów Europy, czyli świata.

Mesjanizm pojawił się najpierw w religii Izraela i odnosił się do końca istnienia świata. Jej przesłaniem jest mająca nadejść epoka mesjańska, którą charakteryzować będzie wolność polityczna, doskonałość moralna i ziemskie szczęście dla ludu Izraela w jego własnej ziemi. Jest ta filozofia ściśle związana z oczekiwaniem pojawienia się Mesjasza, który zbawi świat. Idea mesjanizmu obecna jest w nauczaniu Biblii oraz Talmudzie. Następnie mesjanizm następnie stał się główną ideę chrześcijaństwa, którego już sama nazwa znaczy „mesjanizm”, bo z greckiego „Christos” to „Mesjasz”.

W chrześcijaństwie, powstałym w łonie judaizmu, od początku nadzieję mesjańską próbowano oczyścić z elementu politycznego i narodowościowego. Inspirowane religią idee mesjanistyczne pojawiały się również poza judaizmem i chrześcijaństwem, w dziełach filozoficznych i literackich. Filozofie mesjanistyczne rozkwitły w pierwszej połowie XIX w. w ramach ogólniejszego nurtu krytyki racjonalistycznej filozofii oświecenia.

Nie wszystkie mesjanizmy filozoficzne przewidywały też osobowego mesjasza (czy to Chrystusa, jak Cieszkowski, czy też w postaci wybitnej jednostki, jak Andrzej Towiański). Część z nich mesjański charakter przypisywała kolektywom, np. narodom (Adam Mickiewicz), klasom społecznym (Henri de Saint-Simon, Anatolij Łunaczarski), armiom, czy takim bytom jak duchy przodków czy filozofia (Józef Hoene-Wroński).

Andrzej Towiański – mistyk czy szpieg?

Cechą charakterystyczną mesjanizmu jest m.in. to, że był w dużej mierze formułowany w dziełach literackich, a nie ściśle filozoficznych. Dla wielu polskich mesjanistów zbawienie łączone było z wyzwoleniem narodu polskiego spod władzy zaborców. Za wybitnych filozofów mesjanistycznych uważa się Józefa Hoene-Wrońskiego, Augusta Cieszkowskiego, Adama Mickiewicza, Zygmunta Krasińskiego. Najważniejszą grupą mesjanistyczną było, skupione wokół Andrzeja Towiańskiego, „Koło Sprawy Bożej”.

Owo Koło było ruchem moralno-religijnym. Powstało w Paryżu z inicjatywy Andrzeja Towiańskiego w 1842 r. i działało do 1878 r. Towiańczycy wierzyli w nadejście nowej epoki, przybliżającej nadejście Królestwa Bożego na ziemi, doniosłą rolę narodu polskiego w procesie dziejowym, krytykowali również zinstytucjonalizowane formy religijne. Byli przekonani, że każdy człowiek posiada wewnątrz siebie ukrytą wiedzę absolutną ofiarowaną mu przez Boga. Do Koła należało wielu przedstawicieli polskiej emigracji, m.in. Adam Mickiewicz i Seweryn Goszczyński

Andrzej Tomasz Towiański (ur. 1 stycznia 1799 roku na Litwie, zm. 13 maja 1878 roku w Zurychu.  Współcześni poświadczają, że był człowiekiem o niezwykle silnej osobowości i charyzmie. Towiański był ziemianinem i pochodził z Wileńszczyzny. Studiował prawo na Cesarskim Uniwersytecie Wileńskim. 11 maja 1828 w tamtejszym kościele oo. Bernardynów doznał objawienia religijnego, co utwierdziło go w przekonaniu, że walką z bronią w ręku, wynikającą z nienawiści do drugiego człowieka, nie da się zmienić rzeczywistości na lepszą. W roku 1840 zostawił rodzinny majątek i rodzinę (w tym piątkę dzieci) i udał się do Paryża, gdzie po klęsce powstania listopadowego przebywała polska elita.

