Na motoryzacji trzeba się znać i właśnie programy telewizyjne o motoryzacji mają też walor edukacyjny, dlatego błędy w tłumaczeniu takich dokumentów mogą być kosztowne... Zdj.: Sklepik ze skuterami i motocyklami na targowisku w Old Delhi (Indie) Fot.: HB

WALTER ALTERMANN: Carowie, tury i pyrrusowe zwycięstwo

„Carowie często bywali w Spale, gdzie polowali na tury i żubry” stwierdza lektor telewizyjnego programu „Historia w postaciach zapisana”, emisja w TVP, 17 października 2023 roku. Otóż mamy kolejny, gruby błąd w brytyjskim programie dokumentalnym. Ale też skąd im wiedzieć, że ostatni tur padł w Puszczy Jaktorowskiej, na Mazowszu, w roku pańskim 1627 i był to ostatni tur na świecie.

A przecież wystarczyło, żeby redaktor wszedł w Wikipedię, skoro nie ma pod ręką drukowanej 6-cio tomowej Encyklopedii PWN. I nie byłoby wstydu.

Pyrrusowe zwycięstwo

Powiedzenie, że ktoś „odniósł Pyrrusowe zwycięstwo” jest w języku polskim właściwie od zawsze, bo nasi przodkowie byli uczeni przecież na antycznych księgach greckich i rzymskich. Zresztą szlachta popisywała się znajomością starożytnych powiedzeń, żeby chamstwo nie czuło się im równe.

Ale gdy dziś słyszę od sprawozdawcy sportowego, że zwycięstwo piłkarzy jest pyrrusowe, bo wygrana jeden do zera to za mało i w dwumeczu nasi zdobyli za mało bramek, by awansować, to myślę sobie, że ten sprawozdawca jest jednak niedouczony.

Skąd bowiem wzięło się owo powiedzenie? Otóż Pyrrus, król Epiru, w III wieku przed naszą erą toczył wojnę z Rzymem. Po bitwie pod Ausculum w roku 279 p.n.e. miał powiedzieć: „Jeszcze jedno takie zwycięstwo i jesteśmy zgubieni”. Dlaczego Pyrrus tak powiedział? Bo w tej bitwie stracił około 3,5 tysiąca żołnierzy i nie mógł właściwie prowadzić dalej wojny. Dlatego „pyrrusowe zwycięstwo” oznacza zwycięstwo osiągnięte zbyt dużymi stratami, zbyt dużym kosztem. Czyli oznacza – zwycięstwo, które jest klęską.

Tym samym powiedzenie sprawozdawcy o wygranym meczu, który nie daje sukcesu, jest daleko na wyrost. Bo przegrana w meczu nie jest żadna klęską. I w ogóle radziłbym nie nadużywać w sporcie porównań, terminologii wojskowej. Żeby potem nie dziwić się zdziczeniu kiboli, którzy mecz traktują jak prawdziwą walkę, także na ulicach.

Język polityki językiem wojska i wojny

Wszystko zaczęło się od tego, że z pojawieniem się sportu, pojawiły się również zapożyczenia z języka wojska i działań militarnych dla określania zawodów i spraw sportowych w ogóle. I dlatego mamy dzisiaj „walkę na boisku, pozycje obronne i w ataku, strategię i taktykę gier sportowych, zwycięstwo, porażkę oraz strzały na bramkę, egzekutorów karnych”, a także wiele innych pojęć sportowych, przeniesionych tam żywcem z wojny.

Ta inwazja wojska na sport, która zaczęła się z końcem XIX wieku, opanowała sport już w latach 20. wieku XX, teraz stała się normą. Gorzej, bo język sportu i wojska opanował również politykę. I mamy „walki partyjne, wyborcze, partyjne drużyny, nokauty – zawsze dotyczące przeciwników, strategie politycznego postępowania, ataki i obrony oraz dobijanie politycznych przeciwników”.

Czy taki język nie spłaszcza, nie trywializuje polityki? Czy w tym języku nie giną główne zadania polityczne, takie jak dobro i rozwój społeczeństw? A oczywiście, że język polityki w ogóle jej nie służy. On służy jedynie zabawie w politykę, walkom i grom – jak na wojnie i jak w sporcie.

Kto zwyciężył wybory

Ostatnio pewna znana pani poseł z PiS, na wieść o wynikach wyborów, oświadczyła „To my   zwyciężyliśmy wybory”. Najpierw stwierdźmy, że w emocjonalnym szaleństwie wyborczym, pani poseł palnęła okropną gafę językową.

Język polski ma taką składnię, że poprawne byłoby jedynie stwierdzenie „To my zwyciężyliśmy w wyborach”. Same wybory nie mają przecież ożywionych właściwości i nie można ich pokonać, zwyciężyć. Można zwyciężyć przeciwników, startujących z nami w wyborach, ale samej instytucji wyborczej na pewno nie. Bo to by oznaczało, że miały miejsce jakieś machlojki i oszustwa. Niemniej problem „kto zwyciężył w tych wyborach” jest niejasny, bo co najmniej trzy partie ogłaszają swe zwycięstwo.

Dysponowanie własnym wzrostem

„Alister Carter nie dysponuje dużym wzrostem i nie sięga białej bili bez przyrządu. A to jest zawsze kłopot” – mówi sprawozdawca meczu snookera. Mówiąc tak popełnia błąd, a nawet gorzej, bo popełnia niezgrabność językową.

Wyjaśnijmy zatem dlaczego tak nie powinno się mówić. Dysponować – znaczy tyle co wydać komuś polecenie. Czyli, dysponowanie to elegancka forma rozkazu. Mamy też jednak inne znaczenia „dyspozycji”: 1. czyjaś forma fizyczna lub psychiczna; dlatego mówimy, że ktoś jest niedysponowany lub jest dobrze do czegoś dysponowany; 2. wrodzony talent do czegoś; 3. układ, rozkład, plan czegoś. Mamy też „dyspozytora”, który kieruje ruchem autobusów, tramwajów, pociągów a nawet samolotów.

Jednak z całą pewnością nie ma w języku polskim takiego wyrażenia, które znaczyłoby, że ktoś czymś dysponuje – głosem, wzrostem, dużym zasięgiem ramion, długimi nogami. Takie fizyczne cechy po prostu „się ma”.

Jak zatem powinien powiedzieć sprawozdawca o bilardziście, mającym niewiele ponad 170 cm wzrostu? Elegancko i z szacunkiem byłoby powiedzieć: „Nie jest wysoki”. Bo każde słowo więcej może być odebrane jako szyderstwo.

Masło maślane albo rzetelna wiedza kontra dzika rozrywka

„Iga dobrze działa przy szybkich prędkościach” – mówi sprawozdawca meczu tenisowego. Widać miał złą nauczycielkę języka polskiego, bo moja tępiła tzw. masło maślane.

Lubię bardzo dobrze zrobiony brytyjski program telewizyjny „Łowcy staroci – renowacje”. Niestety przekład tekstu na polski jest okropnie niechlujny. Dwa przykłady z połowy października 2023:

  1. Widzimy kowala, który najpierw rozgrzewa sztabę stali, a potem coś z niej wykuwa. Lektor mówi: „Teraz rozgrzewa ją do temperatury stu tysięcy stopni Celsjusza”. Napiszę to jeszcze raz: 100 tysięcy stopni… Zamarłem z podziwu dla kowala, który w wiejskiej kuźni, w palenisku z koksem osiąga tak niebywałą temperaturę. Tym bardziej, że stal topi się przy 1450 stopniach, a temperatura powierzchni Słońca to około 5500 stopni. Na litość wszystkich bogów – głównie Hefajstosa – przecież to jest straszny przykład lekceważenia swojej pracy przez tłumacza, lektora i jakiegoś odpowiedzialnego redaktora, który chyba widział i słyszał końcowy efekt?
  2. Mechanik odnawia brytyjski rower z 1934 roku, mocując do niego silniczek spalinowy z lat 50-tych. Lektor mówi: „Ten silnik firmy Sajgon pasuje, jakby był stworzony dla tego roweru.” A chwilę potem kamera pokazuje tabliczkę znamionową silnika, gdzie jak byk jest wytłoczony napis – „Cyclemaster”.

Renowacje, odnawianie domów, uprawy ogrodowe, poradniki kulinarne – nie są jedynie programami rozrywkowymi. One mają też istotną funkcję dydaktyczną i muszą podawać prawdziwe dane. Już sobie wyobrażam krzyk i harmider, gdyby w jakimś programie muzycznym pomylono Beatlesów z zespołem Rolling Stones. Albo jakiegoś wiceministra z innym wiceministrem. Oj, byłaby interwencja czynników rządowych, byłaby i to ostra.

Ano, taką mamy współczesną kulturę ludową. I coraz bardziej otwarcie realizujemy kulturę pop, o której tak pisał Wojciech Młynarski: „Ludzie to lubią, ludzie to kupią / Byle na chama, byle głośno, byle głupio”.

 

 

Znowu filozoficzne pytanie WALTERA ALTERMANNA: Czy nie jesteśmy trochę dziwni?

Nie mam zbyt dużych doświadczeń jak żyją inne narody. Trochę oczywiście bywałem w świecie, ale nie na tyle długo, żeby autorytatywnie osądzać innych, i żeby porównywać innych ze świata z nami. Jednak z racji długiego życia mam trochę obserwacji i wniosków co do nas samych.

Myślę, że mamy bardzo rozwinięty instynkt teatralny – to znaczy łatwo przychodzi nam udawanie. Udatnie i zgrabnie idzie nam wcielać się w takie role, jak: gorliwy patriota, współczujący innym, tolerancyjny, postępowy i bez uprzedzeń, otwarty na świat, świadomy uczestnik życia  politycznego… i rola najważniejsza – bardzo mądry. Oczywiście ról, które my Polacy gramy sami przed sobą, jest wiele, ale te wymienione wyżej są najważniejsze.

A jak jest z nami naprawdę? Moim zdaniem – jesteśmy zupełnie inni, niż sądzimy o sobie. Poniżej trzy przykłady. Pierwszy poniekąd już historyczny, dwa następne aktualne, dosłownie.