W 1842 roku został usunięty z Francji pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Rosji. Dwukrotnie udawał się do papieża, aby przekonać go do rewolucji chrześcijańskiej, tj. wprowadzenia zasad ewangelicznych w stosunki międzynarodowe. Niewpuszczony przed oblicze papieskie, pisał listy do Piusa IX, na które nie otrzymał odpowiedzi.

Idee Towiańskiego były połączeniem mistycyzmu z konkretnymi ideami politycznymi, odnoszącymi się bezpośrednio do sytuacji w Europie, do losu Polski i Polaków. Jednym z podstawowych założeń towianizmu było przekonanie, że w proces historyczny włączone są posłannictwa poszczególnych narodów, ze szczególnym uwzględnieniem Polaków, Francuzów i Żydów. Towiański odrzucał instytucję Kościoła w jej XIX-wiecznym kształcie. Domagał się kościoła wewnętrznego, duchowego. Dla patriotów polskich najbardziej kontrowersyjne były jego idee prymatu Sprawy Bożej nad sprawą niepodległości Narodu.

Towianizm głosił potrzebę autentycznego naśladowania Chrystusa, widzenia bliźniego nawet we wrogu politycznym. Dlatego Towiański był oskarżany o brak patriotyzmu, a nawet szpiegostwo. Nie wchodząc w dalsze szczegóły filozofii Towiańskiego, trzeba powiedzieć, że człowiek ten dość skutecznie zabełtał w głowach wielu największym z polskich emigrantów w Paryżu. Po dziesięcioleciach odnaleziono ponoć dokumenty stwierdzające, że jego podróż i pobyt we Francji opłaciły rosyjskie tajne służby. Celem tych służb była kontrola polskiej emigracji oraz działania rozbijające jej jedność.

Skutki

Niestety idee mesjanistyczne bardzo się spodobały wielu Polakom. Bo zdejmowały z nas najmniejszą choćby odpowiedzialność za słowa i czyny. Skoro bowiem jesteśmy jedynie pionkami na boskiej szachownicy, jeśli tak czy tak czeka nas ziemski raj, to nie trzeba nic robić. A nawet jeszcze wyraźniej – czym z nami gorzej, tym lepiej.

Dla wielu rodaków jesteśmy narodem wybranym, zaraz po Żydach. Albo nawet przed narodem Izraela. To szaleństwo neo-mesjazmu jest groźne, bo znosi z Polaków jakąkolwiek odpowiedzialność za stan państwa i narodu. Jest to oczywiście bardzo wygodne dla duchów leniwych. A jeśli dodamy do tego jeszcze ustawiczną „działalność złych duchów” działających na naszą szkodę, to właściwie mamy piekło na ziemi, czyli raj.

Bardzo to wszystko jest smutne, a przez to bardzo śmieszne. Albo odwrotnie.

 

Karykatura przedstawiająca króla Belgów Leopolda II, który dzieli się afrykańskimi posiadłościami Brukseli - tutaj z Rosją (?) i Niemcami

Remanenty WALTERA ALTERMANNA: Co mnie śmieszy, co mnie smuci (2)

Najbardziej z wszystkich zachowań śmieszy mnie (ale i przeraża) zakłamanie. Ludzie wolą być postrzegani bardziej jako ideowcy, niż osobnicy kierujący się przyziemnymi interesami. Nie wiedzieć czemu ci, którzy dla marnego grosza są gotowi zrobić każde świństwo, sprzedać ojca i matkę, wyrzec się wczoraj jeszcze żarliwie wyznawanej wiary… Ci wszyscy zawsze tłumaczą się, że kierowała nimi wyższa moralna bądź ideowa konieczność.

Pół biedy, gdy zakłamane są jednostki, gorzej, gdy zakłamanie dotyka całe narody i państwa. Nie znam w historii i współczesności żadnego państwa, którego władze i obywatele przyznawaliby się do tego, że podbijali sąsiadów, okradali inne narody jedynie w imię pomnażania własnych majątków.