I tylko sobie nie myśl…

Z początkiem lat osiemdziesiątych poznałem w Londynie dziwną parę. Ona była Polką, on Libańczykiem. On nawet dość dobrze mówił po polsku, ale na polskich towarzyskich spotkaniach nie mówił nic, siedział cicho w kącie i tylko się łagodnie uśmiechał. Ona natomiast szalała, zawsze była pobudzona, dużo mówiła i śmiała się z własnych dowcipów.

Ktoś z „miejscowych” Polaków zdradził mi sekret tej pary. Ona przyjechała do Londynu na początku lat 70. jako turystka, ale oczywiście natychmiast zaczęła pracować. Okazało się jednak, że zarobione pieniądze nie starczają jej nawet na wynajęcie choćby łóżka w pięcioosobowym pokoju. Wtedy ktoś z osiadłych w Londynie Polaków poznał ją z owym Libańczykiem, który za darmo pozwolił jej zamieszkać, w osobnym pokoju rzecz jasna. Czas upływał i zbliżał się termin powrotu pani, bo wiza opiewała jedynie na trzy miesiące. Wtedy Libańczyk zaproponował jej fikcyjne małżeństwo. Po normalnym, urzędowym ślubie, a jakże, pani nadal mieszkała u Libańczyka. W końcu zaczęły pojawiać się ich wspólne dzieci. A pani, nie rzadziej niż raz na tydzień mówiła do swego męża:

– Ale żebyś sobie nie myślał, że my naprawdę jesteśmy małżeństwem…

I tak trwają z sobą do dzisiaj w zgodzie, bo Libańczyk ma niebywale łagodny charakter. Przy czym pani nadal co i rusz oświadcza, także przy obcych, że ów Libańczyk jest jej mężem jedynie na niby.

Myślę, że umiejętność życia w subiektywnym świecie, umiejętność wypierania z siebie prawdy o sobie samym jest naszą narodową „silną stroną”, jak mówią spece od marketingu. Tyle tylko, że nie wszyscy w świecie mają tak dobre charaktery jak ów Libańczyk z Londynu, i niestety sądzą nas obiektywnie.

Kurtka

Czasy są trudne. Inflacji niby nie ma, ale ceny są znacznie wyższe niż jeszcze dwa lata temu. Przy czym – nie za wszystkie te „nowe” ceny odpowiada rząd i prezes Glapiński. Niestety inflacja ma też swoich cichych, małych „twórców”.

Całkiem spora grupa, jeśli nie większość ludzi, którzy coś nam sprzedają, świadczą jakieś usługi nie chce pohamować swych dużych apetytów i podwyższa ceny bez umiaru.  Tym samym wpływając znacząco na poziom i tak dużej inflacji.

Tu podam przykład, bo bez przykładu żadna teoria nie jest wiarygodna. Kilka dni temu wziąłem swoją letnią kurtkę i zaniosłem do pralni. Kurtka jest lekka, bez podszewki, ot jakby koszula, tyle, że z grubszego płótna. Pani w pralni dokładnie obejrzała com przyniósł i odkryła na wszytej w kurtkę metce, że należy ją prać w wodzie, w temperaturze 40 stopni. Ucieszyłem się, że pranie będzie ekologiczne, bez żadnych dzikiej chemii.

Zapytałem o cenę, a pani powiedziała, że będzie to kosztować 45 zł. Zabrałem kurtkę do domu i sam ją wyprałem w pralce. Koszt, licząc płyn do prania, energię elektryczną oraz amortyzację pralki to góra 4 zł.

Nie pisałbym o tym, gdyby nie to, że przy takiej polityce cenowej firma owej pani niebawem uda się do rządu z żądaniem wspomożenia jej finansowo, bo przecież był Covid, jest inflacja i stan niepokoju w Europie. I jak znam życie, to jej dadzą, z  mojego oczywiście, bo przecież własnych pieniędzy ministrowie nie oddadzą.

Niestety cechuje nas światopogląd ograniczony jedynie do własnych interesów, przy deklarowanym mocnym patriotyzmie. Deklaratywnie gotowi jesteśmy dla kraju poświęcić wszystko, z wyjątkiem utrzymywania cen na normalnym, niespekulanckim poziomie. A dodatkowo mamy duży kłopot poznawczy. Oczywiście z wysnuwaniem wniosków z faktu, że ogólne ma wpływ na to co jednostkowe, czyli nasze prywatne idzie nam świetnie. Ale już zrozumienie faktu, że to co nasze,  jednostkowe, ma też wpływ na ogólne, a w konsekwencji również nasze – to idzie nam już opornie.

Ceny

W Wielkiej Brytanii do dzisiaj obowiązuje średniowieczne prawo, głoszące, że gdy sprzedający podaje cenę za towar, to potem nie może żądać więcej. Możliwe jest jedynie obniżanie ceny, ale jej podwyższanie jest zakazane. Skutkiem tego, gdy – powiedzmy na targu – jakiś sprzedawca oferuje towar za trzy funty, a kiedy okazujemy zainteresowanie, oświadcza, że się pomylił i żąda pięciu  funtów, to możemy wezwać policjanta, który nakaże mu sprzedać daną rzeczy za pierwotną cenę. W gruncie rzeczy chodzi o to, żeby nie naciągać klientów, nie wabić ich fałszywie niską ceną.

U nas natomiast praktyka jest wręcz bandycka. Idę do dużej sieci handlowej, wybieram kilka artykułów, patrząc przy tym na ceny. Potem z koślawym sklepowym wózkiem dochodzę do kasy. I tu okazuje się, mam na to paragon, że ceny w sklepie są cenami netto, bez VAT! Pytam o tę różnicę ekspedientkę, która brutalnym, chrapliwym głosem oświadcza:

– To pan nie wie, że jest VAT?

– Wiem – odpowiadam – ale na stoiskach powinna być podana cena z Vatem.

– Daj se pan spokój… – mówi kasjerka.

– To ja poproszę kierownika…

– Taaa, akurat kierownik będzie czas tracił – kasjerka nadal broni interesów firmy.

– To w taki razie, powiadomię o waszej praktyce odpowiedni urząd.

– Urząd? Panie, tu bez przerwy są różne kontrole i nic nam nie zrobią… – triumfuje kasjerka.

Oczywiście przegrałem to starcie i nigdzie nie będę interweniował, bo przecież wiem, że naprawdę żaden urząd „w gospodarce rynkowej” żadnej sieci handlowej nic zrobić nie może… Bo kapitalizm jest dla kapitalistów. A może wyjadę do Wielkiej Brytanii…

 

Od redakcji:

Po dłuższych przemyśleniach Autor został w Polsce.

 

WALTER ALTERMANN: Elementy rakietowe czy antysocjalistyczne?

„Warszawa jest już chroniona przez Patrioty” pisze ktoś, w dniu 5 X 2023, na portalu KOMPUTER. Po takim tytule poczułem się bezpieczniej. A choć nie mieszkam w Warszawie, to jednak stolica. Czytam jednak dalej, a tam są już informacje trochę studzące mój szalony entuzjazm, bo dalej stoi jak byk: „6 paździenika rozpoczęły się dyżury na elementach systemu Patriot”.

I teraz nie wiem, czy te Patrioty działają w całości, czy działają jedynie niektóre z ich elementów? A jeżeli tylko elementy, to jakie? A jeszcze – nie wiem z jakich elementów składają się te systemy rakietowe, więc wyobrażam sobie rzeczy, które mocno pachną defetyzmem.

Tym samym z informacji, która miała budować moje poczucie bezpieczeństwa, została notka, która mnie peszy, bo naprawdę nie wiem o co chodzi. Być może w języku specjalistów rakietowych wszystko jest jasne, ale iluż takich znawców mamy w Polsce?

Pamiętam, że za komuny „elementem” określano dwie grupy obywateli. Pierwsza – to byli bumelanci, nieroby, latami unikający jakiejkolwiek pracy i zajmujący się jedynie żłopaniem wódki. Druga grupa nazywana „elementem”, czasem szerzej „elementem antysocjalistycznym” – to dysydenci, opozycjoniści, spiskujący przeciw władzy, a nawet publicznie demonstrujący do tej władzy głęboką niechęć.

I w końcu nie wiem jakie elementy zostały objęte dyżurami w systemach rakietowych Patriot. Może na razie tylko te antysocjalistyczne?

Dywagacje

W stacji TVN 24 kolejna dyskusja na temat wyborów. Kilku gości z różnych partii i prowadzący. Nikt nikogo nie słucha, każdy mówi swoje, czyli norma wyborów 2023. Naraz jednak dziennikarz, prowadzący audycję mówi: „Podywagujmy teraz poważnie…”

Trochę mnie przytkało, bo przecież „:dywagować” to prowadzić rozmowy nie na temat, odbiegać od tematu, głupio i bez sensu dyskutować. Czyżby ów dziennikarz nagle przyznał się, że jego audycja jest bez sensu? Byłoby to pierwsze wyznanie tak wielkiego grzechu. Pomyśłałem nawet, że teraz wszyscy prowadzący dyskusje wyborcze, z wszystkich stacji powinni paść na kolana i również wyznać, że tylko dywagują… Ale nie. Z dalszych wypowiedzi dziennikarza wyszło na to, że chodziło mu o poważne przewidywania i przedwyborcze analizy, że on chce po prostu dyskutować.

I tak to jest z tym „dywagować”. Ale dlaczego ten dziennikarz nie powiedział po prostu „dyskutować, rozmawiać”? Może chciał być lepszy, ważniejszy, dobrze wykształcony? Bardzośmy są obecnie ambitni i ambicjonalni, aż do śmieszności.

Sprzedawalność

W jednej ze stacji TV, w dyskusji o gospodarce, ekspert od ekonomii mówi: „Niepokoi mnie malejąca sprzedawalnośc aut osobowych”. Co to jest „sprzedawalność”? To po prostu ilość sprzedanych aut, lub też malejąca, lub wzrastająca ilość sprzedanych aut w jakimś czasie.

I mamy kolejnego eksperta , który straszy mnie swoim wewnętrznym, ekonomicznym językiem. Zapisałem sobie jego nazwisko, ale nie podam go tutaj. Zachowam na czas, gdy dorosną moje wnuki. Gdyby któreś z nich chciało studiować ekonomię na uczelni, na której będzie wykładał ów jegomość – runę na ziemię w pozie Reytana i nie pozwolę.

Zgarnianie pieniędzy

Portal Sport.pl zamieszcza informację o zarobkach naszej najlepszej tenisistki Igi Świątek. Mnie zarobki panny Świątek nie interesują, podziwianie jej talentu wystarcza mi do szczęścia.

Ale rozumiem i wiem, że są osobnicy, których informacje o czyichś zarobkach rozpalają do białości. Myśli sobie taki człowiek tak: „Za dużo zarabia! To ja mam za codzienną pracę w pocie i znoju ledwie 4500 zł na rękę, a ona za zabawy z piłeczką ma miliony?” I na pewno jedynie znikoma część populacji informacje o zarobkach sportowców przyjmuje jak dane o pogodzie, czyli jest jak jest.

Wracając do informacji portalu Sport.pl… czytam dalej, i widzę podtytuł: „Pieniądze, jakie zgarnęła z kortu Iga Świątek.” I to mnie naprawdę wścieka, bo panna Świątek swoje pieniądze zarobiła uczciwie. Co najwyżej, gdy żurnalista ma poetycką duszę, może powiedzieć, że Świątek te pieniądze „podjęła z kortu”. Zgarnąć to można pieniądze ze szwindlu, z przekrętu, z kasyna lub z gier lotto.

Panowie dziennikarze, bardzo proszę o minimum taktu i odrobinę elegancji. Być może wy sami „zgarniacie szmal”, bo trudno mówić, że takimi tekstami ktoś może uczciwie zarobić na wypłatę wierszówki.

 

Kim są i czy ból języka sprawia im przyjemność? Odpowiada WALTER ALTERMANN: Sadyści językowi

Od kilkunastu miesięcy staram się tutaj pomóc w sprawach językowej poprawności wypowiedzi –  piszącym i mówiącym w mediach. I co? Nic, a może jeszcze gorzej. Zaczynam podejrzewać, że w gronie dręczących nasz język, depczących i pomiatających jego normami znajdować się musi spora grupa sadystów, którym sprawia chorą przyjemność, tak brutalne kaleczenie języka Polaków.

Czy sadyści są w większości nieznających, lub udających, że nie znają rodzimego języka? Nie wiem, ale coś musi być na rzeczy. Niemniej nic nie zmusi mnie, do zaprzestania mego zbożnego dzieła, czyli zwracania im wszystkim na błędy. Przejdźmy zatem do najnowszych przykładów.

Drogowe zmiany albo językowa katastrofa

Rzecznik prasowy Urzędu Miasta Łodzi, a więc osoba, od której z racji etatu, trzeba wymagać jasności i poprawności wypowiedzi, pisze 29. 09. 2023 roku: „Na najbliższe tygodnie zapowiada się duża intensyfikacja prac, sporej drogowej układanki robót, aby dopiąć drogowe inwestycje na ostatnią prostą. Pozwoli to przywrócić jeszcze w tym roku tramwaje na Bałutach. Od niedzieli zmiany na placu Kościelnym, od środy na Spornej i Smugowej”.

Jakie w tej wypowiedzi mamy błędy rzecznika? Cała jego wypowiedź jest okropnym błędem. Ale są też trzy fałszywe perełki:

1. Nie mówimy „na najbliższe tygodnie”, powinniśmy mówić „w najbliższych tygodniach”. A to dlatego, że tydzień jest miarą czasu, w którego naturze jest upływ, bieg, postęp. Natomiast „na” sugeruje jakąś płaszczyznę. I nie jest to płaszczyzna porozumienia między rzecznikiem a mną.

2. Rzecznik pisze: „…zapowiada sięsporej drogowej układanki robót”. Panie Rzeczniku, jeżeli w orzeczeniu ma Pan „zapowiada się” to dalej musi być „spora układanka robót”. Takie są związki syntaktyczne w języku polsikm. Innych nie ma i nie będzie. Istnieją w naszym (przynajmniej w moim) języku stałe związki: rządu, zgody i przynależności. Warto je poznać, przyswoić i przestrzegać. Bo nie znać ich nie przystoi, rzecznikowi.

3. Od biedy można: „dopiąć inwestycje na ostatniej prostej”, ale z pewnością nie na: „ostatnią prostą”.

Cały komunikat jest frywolny, żartobliwy i chyba pisany na serwetce w jakiejś kawiarni, albo na komórce. Młodopolscy poeci w kawiarniach, na serwetkach pisywali wierszyki dla kochanek. Ale rzecznik dużego miasta musi się zdecydować – być poetą czy jednak urzędnikiem, którego informacje powinny być konkretne i w żadnym stopniu nie mogą być pisane na „luzie”. A to dlatego, że wykopki drogowe w Łodzi są dla jej mieszkańców realnym i zupełnie niepoetyckim koszmarem.

Wybory na temat

W naszych stacjach telewizyjnych pojawił się nowy zwrot, w związku z nadciągającymi nieuchronnie wyborami. Otóż słyszę: „Te wybory są na temat”. Po czym dziennikarze mówią o polityce.

Według „Słownika poprawnej polszczyzny” profesora Witolda Doroszewskiego temat może być aktualny, drażliwy, interesujący, ważny. Mamy też temat przewodni, tematy polityczne.

Można przeskakiwać z tematu na temat, odbiegać od tematu.

 Słownik notuje również: mówić, pisać na jakiś temat. Ale uznaje za błąd: mówienie i pisanie o temacie. Doroszewski uznaje, że temat jest wyrazem nadużywanym w mowie potocznej i w języku urzędowym. Na przykład nie powinno się pisać na temat usprawnień, lepiej o usprawnieniach.

Za niepoprawne uznaje również słownik: Poglądy na temat czyjejś działalności, bo poprawnie można mieć poglądy na czyjąś działalność.

Jak więc widzimy „w temacie” tematu jest problem. Choć teoretycznie wszyscy musieliśmy pisać na jakieś tamaty w szkole. I teoretycznie wszyscy wiedzą, że temat jest klarownym wyłożeniem zadania do napisania, do rozmów i dyskusji.

Już Wojciech Młynarski pisał i śpiewał… w temacie Marioli…, co było satyrycznym zwróceniem uwagi, że poprawnie jest na temat, a w temacie jest błędem. Bo nie rozmawiamy w temacie, lecz na temat. Przecież kazali nam pisać wypracowania na temat. I nich tak zostanie.

Przy okazji… pamiętam świetny temat z języka polskiego w liceum, który był taki: „Droga jaką w powieści „Potop” przebywa Kmicic”. Temat był perfidny, bo bez przeczytania powieści człek mylił drogi Kmicica. Dlatego wymyślenie dobrego tematu jest dużą sztuką, tak samo jak dobrego tytułu. Bo fatalnym tematem wypracowania, czy dyskusji jest taki temat: „Bohaterstwo i niezłomność głównego bohatera…? Tak ustawiony temat nie jest żadnym tematem wypracowania, ale klepaniem formułek, lizusostwa i zidiocenia.

Natomiast oczywistym świadectwem niedouczenia i psucia języka jest powiedzenie, że: „Te wybory są na temat”. To jest niedopuszczalny w cywilizowanym świecie tzw. skrót myślowy. Ten skrót obnaża też wiedzę autora zwrotu tak w sprawie znaczenia pojęcia temat, jak i wybór.

Ale już nie będę sprawy ciągnął. Wybór to wybór, temat to temat, oczywiście można o wyborach rozmawiać, ale przecież nie z każdym.

Drewno sezonowe

W brytyjskim programie o remontach mieszkań pokazują dębową deskę, a lektor oświadcza:„Jest to drewno sezonowe”. Tyle tylko, że o drewnie sezonowym nikt jeszcze nie słyszał. Bo jakie miałoby być to drewno? Na lato i jesień, czy na zimę i wiosnę?

Oczywiście lektor, albo lektor i tłumacz są niechlujni, bo chodzi tu o drewno podsuszone, czyli sezonowane. Sezonuje się drewno trzymając je w tak zwanych sztaplach czyli sosach,  pod dachem, na powietrzu. Suszy się je też w specjalnych termicznych suszarniach. Przeciętnemu człowiekowi ta wiedza może być zbyteczna, ale skoro już o suszonym, czyli sezonowanym drewnie mówim, to mówmy prawdę.

Wosk czy lak?

W brytyjskim, odcinkowym programie o renowacji zabytków widzimy jak bohaterka odciska pięczęć w laku, ale lektor czyta, że to wosk. Słuchając tego jestem zakłopotany, bo wiedza o historii topi się jak lak, lub wosk… Szkoda takiej pomyłki, bo lak do odciskania pieczęci ma wielką historię w literaturze,  teatrze i filmie, przecież wszystkie ważne listy zawsze były lakowane, żeby posłaniec  listu nie przeczytał. Znaczenie laku, jako środka do zabezpieczenia tajemnicy korespondencji urzędowej, czy prywatnej zmniejszyło się, gdy do użytku weszły koperty klejone. Ale co tam wiedza, kiedy płacą tłumaczowi za linijkę tekstu, lub za minutę emisyjną, nie za wiedzę.

Efekt domina

Na internetowej stronie miasta Łodzi, dochodzi ciągle to samochwalstwa. I ja to rozumiem, wybaczam i uznaję za mało istotne. Czasami tylko szlag mnie trafia, gdy czytam językowe bzdury. Ostatnio ktoś z urzędu napisał, że po kompleksowym wyremontowaniu ulicy Włókienniczej mamy „efekt domina”, bo wokół zaroiło się już od następnych rewitalizacji.

Piszący chciał pochwalić swego pracodawcę, dać jasno do zrozumienia, że jest świetnie, ale wyszło bez sensu. Bo czymże jest „efekt domina”? Wystarczy przypomnieć sobie zabawę w pionowe ustawianie kostek domina, a potem lekkie popchnięcie ostatniej kostki – wtedy ta przewrócona przez nas kostka uderza w stojacą przed nią, ta trzecia uderza w czwartą … i tak do końca, po kolei upadają wszystkie kostki.