Ucieszny i smutny kolonializm

Bardzo ucieszne są tłumaczenia wszystkich państw kolonialnych, które uzasadniały swoje podboje własną wyższością moralną, religijną i kulturotwórczą. Anglicy, Hiszpanie, Holendrzy, Francuzi, Niemcy, Portugalczycy, Rosjanie, Turcy a nawet naród tak nieliczny jak Belgowie – wszyscy oni tłumaczyli sobie i światu, że musieli podbijać Afrykę, obie Ameryki i Azję, bo przecież ludy zamieszkujące te kontynenty wręcz oczekiwały zaznajomienia ich z europejską kultury i katolicyzmem, jako najwyższymi formami duchowymi i materialnymi.

Jednakże, niektóre z podbijanych narodów walczyły ze swymi europejskimi dobroczyńcami, ale to tylko dlatego, że nie rozumiały swojego wiekuistego interesu. Gorzej, czyli jeszcze śmieszniej, bo kolonizatorzy oczekiwali i do dzisiaj oczekują wdzięczności tych niegdyś podbijanych narodów.

Kto mi nie wierzy, niech sięgnie do podręczników szkolnych Wielkiej Brytanii, w których jeszcze dzisiaj, całkiem serio, informuje się dzieci i młodzież o wiekopomnej cywilizacyjnej roli Brytyjczyków w dzisiejszych Indiach, Pakistanie, Chinach, Afganistanie i wielu innych państwach.

Muszę też wspomnieć o Niemcach, tłumaczących swój udział w rozbiorach Polski miłosierdziem wobec Polaków, którzy to bez Niemców nie byliby w stanie moralnie się rządzić samemu. Podobnie tłumaczyli się Austriacy i Rosjanie. Tyle tylko, że tym ostatnim mało kto wierzył, bo to jednak naród po trosze azjatycki, czyli gorszy. Ta segregacja naszych zaborców też jest śmieszna. Bo wszyscy trzej byli po jednych pieniądzach.

Tu zauważę też, że ani nam Polakom, ani narodom Bałkanów, Czechom, Słowakom i Ukraińcom do głowy nie przychodzi, żeby uznać podboje austriackie za dobrodziejstwo. Tym bardziej, że bogactwo i przepych Wiednia nie powstały z ciężkiej pracy rdzennych Austriaków, ale z okradania narodów podbitych.

I to akurat nie jest śmieszne, bo przysłowiowa nędza galicyjska i okrutna bieda Bałkanów nie wzięły się same z siebie, ale jako skutek łupieżczej polityki Wiednia.

Śmieszna herbatka w Bostonie

Od czasów powstania Stanów Zjednoczonych trwa śmieszna, do rozpuku. propaganda wszystkich ich rządów, które za cel główny stawiają sobie szerzenie w świecie demokracji i wolności.

W dniu 4 lipca 1776 r. ogłoszono Deklarację Niepodległości 13 Kolonii i proklamowano powstanie Unii pod nazwą Stany Zjednoczone Ameryki. Do dzisiaj USA przestawiają ten fakt jako rewolucję w imię wolności. A tak naprawdę Amerykanie zbuntowali się przeciw właścicielowi tych ziem, czyli Anglii.

Bo przecież jest prawda niezbitą, że to Anglicy podbili te ziemi i zagospodarowali. Anglicy przybyli do Jamestown w Wirginii w 1607 r. Ich relacje z rdzennymi mieszkańcami od początku były chłodne.

Wojna siedmioletnia z Francją podwoiła brytyjski dług publiczny. Aby ustrzec się przed ewentualnym atakiem ze strony Francji, Brytyjczycy potrzebowali pieniędzy na stałe stacjonowanie garnizonu w koloniach powstałych wzdłuż wschodniego wybrzeża USA.