Zatem efekt domina ma w języku polskim, także na świecie, znaczenie negatywne, pejoratywne, a zwrot „efekt domina” oznacza klęskę jakiegoś systemu. I zawsze ta klęska zaczyna się od czegoś jednostkowego i małego, ale w efekcie mamy sporą katastrofę. Administratorowi miejskiej strony na Facebooku chodziło jednak o sukces. A wyszło śmiesznie.

Żeby to jeszcze dokładniej wyjaśnić – gdy upada jeden średniej wielkości bank – ostatnio w USA – to po nim sypią się, jak kostki domina, kolejne banki. Bo wszystkie były z sobą powiązane i wzajemnie się ubezpieczały – wtedy właśnie mówimy o „efekcie domina”.

A ten administrator strony Łodzi… nie on pierwszy i nie ostatni, licząc na sukces kończy na grubej katastrofie.

 

Nie wiadomo, czy polska lewica brała lekcje anatomii, ale związana z tym wiedza polityków ugupowania nie powala... Rembrandt, Lekcja anatomii doktora Tulpa, 1632 olej na płótnie, 169,5 × 216 cm, Maurithuis, Haga Fot: HB

WALTER ALTERMANN: Śmieszne drobiazgi wyborcze albo lekarze mimo woli

Nie ma nic śmieszniejszego niż wpadki i odjazdowe zachowania ludzi, którzy chcą być poważni, bo uważają – dla przykładu – że wybory są rzeczą najpoważniejszą z poważnych. Nie mówię, że wybory nie są ważne, ale zalew powagi, a właściwie grozy, dla których wybory są jedynie pretekstem, w ostatnich dniach jest powalający. Może jest i tak, że politycy wiedzą to, czego my prości ludzie o samych sobie nie wiemy – że lubimy się bać?

Żeby chociaż jeden na dziesięciu polityków, reklamujących siebie i swoje partie miał choć odrobinę poczucia humor, minimalny – niechby jak główka szpilki – dystans do siebie samego… Nic! Wszyscy politycy zachowują się jak japońscy samurajowie, którzy w przypadku przegranej musieli popełnić seppuku. Te wybory niosą z sobą przerażający nastrój grozy i apokaliptyczne wizje.

Gdybym już trochę na tym świecie nie żył, uwierzyłbym siewcom zagłady. Ale przecież wiem z doświadczenia, że nasz polski świat po wyborach wróci do normy. Na kolejne cztery lata. Dlatego zatem tak bardzo mnie cieszą – choć jest to humor najczarniejszy z czarnych – gdy widzę i słyszę w tej kampanii ucieszne wpadki? Proszę bardzo, oto przykłady.

Prosimy o entuzjazm

1 października 2023 roku, w katowickim Spodku odbywa się konwencja PiS. Telewizje relacjonują ją rzetelnie, choć niektóre wyraźnie sympatyzują z odbywającym się w tym samy czasie marszem opozycji po Warszawie.

Najpierw na ogromnej scenie tej hali sportowej w Katowicach pojawia para młodych ludzi, kobieta i mężczyzna, w którym rozpoznaję rzecznika PiS – Rafała Bochenka. I ta młoda para „rozgrzewa” zgromadzoną publiczność. Nie mam nic przeciwko, bo tak robią wszystkie partie w takich razach, czyli w okolicznościach. Jednak pan Bochenek w pewnym momencie rzuca wyzwanie zgromadzonym:

– Klaszczemy – krzyczy do mikrofonu – i proszę o więcej spontaniczności!

Być może chciał powiedzieć „więcej entuzjazmu”, ale powiedział „spontaniczności”.

Z drugiej strony – prowadzenie takich spotkań jest niezwykle stresujące i trzeba mieć stalowe nerwy, żeby się takiego zadania podjąć.

Prowadzący spotkania wyborcze

Dawno, dawno temu, w odległym województwie… konwencję pewnej partii prowadził przyjaciel młodego lidera tej partii – reporter prywatnej stacji telewizyjnej.

Jegomość powiedział, że jest apolityczny, a już na pewno nie będzie głosował na partię, która zaprosiła go do prowadzenia tej konwencji. Był to jakiś discjokey, kiedyś oprócz telewizji pracował w lokalnym radio – osobnik żywy i żywiołowy, a jakże, ale nie przewyższający inteligencją młodzieżowych muzyków, których lansował w programach.

Po takim wstępie zapanowała na widowni martwa cisza. Sytuację uratował jednak starszy pan, który wstał i zaczął mocno bić brawo – spontanicznie, ale z rozmysłem. Po chwili klaskali wszyscy, dając do zrozumienia, że cenią sobie „obiektywizm” prowadzącego.

Nuda powtórzeń

To co istotne mówią w kampanii zawsze liderzy partii. Dlatego też rola „szeregowych kandydatów” łatwa nie jest. Rekordziści bywają w telewizjach i radiostacjach po kilka razy w tygodniu. Rodzi się więc pytanie – czy są oni w stanie powiedzieć cokolwiek nowego? Czy objawią jakieś nieznane jeszcze publiczności elementy programu swych partii? Oczywiście, że nie. Takich cudów nad urną nie ma.

I leje się z ekranów i głośników potop powtórek, zalewa nas zwielokrotniona fala tego, co już znamy, bo przecież mówili to liderzy. Przy czym tu trzeba kandydatów pochwalić, że powtarzając po liderach, umieją stworzyć wrażenie, że sami to wszystko przed chwila wymyślili. Naprawdę, świat teatru i filmu stracił wielu uzdolnionych aktorsko osobniczek i osobników, którzy marnują się w polityce.

Jednakże kandydaci mają świadomość, że powtarzają już wielekroć powiedziane. I to rodzi w nich stres. A najlepszym ratunkiem przed stresem jest agresja i dlatego w studiach odbywają się dzikie awantury i prezentacja nieprzystojnych zachowań kandydatów.

Tu muszę jednak uderzyć się w piersi i powiedzieć, że trochę przesadziłem, bo programy partyjne są w dyskusjach na dalekich, bardzo dalekich planach. Na pierwszym zaś są próby zniszczenia przeciwników politycznych, próby odebrania im godności i prawa do rozumu. Na razie są to próby zniszczenia werbalnego, ale jednak są.

W sumie dyskusje są ucieszne, bo argumenty ad personam, odnośnie przeciwników, też są już dobrze znane. Tym samym wygrywa ten, kto głośniej krzyczy, częściej przerywa adwersarzom

Obowiązki dziennikarzy

Od dawna wśród wielu dziennikarzy panuje moda na luz. Szczególnie gdy chodzi o ubieranie się do pracy. Mówię o panach dziennikarzach, bo panie z natury swej płci bardzo dbają o wygląd, i słusznie. I oto, skutkiem luzu, mamy ciężkie zderzenie dwóch światów. Jest kampania przedwyborcza, kandydaci organizuję mnóstwo konferencji i zawsze są starannie ubrani. Dominuje – wśród panów kandydatów – garnitur i niebieska koszula, Krawaty są nieczęste, ale bywają.

Dziennikarze natomiast są niechlujni, ubrani niby to wygodnie, ale bez „sznytu”. Zgodnie z Wyspiańskim; „Ubrałem się w com ta miał”. Ostatnio widziałem dziennikarza – z mikrofonem swojego radia, bo mikrofony są teraz „obrendowane”, czyli posiadają logo firmy, która dziennikarza posyła na daną konferencję prasową. Jednak tu nazwę stacji pominę, bo być może ów dziennikarz pracuję tam w ramach resocjalizacji?

Zatem, radiowiec ów miał na sobie, od dołu patrząc: sandały, szorty i koszulę w ptaki, jakby akurat wrócił z Hawajów. W sumie ubrany był jak ostatnia łachudra.

Serce. Po której stronie?

Znaleźć dobre hasło wyborcze nie jest łatwo, a nawet jest to niezwykle trudne i ciężkie. I ja to rozumiem. Jednak obecne hasło lewicy powala z nóg. Bo jaki jest sens tej hasłowej myśli, że „serce mam po lewej stronie? Skoro lewica jest po lewej stronie układu politycznego i ponieważ serce każdy ma po stronie lewej, więc lewica jest serdeczna, i jest tak bliska człowiekowi, jak jego serce, i dlatego trzeba na lewicę głosować. Prawda, że paranoja?

Anatom, który wymyślił to hasło oraz politolodzy i działacze lewicowych partii, którzy to hasło wzięli jak swoje są – mym zdaniem – infantylni. Albo też mają mnie za równego sobie – gdy idzie o czytanie ze zrozumieniem – czyli za idiotę.

Żeby nie było tak smutno przypomnę fragment o położeniu serca z „Lekarza mimo woli” Moliera. Przypomnę, że tytułowy bohater jest wieśniakiem, który przez 6 lat „wysługiwał się lekarzowi”, a potem przez przypadek uznany został za lekarza – cudotwórcę.

 

SGANAREL

Czy to jest chora?

GERONT

Tak. To moja jedyna córka, byłbym w rozpaczy, gdyby umarła.

SGANAREL

Niechże ją Bóg broni! Nie wolno jej umrzeć bez przepisu lekarza.

GERONT

Oniemiała nagle, i to bez przyczyny; ten właśnie wypadek stał się powodem odwłoki małżeństwa.

SGANAREL do chorej

Daj mi panna rękę. do GERONTA Wyraźnie widać z pulsu, że jest niema.

GERONT

Tak, ale chciałbym, abyś mi pan mógł powiedzieć, skąd to pochodzi.