Charles Townshend, minister skarbu, wprowadził nowe cła na kolonialny import szkła, ołowiu, farby, papieru i herbaty. Takie rozwiązanie miało pomóc w zebraniu środków na stacjonowanie wojsk brytyjskich wzdłuż zachodniej granicy. Seria ustaw doprowadziła do masakry bostońskiej w 1770 r.. Wówczas wojska brytyjskie zastrzeliły pięciu mieszkańców Bostonu. Wprowadzone przez Townshenda cła zostały zniesione tego samego dnia. Zachowano jedynie podatek od herbaty – jako symbol supremacji parlamentu.

Protesty sprzyjały budowaniu kolonialnej jedności. Przyjezdni Europejczycy zaczęli zdawać sobie sprawę, że mają ze sobą więcej wspólnego niż z Brytyjczykami. Po uchyleniu niekorzystnych ustaw niezadowolenie wśród kolonizatorów zaczęło jednak słabnąć.

Bostońska herbatka bez cukru i lukru

Czyli było tak, że koloniści nie chcieli płacić podatków właścicielowi tych ziem, czyli Anglii. Zastanówmy się, czy to rzeczywiście owo metafizyczne pragnienie wolności spowodowało bunt, czy też może przyziemna troska o własne i interesy? Biorąc pod uwagę kto stał na czele buntu, a byli to znamienici i jedni z najbogatszych mieszkańców ówczesnej Ameryki Północnej, trzeba powiedzieć, że zbuntowali się ci, którzy zaczęli tracić najwięcej.

Wolność reglamentowana

Interesujące jest to, że następne duże wydarzenie w dziejach USA miało niemal identyczny przebieg, bo z kolei w roku 1861 mieszkańcy Południa zbuntowali się przeciw prawu narzucanemu przez Północ. Tym razem chodziło o wolność dla czarnych niewolników, którzy – według Północy – bardziej przydaliby się w okolicach Nowego Jorku i Chicago, jako wolni już robotnicy, w powstających właśnie wielkich fabrykach.

I o dziwo, po niemal 90 latach od bostońskiej herbatki, Północ zapomniała o prawie do wolności każdego człowiek. I wystąpiła zbrojnie przeciw Południu. Ta dwoistość zasad wolności jest naprawdę zdumiewająca. Bo nie o jakąkolwiek i czyjąkolwiek wolność tu chodziło, ale o biznes.

No tak, ale czyż powiedzenie, że za rewolucją z 1776 roku i wojną secesyjną w latach 1861-65 stały pieniądze i spodziewany zysk, nie byłoby niskie, choć szczere? Oczywiście! I dlatego USA dumnie mówią o sobie jako ojczyźnie wolności i demokracji, bo tak jest bardziej elegancko.

Czy to nie śmieszne? Bardzo. Bo dla mnie „Deklaracja Niepodległości Stanów Zjednoczonych” jest jednym z najlepszych opakowań marketingowych biznesu w historii.

Wolność, czyli podbój Meksyku

Z tą wolnością Amerykanów jest i tak dziwnie, że przyznając ją sobie, nie chcieli respektować jej u sąsiadów.  Gdy Meksyk zyskał niepodległość w 1821 r., Amerykanie przejęli od niego Florydę. Meksykański rząd odmówił jednak sprzedaży USA kluczowych obszarów (Kalifornii i Teksasu). W odpowiedzi kongres USA uchwalił przyjęcie Teksasu jako 28. stanu w 1845 r. Tak zaczęła się wojna amerykańsko-meksykańska. Meksyk tę wojnę przegrał i musiał sprzedać USA nie tylko terytorium Kalifornii i Teksasu, ale także Nowego Meksyku, Arizony, Utah, Wyoming i Kolorado. Dostał za to zaledwie 15 mln dolarów.

Nie mówię, że USA nie są wielkim, dynamicznym i innowacyjnym państwem, bo są. Mówię jedynie o tym, że ich propaganda i autopromocja są śmieszne. Choć strach się śmiać.

 

 

Zdj.: Piramida finansowa, tak jak zwykły komin ma swój koniec, wchodząc i ostro inwestując można spaść... Fot. archiwum; HB

Remanenty WALTERA ALTERMANNA: Co mnie śmieszy, co smuci (1)

Bez przymusu składam tu szczere wyznanie: większość przypadków tego świata, które smucą całą populację, mnie śmieszą. I odwrotnie, to co większość ludzi bawi, mnie smuci.

Czy jestem odmieńcem? Chyba nie. I tego, że to ja jestem normalny, postaram się dowieść w kilku felietonowych odsłonach. Dziś pierwsza.

Wiara w wielkie procenty

Na przełomie systemów, a więc już po roku 1989, wybuchło w Polsce kilka wielkich finansowych afer. I nie mam na myśli wielkich przekrętów światowych banków, potężnych instytucji finansowych, holdingów i korporacji, bo te twory od zawsze żyją z przekrętów – co wcale nie jest śmieszne.

Natomiast silna wiara przeciętnego polskiego obywatela w możliwość zarobienia psim swędem gigantycznie wielkich pieniędzy śmieszy mnie do rozpuku. Gdybyż to moi rodacy równie mocno wierzyli w Boga i Dziesięcioro Przykazań, byłaby teraz Polska najbardziej moralnym krajem na świecie, i oczywiście w historii.

Łańcuszek świętego Antoniego

Większość przekrętów oparta jest na działaniu Łańcuszka Świętego Antoniego, którego idea odżywa raz po raz. Rzecz polega na tym, żeby wysłać 10 swoim znajomym po 10 złotych, co daje niedużą kwotę 100 złotych. Każdy z tych znajomych zobligowany jest także do znalezienia nowych 10 znajomych i przekazania im po te 10 złotych. Oczywiście nasze nazwisko ma być na liście, czyli teoretycznie natychmiast, już w pierwszej turze, odzyskujemy swoje 100 złotych. Ale nie w tym rzecz, bo niebawem spłynie na nas deszcz pieniędzy od kolejnych dziesiątek uczestników tej zbożnej akcji.

I ludzie biorą w tym udział! Piszą listy, kartki i wysyłają nieznajomym pieniądze. Co wtedy myślą? Nic nie myślą, bo wierzą, że zostaną bogaczami. Czy zastanawiają się jaki będzie kres tej zabawy? A, broń Boże! A dlaczego? Bo chciwość odbiera ludziom rozum od zawsze. I pożądają, pożądają… za nic mając 10. przykazanie, które głosi: „Ani żadnej rzeczy, która jego jest”.

I to jest tragiczne, bo odsłania marność ludzkiego rozumu i charakteru, ale jest też nieskończenie śmieszne. Mnie bawi.

Zarobić na cudownym mleku

Gdzieś tak, również na przełomie dziejów, gdy socjalizm odchodził i powracał kapitalizm, miała miejsce afera z cudownym mlekiem. Tym, co nie pamiętają przypomnę, młodszym opowiem. Zaczęło się od tego, że nagle w większych miastach gruchnęła wieść, że wystarczy mieć pusty, czysty litrowy słoik i parę groszy, żeby nieźle zarobić.

Tu wyjaśnię, że z pojęciem „zarobić” jest duży językowy kłopot. Bo słowo to pochodzi od „roboty”, czyli pracy. Jednak język polski nie zna innego określenia na dojście do dużych pieniędzy bez pracy, więc pozostaniemy przy „zarobić”.

Wracając do sprawy cudownego mleka. Poszła zatem wieść w miastach, że należy udać się tam a tam, wpłacić niedużą kwotę, na dzisiejsze pieniądze powiedzmy 50 złotych, a dostanie się cudowny proszek, który następnie trzeba rozpuścić w mleku, w lirowym słoiku. I już po trzech-czterech dnia, trzeba ten słoik z mlekiem zanieść do tego samego punktu, w którym kupiło się ów proszek. Wtedy można dostać całe 100 złotych.