SGANAREL

Sądzę, że to zatamowanie czynności języka zależne jest od pewnych humorów, które my uczeni nazywamy humorami złośliwymi; tym bardziej, że wapory są uformowane przez wyziewy soków tworzących się w ogniskach choroby. Otóż, gdy te wapory, przechodzą od lewej strony, po której leży wątroba, ku prawej stronie, w której znajduje się serce, może się zdarzyć, że płuco spotyka na swej drodze pomienione wapory, wypełniające komory łopatki; że zaś właśnie te wapory…

GERONT

W istocie, nie można lepiej tego wywieść. Jedna tylko rzecz mnie uderzyła: to ustęp o sercu i wątrobie. Zdaje mi się, że pan je mieścisz inaczej, niż są; że serce jest po lewej stronie, a wątroba po prawej.

SGANAREL

W istocie; tak było dawniej: ale myśmy to zmienili i teraz uprawiamy medycynę zupełnie nowym systemem.

GERONT

Nie wiedziałem i przepraszam za swoje nieuctwo.

SGANAREL

Nic nie szkodzi; nie ma pan wszak obowiązku dotrzymywać nam kroku co do wykształcenia.

 

Molier jest mądry i zabawny, mam jednak przeczucie, że ta kampania do niczego mądrego, ani zabawnego nie doprowadzi.

 

 

Redaktor prowadzący nie miał pomysłu na obrazujące temat zdjęcie i niech chcąc sztampowych urn, kart do głosowania postanowił wykorzystać starą jak świat reklamę pocisków myśliwskich... Prosimy jednak nie robić krzywdy niedźwiedziom. Ani kandydatom.

WALTER ALTERMANN: Na kogo (nie) głosować, czyli poradnik obskuranta

Za chwilę wybory, a liczba wahających się jest, zdaniem stacji badawczych, ciągle bardzo duża. Istnieje możliwość, że część z dzisiejszych niezdecydowanych zagłosuje w końcu losowo, na chybił trafił. Nadto nawet jeżeli ktoś już teraz zdecydował się głosować na wybraną przez siebie partię, to i tak może popełnić ogromny błąd, zaznaczając na karcie do głosowania osobniczkę lub osobnika, na którego głosowanie jest wielce ryzykowne.

Powiedzmy wprost – kandydat kandydatowi nierówny. I na jednej liście, wśród dwudziestu kandydatów każdego z ugrupowań, z całą pewnością znajdzie się jeden, lub nawet kilku, na których oddanie głosu może dramatycznie zdestabilizować państwo. Oczywiście jeden szaleniec do tego nie doprowadzi, ale naprawdę może być ich więcej. Mamy bowiem, z wyborów na kolejne wybory, wzrastającą liczbę kandydatów nawiedzonych, niezbyt odpowiedzialnych i skupionych jedynie na sobie.

Niby to kandydaci przedstawiają na ulotkach, w mediach i na ulicach swoje poglądy, programy i obietnice, ale wprawne oko doświadczonego człowieka – za jakiego, bez krztyny zarozumiałości, się uważam – wychwyci z potoku słów i wiru gestów, prawdziwe charaktery kandydatów. Więc powtarzam – zbyt niestabilne osobowości kandydatów mogą być naprawdę groźne dla nas, obywateli.

Dlatego pozwalam sobie przedstawić pewne typy osobowości, na które trzeba uważać i nie głosować, żeby nie nabawić samych siebie i nas wszystkich ogromnych kłopotów.

Skąd się biorą posłowie i senatorowie

Przedtem jednak ustalmy skąd się biorą posłowie. Zgodnie z prawem posłem zostaje się po uzyskaniu odpowiednio dużej liczby głosów w głosowaniu powszechnym. Ale ważniejsze jest kto i jak zostaje kandydatem, kogo dane ugrupowanie na listę kandydatów zapisuje. Otóż praktyka wszystkich partii w Polsce jest taka, że na pierwszych miejscach list znajdują się przywódcy krajowi czy lokalni tych partii, potem idą znani działacze, znamienici naukowcy, artyści. Ci znajdują się niżej i ich szanse na zostanie posłem lub senatorem są znikome, ale „wzmacniają” listy, zbierając głosy, które potem wzmocnią kandydatów z pierwszych miejsc.

Najważniejsze jednak jest jednak pytanie – kto i dlaczego chce zostać posłem? Oczywiście mamy osobniczki i osobników, którzy o tym marzą, a to z dwu powodów.

Pierwszy powód – wydaje się im, że mają coś niezwykle istotnego do powiedzenia całej Polsce, coś fantastycznie jeszcze nieznanego światu, które oni jedynie objawią i załatwią. Na kilometr pachnie to paranoją, ale tak to z kandydatami jest naprawdę.

Drugim powodem, dla którego niektóre i niektórzy chcą zostać posłami lub senatorami jest nadzieja fajnej roboty. Na ulicy Wiejskiej jest ciepło, pod dachem, nie kurzy się i na kark nie pada – ekologia w czystej postaci. A do tego uznanie społeczne – bo to jednak przez najbliższe cztery lata jedynie do 460 osób będziemy się zwracać per Pani Poseł, Panie Pośle. I jedynie do stu będziemy mówić: Pani Senator, Pan Senator. Krótko mówiąc – u kandydatów miłość do samych siebie walczy o lepsze z szaleństwem, któremu na imię: Zbawienie Polski, Europy i Świata.

Czy posłowie i senatorzy są najlepszymi z nas? Nie, są jedynie tymi z nas, którzy bardzo chcieli być parlamentarzystami.

 Długowłosi i brodaci

Przede wszystkim nie należy głosować na zarośniętych. Zacznijmy od długich włosów u panów. Panie z ich fryzurami zostawiam w spokoju, bo nie jestem jeszcze tak mądry i tak stary, żeby zrozumieć kobiecą duszę.

Mamy zatem coraz więcej osobników zarośniętych niestandardowo. Są zaczeszkowcy, kucykarze, lokonosiciele, tapiranci i podcięci wysoko po bokach, jak dzisiejsi piłkarze lub dawniej nasi barokowi szlachcice. Wszystkich tych „ufryzowanych” łączy to, że bardzo dużą wagę przywiązują do owłosienia. I dlatego mam prawo podejrzewać, że osobnicy, tak zaangażowani fryzjersko, nie znajdą już czasu, sił i chęci na odpowiedzialne bycie parlamentarzystami. Miłość własna nie pozwoli im skupić się na niczym innym jak własne włosy.

To samo dotyczy nosiciele bród. Z tym, że broda wymaga jeszcze więcej czasu na pielęgnację, niż włosy na głowie. Najbardziej podejrzani są dla mnie panowie pod pięćdziesiątkę, którzy golą się maszynką z półcentymetrowym odstępem od skóry. Chcą wyglądać jeszcze młodo i bojowo, ale wieku się nie oszuka.

W naszej europejskiej kulturze broda znaczyła i znaczy siłę witalną i seksualną. Dlatego młodym przystoi mieć brodę. A niech tam sobie demonstrują swoją gotowość do prokreacji. Jednak starszym panom już nie wypada. A już jak najmniej wypada parlamentarzystom. Chyba, że – o czym jeszcze nie wiem – również i sale naszego parlamentu – są zdatnym do zalotów miejscem. Ale nie sadzę.

W ZEMŚCIE Dyndalski tak mówi do Cześnika, na wieść, że Cześnik chce się żenić:

Choć i starość bywa żwawa

Wżdy wiek młody ma swe prawa…

Biorąc to wszystko pod uwagę sam na włochaczy nie zagłosuję i innym też odradzam.

Krzykacze i szydercy

Jeżeli nasi parlamentarzyści są naszymi reprezentantami, to nie powinniśmy się za nich wstydzić. Od reprezentantów Polski w różnych dziedzinach sportowych wymagamy więcej, bo jak ciągle twierdzi prasa – „mają orzełki na piersi”. Tymczasem bardzo wielu naszych posłów i senatorów zachowuje się jak kibice na ważnym meczu piłki nożnej. Ligowej.

W studiach telewizyjnych, czym bliżej wyborów, tym częściej dochodzi do coraz bardziej gorszących zachowań. Nawet panie parlamentarzystki dają popis krzyków, machania rękami, dzikiego i szyderczego śmiechu. Tym z czytelników, których to nie dziwi, proponuję wyobrazić sobie takich gości na weselu czy imieninach. I to jeszcze przed wzniesieniem pierwszych kielichów.

Lubię ironię a nawet złośliwości w dyskusjach z udziałem parlamentarzystów, ale szyderstwo jest dzieckiem podłości, jest objawem „nieposzanowania godności człowieczej”, o konieczności zachowania której poucza nas kościół. A zdarza się przecież, że to właśnie przedstawiciele partii nawiązujących do wiary w Boga dają czasem niepohamowany upust szyderstwom, krzykom i brutalnej agresji.

Dlatego krzykacze i szydercy – którzy uczą nas wszystkich najgorszych zachowań – na pewno nie powinni znaleźć się w przyszłym parlamencie.

Bardzo pewni siebie wodzowie plemion

Następną grupą, na którą nie będę głosował są osobniczki i osobnicy, którzy zachowują się z nadmierną pewnością siebie, a często butą. Rozumiejąc, że każdy z nas ma prawo prezentować swój punkt widzenia, nie daję zgody na zachowania przypominające tańce wojenne pierwotnych kultur. Zresztą do dzisiaj tańce bojowe wykonywane są w celu zwiększenia agresji własnych wojowników lub jako demonstracje przed przeciwnikami własnych umiejętności, siły i determinacji. Te pierwotne z natury tańce i zachowania kultywowane są m.in. na Nowej Zelandii przez Maorysów, w Afryce przez Masajów i Zulusów oraz przez ludy tubylcze na Hawajach, Fidżi i Tonga.

W tych kulturach wodzowie krzyczą, pokazują języki, przewracają oczami, biją się po udach, wpadają w bitewny szał… co zresztą jest usprawiedliwione, bo o żadnej strategii lub taktyce nie ma tam mowy. Tamże atakuje się hurmem, grupą. Istnie tak, jak mawiał Pan Zagłoba: „Kupą mości panowie, kupy nikt nie ruszy”.