Firma, płacąca za mleko jak za zboże, głosiła, że jej proszek czyni z mleka cudowny półprodukt, który ona zamienia w cenny lek. Brzmiało szlachetnie. Więc ludzie ruszyli jak w dym po ten proszek do mleka. I ku swemu zadowoleniu otrzymywali za swoje 50 złotych, całe 100 złotych. Na miejscu rozdawnictwa gotówki okazywało się, że można kupić proszek nawet za całe 1.000 zł, a w zamian dostać 2.000 złotych. A można też było nakupić proszku, ile kto zapragnie. Podobno rekordziści inwestowali w mleko z proszkiem nawet po 20.000 złotych, jednorazowo.

Jednak gdzieś tak po dwóch miesiącach działalności firma zniknęła, wraz z wpłatami klientów. Zrobił się wielki raban. Milicja stwierdziła, że proszek zawierał bakterie zamieniające mleko w mleko zsiadłe.

Naciągnięci wracali do domów z hektolitrami zsiadłego mleka, które wylewali do ubikacji. Mieli też stuprocentowe przekonanie, że jacyś podli ludzie oszukali ich. Ale nie przychodziło im do głów, że chcieli być oszukani, bo oczekiwali manny z nieba.

Banki, banczusie

Wielki Bertolt Brech napisał w „Operze za trzy grosze” taką myśl: „Bo czymże jest okradzenie banku, wobec jego założenia?”

Z tego wynika, że chcąc zrobić wielki, prawdziwy przekręt należy jednak założyć bank, lub coś co ludzie wezmą za bank. Banki bowiem mają u ludu opinię świątyń kapitalizmu, czyli, że są wiarygodne. Życie uczy, że to nieprawda, bo największe światowe afery były kreowane właśnie przez banki, ale lud wie swoje. No, ale lud nie słyszał o aferze panamskiej i o setkach innych bankowych afer.

Żeby nie być gołosłownym, co do banków… Przecież to one wypuszczają akcje bez pokrycia, ale z reklamowanym dużym zyskiem. To również banki sprzedawały w Polsce pożyczki we frankach szwajcarskich. Mało kto też wie, że żaden z banków nie odda nam w całości – w razie plajty – naszych pieniędzy. Najlepsze banki twierdzą, że gwarantują nasze wkłady do 30 procent.

Niestety ludzie o tym nie wiedzą i wierzą w banki jak w Pana Boga. Dlatego rząd powinien zmusić banki do wyraźnego informowania klientów o przykrych następstwach zarówno naszych lokat jak i pożyczek bankowych. „Ustawa antybankowa” powinna nakazywać informowanie przez banki o dwóch sprawach: 1. Powierzone bankowi pieniądze możesz odzyskać jedynie w 20, 30 procentach. 2. Każdą pożyczkę będziesz musiał oddać z procentem.

Bez takich informacji banki są naprawdę groźne.

Amber Gold i inni

Słynna była w Polsce, w latach 2009-2010, sprawa Amber Gold. Ta instytucja, założona w Gdańsku, nie miała prawa reklamować się jako bank, ale jej właściciele, małżeństwo P., znaleźli coś równie wiarygodnego. Swój Amber Gold Sp. z o.o. przedstawiali jako pierwszy dom składowy w Polsce, zajmujący się składowaniem metali szlachetnych. Amber reklamował się też tym, że firma mocno inwestuje w złoto i inne kruszce, a także oferował klientom kontrowersyjne lokaty w złoto, srebro i platynę, podpisując z nimi tzw. „umowy składu”.

Firma obracająca złotem…? To rozbiło duże wrażenie, więc Amber Gold szybko stał się znany w całej Polsce. Klientów łudzono niebywale wysokim zyskiem, bo gdy w większości banków można było zarobić rocznie na lokacie ok. 5 procent, Amber Gold oferował zysk 15 procentowy. Natychmiast zatem tysiące obywateli RP złożyli w tym Amber całe swoje oszczędności.

Pierwsi klienci mieli szczęście, bo sumiennie wypłacono im zysk. Ten fakt napędził nowych klientów – zupełnie jak w przypadku mleka z proszkiem. Ale Amber Gold też był klasyczną piramidą finansową, w której pierwsi klienci otrzymują pieniądze następnych. Ale dla następnych – jak to w piramidzie – pieniędzy nie ma, nie było i nie będzie.