We współczesnej Europie każde działanie, każda istotna decyzja muszą być wypracowane mózgiem, nie pewnością siebie i pokrzykiwaniem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio doszło do poważnej ogólnopolskiej i ogólnoparlamentarnej debaty na jakiś ważny temat, przed podjęciem jakichś bardziej istotnych, strategicznych decyzji. Zamiast tego mamy trwający od dziesięcioleci festiwal wojennych tańców i śpiewów. Przy czym każda z partii tańczy osobno i sama siebie podnieca do ataku – na przykład na cyfryzację czy energię atomową.

A ponieważ zdaje mi się, że elektrowni atomowych od wojennych prezentacji sił, nam nie przybędzie, dlatego nie będę głosował na kandydatów, którzy nad argumenty przekładają popisy zwartości bojowej swych ugrupowań.

Artyści

Radziłbym też nie głosować na artystów. Oczywiście mam szacunek i uznanie dla ich talentów, które nas bawią i uczą, ale naprawdę parlament nie jest miejscem dla malarzy, aktorów i piosenkarzy. Uchylając rąbka tajemnicy osobowości artystów powiem, że są to jednak osobnicy skupieni na sobie, egotycy i ludzie zapatrzeni we własne wnętrza – i nie jest to zarzut. Takie cechy są przypisane od zawsze artystom, bez skupienia się na sobie nie byliby artystami. Jednak to, co daje im „osobniczą siłę ducha”, jest jednocześnie przeszkodą w sprawowaniu tak ważnych publicznych funkcji, jak bycie parlamentarzystami. Zwykle już po roku nudzą się i zamykają się w sobie. Przykro patrzeć, jak nam marnieją w oczach. I w telewizjach…

Profesorowie

Ostatnią grupą, na którą – moim zdaniem – z pewnością nie należy oddawać głosu są naukowcy, a szczególnie panie profesorki i panowie profesorowie. Ich niezdolność do bycia użytecznymi parlamentarzystami bierze się stąd, że rozpoczynając naukową karierę stają się częścią uczelnianego „społeczeństwa feudalnego”. Na szczycie drabiny stoi tam profesor nadzwyczajny, potem zwyczajny, potem doktorzy habilitowani, zwykli doktorzy, asystenci, doktoranci i na samym końcu… tępy, z założenia profesorów, student.

Wspinając się po szczeblach tej średniowiecznej drabiny każdy z przyszłych profesorów marzy, żeby w końcu samemu stanąć na jej szczycie. Jednocześnie nasiąka – mimochcąc – owym feudalnym sznytem, kulturą czapkowania i wymuszonej uniżoności wobec stojących wyżej. Oraz – co najgorsze – pobłażliwym traktowaniem wszystkich, którzy stoją niżej od wspinającego się w górę naukowca. I strach myśleć, co oni sobie myślą, o ludziach, którzy nawet nie zaczęli studiów…

W czasie dochodzenia na wierzchołek tej drabiny przyszły profesor opanowuje również wewnętrzny język nauki, Ów język ma taką cechę, że czym bardziej jest „naukowy”, tym bardziej jest niezrozumiały dla reszty „nieuczonego” społeczeństwa. Krótko mówiąc – nie można być bardziej społecznie wyalienowanym niż profesorowie naszych wyższych uczelni.

Oczywiście profesor jest łakomym kąskiem dla każdego z wodzów partyjnych, bo niejako daje partii stempel naukowości, powagi i odpowiedzialności. Oczywiście są i tacy odpowiedzialni profesorowie, tyle że w malutkiej mniejszości do ogółu profesorów.

Poza tym – jeżeli kogoś od młodości pociągała i wciągnęła nauka, to dlaczego nagle porzuca swoje kochane badania, swoje bibliotek, swoje laboratoria, środowisko i chce zostać posłem czy senatorem? Rozczarował się, zniechęcił, uznał, że dotychczasowa droga życia to pomyłka?

Naprawdę, profesorowie to bardzo niepewny materiał na parlamentarzystów. I dlatego – z całym szacunkiem dla nauki jako takiej – mówię profesorskim kandydatom – nie.

Kraj i stolica są jednak pod jednym niebem

Bardzo trudny temat podejmuje WALTER ALTERMANN: O nowych stolicach Polski

Nie ma oczywiście zorganizowanej odgórnie propagandy stołeczności Warszawy, ale powszechny w Polsce podziw dla bohaterskiego Powstania Warszawskiego, późniejsza duma z odbudowy miasta oraz codzienna dawka setek informacji – że to i to działo się w Warszawie – wszystko to powoduje, że Polakom wydaje się, że Warszawa będzie naszą stolicą na zawsze.

Część Polaków wie, że długo i chwalebnie naszą stolicą był Kraków – i to dłużej oraz w czasach potęgi Korony i Rzeczypospolitej Obojga narodów – ale większość nie dopuszcza możliwości, że Warszawa wcale nie musi być ostatnią stolicą państwa. Poniżej przedstawię argumenty za koniecznością zbudowania nowej stolicy naszego kraju.

Kilka słów oczywistych

Warszawa prawa miejskie otrzymała przed rokiem 1300. W 1526 została włączona do Korony Królestwa Polskiego. Do tegoż roku Warszawa, jak i całe Mazowsze, była osobnym, choć  podległym Koronie księstwem. W roku 1569 została ustanowiona miejscem obrad sejmów Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Po 1596 do Warszawy przeniesiono dwór królewski i urzędy centralne, a w 1611 w rozbudowanym Zamku Królewskim na stałe zamieszkał król Zygmunt III Waza.

Warszawa jest ważnym ośrodkiem naukowym, kulturalnym, politycznym oraz gospodarczym. Tutaj znajdują się siedziby min. Prezydenta RP, Sejmu i Senatu RP, Rady Ministrów oraz Narodowego Banku Polskiego. Stolica jest głównym miastem monocentrycznym aglomeracji warszawskiej. Warszawa jest również jedynym polskim miastem, którego ustrój jest określony odrębną ustawą.

Prawie co dziesiąty Polak mieszka w Warszawie

Warszawa jest naszą stolicą, jest też najludniejszym miastem kraju. Liczba jej mieszkańców, zależnie od sposobu zdefiniowania jej granic, wynosi od 2,6 do 3,5 mln. Jest to największe, po aglomeracji śląskiej, skupisko ludności w Polsce. Na obszarze aglomeracji warszawskiej znajduje się około 20 miast.

Dzisiaj prawie 10 procent Polaków mieszka w Warszawie, co może budzić podziw, ale też równy podziwowi niepokój. Przypomnijmy, że po wyzwoleniu Warszawy w roku 1945 miasto było zniszczone i właściwie niezamieszkałe – mówię o Warszawie lewobrzeżnej. Do roku 1970 – w stolicy nie można było ot tak sobie zamieszkać. Ci z warszawiaków, którzy powrócili do swego miasta, stanowili raptem 15 procent jego dawnych mieszkańców.

Nowi warszawiacy, żeby zamieszkać w stolicy, musieli mieć pozwolenie od władz. Oczywiście byli to inżynierowie, technicy, lekarze, naukowcy, nauczyciele i inni fachowcy niezbędni miastu. Ale przecież nie oni „czynili” większość mieszkańców. Skąd i jak zatem Warszawa z roku na rok notowała coraz więcej mieszkańców? Ano, stolicę zaludnili głównie mieszkańcy Mazowsza, i to z pobliskich wsi i miasteczek. Mechanizm był prosty – wystarczyło, że jednemu z nich udało się uzyskać pozwolenie na pracę w Warszawie, a niebawem sprowadzał żonę z dziećmi. A w ramach łączenia rodzin zjeżdżali też rodzice i rodzeństwo nowowarszawiaka. I tak to – przez pączkowanie niejako – Mazowsze podbiło stolicę. Dopiero za Gierka zniesiono wymów posiadania pozwolenia na zamieszkanie w Warszawie.

Dlaczego stolica ma siłę magnesu?

Dlaczego dzisiaj tylu młodych ludzi ciągnie do Warszawy? Ciągną jak muchy do miodu, do w stolicy znajdują pracę – i to bardziej atrakcyjną i o wiele lepiej płatną niż w reszcie miast Polski. Ale też inwestycje nowych technologii trafiają głównie do Warszawy i podwarszawskich okolic. I o dziwo historia zatacza koło – nowi warszawiacy jadą codziennie 20-40 kilometrów, do tych nowych miejsc atrakcyjnej pracy. I tym samym często pracują w miasteczkach, z których wyjechali do Warszawy ich dziadkowie.

Warszawa się sama napędza. Przy tej wielkości miasta nowe miejsca pracy powstają niejako automatycznie, same z siebie. I mechanizmu tego nie da się powstrzymać. Już teraz nasza stolica jest nie tylko centrum administracyjnym kraju, jest także nowym centrum technologii, przemysłu i kultury. Można by się cieszyć z takiego sukcesu stolicy, gdyby nie to, że poza Warszawą mieszka jednak 90 procent narodu.

Kolonializm warszawski

Sytuacja przypomina tę z jaką mamy do czynienia w bogatych państwach Zachodu. Ostatnio popisali się tak Niemcy, gdy jeszcze trzy lata temu zapraszali do siebie Ukraińców, ale jedynie wykształconych, z potrzebnymi Niemcom zawodami i znajomością języka niemieckiego. Tym samym mamy do czynienia z nową formą kolonializmu. Bogaci pozbawiając ubogie państwa Afryki, Azji i Ameryki Południowej, warstwy ludzi najlepiej wykształconych, skazując je na wieczny byt na peryferiach świata, na wieczną biedę i nędzę.

Tak jak Zachód ogałaca cały Trzeci Świat z wyższych, wykształconych warstw społeczeństw, tak Warszawa zasysa, jak wielki, bezwzględny odkurzacz ludzi najbardziej rzutkich, przedsiębiorczych, najlepiej wykształconych z całej Polski.

Skutkiem tego z dziesięciolecia na dziesięciolecie rośnie i będzie jeszcze szybciej rosła przepaść pomiędzy Warszawą a krajem, którego ona jest jednak stolicą. Będzie się pogłębiała przepaść pomiędzy Warszawą a Opocznem, Kluczborkiem czy Białą Podlaską. Nie mówię, że w wyżej wspomnianych małych miejscowościach, nie będzie bezwzględnego „przyrostu” cywilizacji, ale względne różnice poziomu życia będą coraz większe. Czyli powoli, ale systematycznie dążymy do odtworzenia międzywojennego podziału na Polskę A, B i C. Trochę głupio, ale do tego właśnie zmierzamy.

Jak wygląda Polska z punktu widzenia warszawiaka?

Trzeba bez ogródek stwierdzić, że mieszkańcy Warszawy są bardzo zarozumiali. I nie dostrzegają, że poza Warszawą są w Polsce jeszcze jakieś inne miasta i wsie, w których żyją i pracują ludzie nie mniej mądrzy i nie mniej utalentowani niż warszawiacy. To poczucie wyższości, naprawdę bezzasadnej, jest irytujące a dla ludzi z Polski deprymujące.

Nawet warszawskiemu cieciowi wydaje się, że jest o wiele lepszym cieciem niż kolega po fachu z Gdańska. A już warszawscy dziennikarze, warszawscy krytycy filmowi z założenia – zanim cokolwiek pierwszego w życiu napiszą – są o wiele lepsi niż koledzy po piórze i klawiaturze z Wrocławia.

Opowiadał mi pewien reżyser teatralny z prowincji, który jako debiutant zrobił przedstawienie, będące wtedy krajowym wydarzeniem. Z tym spektaklem trafił na gościnne występy do Warszawy. I wtedy zaproszony został do Polskiego Radia na wywiad. Rozmowa była banalna, a prowadząca nieznośnie ogólnie kulturalna, Ciekawie zaczęło się dopiero po wywiadzie, na korytarzu w gmachu przy Myśliwieckiej, bo Pani Redaktor zapytała go wprost:

– Ale jak to jest? Sam pan wpadł na pomysł adaptacji takiego tekstu i zrobienia takiego przedstawienia? Ja dotychczas o panu w ogóle nie słyszałam…

– Bo ja jeszcze jestem studentem szkoły teatralnej… – odpowiedział reżyser.

– Ale że to tak samemu i jeszcze z Olsztyna? – powiedziała, nie kryjąc zdziwienia, Pani Redaktor.

Niestety „warszawskość” niesłusznie nobilituje wszystkich mieszkańców stolicy. Od cieci począwszy a na pracownikach Ministerstw Wszelakich i Rożnych kończąc. I naprawdę bez  potrzeby, bo zaiste istnieje jeszcze życie rozumowe poza Warszawą.

Warszawskie media

Szczególnie dotkliwą sprawą dla całego kraju, była realna likwidacja – nazywana jak to u nas, reformą – regionalnych ośrodków TVP. Formalnie i praktycznie te terenowe ośrodki istnieją i działają, ale pozbawione są minimum niezależności. Od lat nie podejmują już własnej twórczości artystycznej, nie tworzą w dostatecznym stopniu niczego, nawet dobrych reportaży. Choć w ustawie   z dnia 29 grudnia 1992 r. o radiofonii i telewizji, jest jak był zapisana zapisana kulturotwórcza rola tych mediów.

To ograniczenie roli kulturotwórczej ośrodków terenowych TVP odbyło się etapami, i było to dzieło wszystkich partii, które sprawowały władzę po roku 1995. Można powiedzieć, że tylko w tym dziele zniszczenia istniała ponadpartyjna zgoda.

Poza tym, sprawa nie dotyczy tylko TVP, bo wszystkie pozostałe stacje telewizyjne również działają w Warszawie i nadają z Warszawy. I głównie mówią o Warszawie. Wyjątkiem jest telewizja TRWAM – stacja religijna.

Te warszawskie media tworzą atmosferę „warszawocentryczną”. Czego skutkiem jest niedostrzeganie życia intelektualnego i artystycznego w reszcie Polski, co moim zdaniem wpływa hamująco na rozwój intelektualny i duchowy Polski.

Tu muszę przytoczyć opowieść mego przyjaciela satyryka, bo ta anegdotka oddaje najlepiej stosunek warszawskich Redaktorów i Redaktorek do tak zwanego terenu.

Przyjaciel mój w jednym z Regionalnych Ośrodków Polskiego Radia stworzył bardzo oryginalny, odcinkowy program satyryczny. Później jego rodzima rozgłośnia sprzedawała ten program do większości podobnych jej regionalnych stacji. W końcu mój przyjaciel zadzwonił do „Radia Dla Ciebie”, warszawskiego odpowiednika Radia Kraków, czy Radia Poznań. Porozmawiał z miłymi paniami, potem wysłał im próbki audycji, a w końcu panie oddzwoniły mówiąc:

– Oczywiście kupujemy, kupujemy, a uśmiałyśmy się… i wie pan, aż dziwne, że taka dobra audycja powstała poza Warszawą.

Cały naród utrzymuje swoja stolicę

Przechodząc do sprawy głównej przypomnę, że odbudowa Warszawy odbywała się na koszt całej Polski. Zadaniu nadano znaczenia ogólnopolskiego, co zresztą zrozumiałe. Odbudowa Warszawy  przebiegała pod hasłem „Cały Naród Buduje Swoją Stolicę”. Poza funduszami rządowymi, również władze innych miast przekazywały hojne datki na ten program. Mało tego, wprowadzono stałe, dobrowolne składki od wszystkich mieszkańców kraju. Te składki były potrącane w wysokości 0,3 procenta przy wypłatach pensji. I jak to za komuny nie były one dobrowolne, były po prostu wymuszane, czyli były przymusowe.

Nawet dzieci w szkołach podstawowych miały książeczki Społecznego Funduszu Odbudowy Stolicy (SFOS), do których wklejaliśmy znaczki, wartości – chyba – złotówki. Nie wypominam, ale to nie warszawiacy odbudowali swoje miasto, ale cały kraj je odbudował.

I stało się tak, że nie tylko cały kraj odbudował swoją stolicę, ale cały naród nadal ją utrzymuje. Bo nie byłaby tak bogata, nie miałaby metra, nie stać by ją było na nowe trasy tramwajowe, kolejowe, nowoczesne muzea i wiele innych działań, gdyby nie to, że jest naszą stolicą, że dzięki nam, prowincjuszom w Warszawie mieszczą się wszystkie urzędy centralne, banki i najlepsze uczelnie. Bez rządowych pieniędzy – czyli także pochodzących z naszego prowincjonalnego budżetu – Warszawy nie byłoby stać na takie cuda, o których nawet najstarsi poznaniacy nie słyszeli.

„Cały Naród Utrzymuje Swoją Stolicę” – to jest prawdziwe hasło na obecne czasy. A tymczasem prezydent Trzaskowski twierdzi, że pieniądze, które płaci warszawski magistrat na wyrównanie dysproporcji między regionami Polski, to okradanie stolicy. Łaskawco – chciałoby się powiedzieć – Warszawa bez reszty kraju byłaby na powrót miastem bez znaczenia. No, ale „warszawskość”, to nadęcie i zadęcie jest potworne. Już przed wojną na takie merytoryczne wygibasy warszawskich władz i warszawskich elit mówiono: „Warszawska hucpa”.

Nowa stolica

Może teraz, gdy Warszawa jest już wystarczająco, a nawet przesadnie rozbudowana pora przenieść stolicę w inne miejsce? To się na świecie już zdarzało. Sądzę, że już więcej inwestycji Warszawa nie zniesie. Warszawa jest już tak wielkim Baalem, że niebawem pojawią się problemy z przejedzeniem.

Dlatego postuluję budowę nowej stolicy, w innym miejscu niż Mazowsze. Budowa nowej stolicy pozwoliłaby Warszawie stać się sprawnym, dobrze funkcjonującym miastem bez „moralnego” nadzoru rządów. Gospodarczo w niczym by to Warszawie nie zaszkodziło a nawet uwolniona od centralnych obowiązków mogłaby się lepiej rozwijać. Są przecież państwa, w których stolica nie jest największym miastem w kraju, że wspomnę jedynie USA i Kanadę.

Zyski z budowy nowej stolicy wymienię w punktach:

  1. Nowa stolica, w nowym miejscu przyciągnęłaby w ten wybrany region nowe inwestycje, uaktywniłaby nowe siły drzemiące w Polsce prowincjonalnej.
  2. Nowa stolica zdjęłaby z Warszawy odium miasta państwowego, co warszawiakom pozwoliłoby mniej zajmować się polityką a bardziej pracą,
  3. Do nowego stołecznego miejsca nie zdołaliby się przenieść wszyscy obecni rządowi i około rządowi urzędnicy, co pomogłoby usprawnić administrację rządową i państwową. Bo w obecnym stanie rzeczy urzędników „przyrządowych” przybywa w postępie geometrycznym. I w większości zajmują się oni samymi sobą.

Moi kandydaci na nową stołeczność

Najpierw należałoby wyłonić kilka kandydatur. Przy czym Kraków i Łódź nie powinny być brane pod uwagę.

Kandydatury na nie:

Kraków – to miasto cudowne, a powrót stolicy do Krakowa z całą pewnością zniszczyłby moralny i emocjonalny klimat tego miasta. Urodzeni Krakusi chodzą wolno, elegancko i spokojnie. I gdyby teraz dosiedlić im zabieganych, spoconych urzędników z rządu, Sejmu i Senatu? Gdyby pojawiły się też dzikie hordy dziennikarzy? Zniszczyliby wszystko, cały klimat Krakowa szlag by trafił.

Łódź – leży za blisko Warszawy, co groziłoby tym, że przy kolejach dużych prędkości, które niebawem powstaną, większość urzędników nadal mieszkałaby w Warszawie. Jeżeli chodzi o Łódź, to wystarczyłoby jej zagwarantowanie inwestycji przemysłowych, bo od 1989 roku miasto to nie doczekało się żadnych.

Typy na tak:

Wrocław, Poznań, Gdańsk – to między tymi miastami powinien nastąpić wybór. Z tej trójki głosowałbym na Poznań. Ale nowa stolica powinna powstać w bezpiecznej odległości od Poznania, czyli w okolicach Wrześni, bo to raptem 47 kilometrów, ale jednak jakaś odległość jest.