Według prokuratury małżeństwo P. oszukało w sumie ponad 18 tys. klientów, doprowadzając ich do niekorzystnego rozporządzenia mieniem w wysokości prawie 852 mln zł. Małżeństwo P. poszło siedzieć, ale ludzie stracili pieniądze.

Czy im współczuję? Nie bardzo, a nawet wcale nie. Bo czego spodziewali się ci, którzy uwierzyli, że zaspokoją własne pożądanie wielkich pieniędzy, bez ciężkiej pracy, bez jakichkolwiek talentów i nawet minimalnego wysiłku? Na co liczyli?

Powie ktoś, że w końcu cierpią? Oczywiście. Ale jak jest grzech, to i kara być musi. Za złamanie 9-go przykazania ksiądz może zalecić kilkadziesiąt zdrowasiek, ale za nieprzestrzeganie 10-go przykazania nadchodzi kara bardziej dotkliwa – utrata własnych pieniędzy i wstyd. Choć… czy ci oszukiwani na własne życzenie cierpią? Chyba jedynie z powodu utraty pieniędzy. A może mają choć trochę moralnego kaca? Nie, bo po wszystkim zawsze głoszą, że ktoś ich oszukał, a oni sami nie wstydzą się i nie poczuwają się do winy. To też jest śmieszne.

Ponieważ ludzkość niczego się nie uczy, więc spokojnie czekam na kolejne afery, bo lubię się pośmiać.

 

Gościnie, naukowczynie, czyli kobiety w akcji – WALTER ALTERMAN: Fakty autentyczne

Zacznijmy od drobnych złośliwości, pod adresem NOWOCZESNYCH, kórych podnieca mówienie o „gościniach”, „ministerkach”, czy używając terminu „ministra” i innych objawach rewolucji feministycznej. Jeżeli miało być irytująco, to wspóczesne sufrażystki mają sukces. Jeżeli miało być równo – to odnotować trzeba klęskę.

Rzecz bowiem w tym, że nikt w Polsce nie traktuje kobiet jak obywatelki drugiego gatunku. W życiu codziennym, rodzinnym kobiety dominują. Jeżeli spotykam mężczyznę, który
mówi, że to on kieruje rodziną, to mamy wiadomy znak, że jego żona jest tak inteligentna, tak
przebiegła, że nie dość, że kieruje stadłem, to jeszcze stwarza pozory, które jej mąż bierze za
prawdę. Pantoflarz jest szczęśliwy – widać, że małżonka kocha go i pragnie mocno podbudowywać
jego ego.

Zatem rzucam na stół naszych XXI-wiecznych sufrażystek kolejne wyzwanie: należy natychmiast
wprowadzić do obiegu pojęcie „dama stanu” jako przeciwieństwo feminatywne wobec
dominującego jeszcze „męża stanu”. Pora kończyć z przykrą dla „polityczek i gościń” dominacją
panów, w języku oczywiście. Chyba oszalałem, one są w stanie to zrobić…

Hiperpoprawność, czyli głęboka nieznajomość

Ostatnio pewien młody polityk w swych licznych wypowiedziach telewizyjnych zaczął wymawiać
słowa, tak jak się pisze. Taka maniera, poza tym, że ów polityk umie czytać, niczego nie dowodzi.
Oto bowiem prawidła naszego języka są takie, że w przypadku łączników „z”, „w”, jeżeli
występują przed spółgłoskami bezdźwięcznymi, takimi jak „p”, „t”, „f” następuje
ubezdźwięcznienie tych spółgłosek. Czyli jest tak, że piszemy: „z frontu”, „w futrynie”, „pod
strzechą”, ale wymawiamy tak: „s frontu”, „f futrynie”, „pot strzechą”. I dlatego mówimy „w
Warszawie”, „w Gdańsku”, ale też „f Poznaniu”, „f Krakowie”.

Zakładam, że młody polityk uznał poprawne wymawianie za niechlujstwo językowe i zaczął mówić
tak jak piszą. W konsekwencji otrzymujemy mowę agresywną, szczekliwą i nie do zniesienia.
Ale, że ani on mi brat, ani swat, potraktuję go życzliwie: „S panem Bogiem, młodzieńcze”.

W komunizmie czy komuniźmie?

Podobną hiperpoprawność słychać coraz częściej w naszych telewizorach, a dotyczy ona
wymawiania niektórych wyrazów tak jak są napisane. Owszem, piszemy „tak to było w komunizmie”, ale wymawiamy „tak to było w komuniźmie”. Dlaczego? Bo mamy tu przypadek zmiękczenia „z”, przez następujące po nim „mie”.

Identyczna pomyłka zachodzi w wymawianiu „faszyzmie, liberalizmie, mechanizmie”. Bo czytamy
inaczej niż jest napisane, czyli: „faszyźmie, liberaliźmie, mechaniźmie”. Swoją drogą, kto tak mówi? Jedynie ten, który zostawszy posłem czy dziennikarzem nie dowierza, na skutek swego awansu społecznego ani rodzicom, ani szkole i uczy się na nowo języka polskiego z internetu. Żeby być lepszym od plebsu. Ale los też lubi się pośmiać i z uciechy bije się po udach, że zastawił taką pułapkę na zadufka.

Z czym zagrał tenisista

W czasie transmisji meczu tenisa sprawozdawca mówi: „Hubi zagrał z olimpijskim spokojem”.
Niby ładnie, bo z nawiązaniem do antyku, ale z potwornym błędem. Olimpijski – bowiem – był w antycznej Helladzie pokój, bo na czas igrzysk wstrzymywano się od działań wojennych. Natomiast spokój jest naprawdę czymś innym, choć oba pojęcia mają ten sam źródłosłów.

Cena a koszt

Portal wnp.pl informuje, 11 IV 2024 roku, że spółka Polska Grupa Militarna zajmie się produkcją
amunicji strzeleckiej. To dobra wiadomość na te czasy, ale sformułowana niezwykle koślawo, bo
napisana jest tak: „Spółka ma środki własne niezbędne do zapłaty ceny za dwie pierwsze linie
produkcyjne”.

W czym rzecz? Ktoś sobie wydumał, że poważniej będzie napisać, że w grę wchodzi cena. Gdy
naprawdę chodzi o to, że pojęcie cena jest nierozerwalnie związane z konkretną wartością. A w tym przypadku spółka nie podaje ile ma zapłacić, ergo – powinno się napisać, że Polska Grupa
Militarna ma własne środki na zakup dwóch linii produkcyjnych.

Na czym oparty jest film

Ostatnimi czasy coraz częściej natykam się na błędy językowe, za które w moim pokoleniu już
podstawówce można było wziąć cięgi od polonistki, a teraz uchodzi. Portal wp.pl informuje, że do kin wwchodzi nowy polski film, który: „…oparty jest na autentycznych faktach”. Otóż – fakty są zawsze autentyczne, proszę ja pań i panów z wp.pl. Tak samo jak akwen jest zbiornikiem, obszarem wody. I nie ma też „godziny czasu”, bo godzina jest czasu jednostką. Przykre, że muszę pisać o takich „oczywistych oczywistościach”.

Usieciowane kobiety

„Naukowczyni”, czyli pani naukowiec, pani socjolog Anna Jurek w TVN 24 tak mówi o upolitycznieniu współczesnych kobiet: „Obecnie kobiety się sieciują”. Chodziło je o to, że kobiety organizują się w internetowym świecie. Niemniej naukowczyni powiedziała jak wyżej. I co z takim przypadkiem robić? Nie wiem, ale coraz bardziej boję się agresywnych politycznie i usieciowanych kobiet. Bo mówią jak niedouczeni mężczyźni, zachowują się jak mężczyźni po dużej wódce i są agresywne jak niedopici mężczyźni. Czyli, na lepsze wcale nie idzie!