Należałoby równocześnie podjąć decyzję, że nowa stolica będzie nią nie dłużej niż 80 lat. Po upływie tego czasu należałoby znowu wybrać kolejne miasto.

Poirytowanych moją propozycją, tych co odsądzają mnie od rozumu i polskości, mówię wprost: tak dalej być nie może, a nadto państwowość polską zawdzięczamy temu, że pierwsi Piastowie żyli w stałym objeździe swych włości. I tym samym stolica była tam, gdzie zatrzymywał się król czy książę. I trzeba wreszcie rozstrzygnąć stare pytanie – stolica dla kraju, czy kraj dla stolicy istnieje?

 

WALTER ALTERMANN wskazuje, że są już: Pierwsze ofiary wyborów

Kampania wyborcza jest niespotykanie ostra. Nie pamiętam takiej zajadłości ze strony opozycji wobec partii rządzących i partii sprawujących władzę wobec opozycji. Z obu stron sypią się ostre personalne ataki, przeciwników pomawia się o wszystkie możliwe niegodziwości polityczne.

Opozycja przedstawia wagę wyborów tak, jakby po ewentualnym zwycięstwie PIS, wespół z tym ugrupowaniem kraj nasz spotka ruina i bezprawie, a na zgliszczach hasać będą jedynie bezpańskie psy. Nadciąga apokalipsa – zdaje się sugerować opozycja.

Z kolei ugrupowania rządowe przedstawiają ewentualne rządy opozycji jako kompletną utratę suwerenności, niepodległości i mentalną zagładę polskości, łącznie z językiem. Nie mówiąc już o tradycji.

Nie owijam w bawełnę, nie kluczę i mówię wprost – obie strony niebezpiecznie przesadzają. Zwrócę też uwagę na fakt, że w obecnej kampanii obie strony stawiają na wzbudzenie w wyborcach emocji. Zauważam, że w porównaniu z poprzednimi kampaniami, w tej brakuje logicznych argumentów, brak jest rzeczowych dyskusji. Wszystko podporządkowane jest budzeniu negatywnych emocji, skierowanych na przeciwników. Jestem z urodzenia człowiekiem środka, to znaczy zawsze szukam płaszczyzny porozumienia, staram się wyłuskiwać to co łączy, a nie szukać  tego co dzieli. I nad emocje przedkładam zawsze rozum i logikę. Ale gdyby jednak los kazał mi godzić zwaśnione strony, poddałbym się, sprawy zaszły bowiem bardzo daleko, niebezpiecznie daleko.

I coś mi się zdaje, że rację miał, nieżyjący już pisarz Jerzy Pilch. W jego powieści „Narty Ojca Świętego” jedna z postaci mówi: „Ruscy już wyjechali, jesteśmy wolni i sami. I teraz możemy się wzajemnie powyrzynać. I nikt nam kurwa mnie przeszkodzi.”

Pierwsze ofiary

Są już pierwsze indywidualne i grupowe ofiary tej kampanii. To nasze dziennikarstwo. Nie bądźmy naiwni, dziennikarze mają prawo mieć swoje poglądy polityczne. Ale czy muszą się nimi kierować zawsze i ciągle? I gdzie jest granica dla dziennikarza w relacjonowaniu zdarzeń małych i podniosłych, szczególnie w czasie kampanii wyborczej?

Dla czystego sumienia wymienię poniżej kilka dziwnych przypadłości, jakie są udziałem dziennikarzy zaangażowanych zawodowo w tę kampanię. Nie sądzę jednak, żeby uświadomienie cudzych grzechów mogło pomóc uświadomionym. Ale napiszę, żebym to ja miał czyste sumienie, że jednak mówiłem, a że ktoś nie posłucha… Każdy z nas ma wolną wolę, nawet dziennikarze.

Symetryści

Jedną z przypadłością dziennikarzy – bardzo rzucającą się w oczy w tej kampanii – jest posługiwanie się tym, co oni sami nazywają symetryzmem. Jest to sposób, żeby nie rozmawiać o winach lubianych polityków, a skupiać się na winach przeciwników naszych ulubieńców.

Dla przykładu: jeżeli mamy w studio dwóch polityków, a lubimy – powiedzmy – pana A, nie cierpiąc jego antagonisty pana B, to włączamy swój symetryzm i mówimy:

– Zakładając nawet, że zarzuty wobec partii pana A. mogłyby być prawdziwe, to musimy jednak pamiętać jak w podobnych przypadkach postępowała partia pana B, gdy była u władzy. A postępowała dokładnie tak samo, a może jeszcze gorzej.

I cudowny skutek symetryzmu jest taki, że pan B musi się bronić, a pan A może odpocząć. Oczywiście taka dyskusja ma się nijak do poważnej dyskusji, ale jest skuteczna, żeby pogrążyć pana B, którego nie lubimy.

Symetryzm nie jest wynalazkiem ostatnich lat, ja go pamiętam jeszcze z czasów PRL-u. Oczywiście wtedy nikt tej metody nie nazywał symetryzmem, ale świetnie funkcjonowała. Choć  była śmieszna. Wtedy symetryzm był używany dla obrony systemu, w sytuacjach, gdy trudno było znaleźć jakikolwiek argument na jego obronę, na przykład wtedy, gdy władze siłą tłumiły manifestacje niezadowolonych. Wtedy to urzędowi dziennikarze mówili symetrystycznie tak:

– Być może w Polsce nie wszystko jest doskonałe, być może zarobki i poziom życie w USA są wyższe niż u nas, ale u nas nikt nie bije murzynów.

Obiektywiści i rzetelniacy

Przez całe dziesięciolecia dziennikarstwo musiało być obiektywne. Teraz niektórzy głoszą, że obiektywizm nie wystarcza i dziennikarstwo ma być rzetelne. Spróbujmy zdefiniować oba pojęcia.

OBIEKTYWIZM. Zacznijmy od logiki. Logika chyba nie bardzo nam pomoże w zdefiniowaniu obiektywności, bo jej zdaniem obiektywność zdania najlepiej zdefiniować przez negację subiektywności. Zdanie jest obiektywne, kiedy nie jest subiektywne. Subiektywne zaś jest wtedy, gdy ustalenie jego wartości logicznej jest możliwe wyłącznie na podstawie nie dających się zweryfikować stanów wewnętrznych osoby wypowiadającej zdanie. To może poszukajmy w filozofii. Obiektywizm – stanowisko filozoficzne głoszące, że przedmiot poznania istnieje poza podmiotem poznającym i niezależnie od niego.

Skoro logika i filozofia nam nie pomogły, to trzeba sięgnąć do tak zwanej wiedzy potocznego języka. A głosi ona, że obiektywizm to bezstronność, postawa badawcza wolna od przesądów i uprzedzeń.

Opierając się tej ostatniej definicji należy z całą surowością stwierdzić, że w w toku tej kampanii wyborczej obiektywne dziennikarskie ostatecznie umarło. To znaczy – już od wielu lat ciężko chorowało, ale jeszcze dychało. Teraz jednak wypada się z nim ostatecznie pożegnać. Mówiąc coś dobrego na jego grobem, ale z tym będzie bardzo trudno. I ja się na takie pożegnalne przemówienie nie piszę.

Tu przypomnę genialną anegdotę Marka Twaina, który napisał, że w małym miasteczku na Dzikim Zachodzie umarł pijak, nicpoń i drobny złodziejaszek, który był zakałą całej społeczności. Trzeba było pochować go na koszt miasta i trzeba było wygłosić nad grobem coś dobrego o zmarłym. Burmistrz nie czuł się na siłach, więc ogłosił, że miasto da dolara – a było to sporo – temu, kto powie dobre słowo o zmarłym. Zgłosił się tylko miejscowy kowal. W dniu pogrzebu całe miasteczko przyszło na cmentarz, żeby usłyszeć co można dobrego powiedzieć o zmarłym. A kowal powiedział tak: „Jaki był zmarły wszyscy wiemy, ale o ileż był lepszy od swego syna”.  Mam nadzieję, że syn – lub córka – naszego dziennikarstwa będzie lepszy. Może będzie nim rzetelność?

RZETELNOŚĆ. Mamy jeszcze kolejne nowe zjawisko, nową definicję dobrego dziennikarstwa, lansowaną przez dziennikarz trochę za bardzo stronniczych. Jest nią „rzetelność”. Słownik języka polskiego PWN twierdzi, że rzetelny to: 1. wypełniający należycie swe obowiązki. 2. taki, jaki powinien być, odpowiadający wymaganiom.

To jednak chyba za mało. Bo definicja nie mówi jak trzeba „należycie wypełniać swe obowiązki”. W przypadku stolarza wiadomo, jak powinien wyglądać rzetelnie wykonany stół, okno, czy szafa. Ale w przypadku dziennikarza jest większy kłopot. Bo co to znaczy: „rzetelność dziennikarska”? Czy wystarczy podawać godzinę jakiegoś wypadku, czy może minutę, a może nawet sekundy? Czy trzeba cytować dosłownie, czy też można omówić wystąpienie kogoś, kogo nie lubimy? Czy można zaczynać od oceny czyjejś wypowiedzi, czy jednak od zacytowania? Czy ważniejsze są fakty, czy nasza ocena tych faktów?

Zalecana bezstronność

Biorąc pod uwagę to, co dzieje się z dziennikarzami zaangażowanymi w wybory, proponuję termin, który może im uświadomić podstawową zasadę wiarygodności zawodowej – bezstronność.  Ja wiem, że w wielu przypadkach – chcąc być bezstronnymi – dziennikarze musieliby mocno hamować objawianie swoich sympatii politycznych, a nawet udawać.

Sam, jako człowiek lubiący teatr, nie widzę nic złego w grze aktorów, w owym „udawaniu”. Taki mają zawód, podobnie zresztą jak dziennikarze.

Wielki Leon Schiller reżyserował w 1925 roku, w warszawskim Teatrze im. Bogusławskiego, wspaniały, mroczny i egzystencjalny  dramat Tadeusza Micińskiego „Kniaź Patiomkin”. Akcja rozgrywa się w czasie historycznego buntu marynarzy na  pancerniku. Ale nie o rewolucję w utworze chodzi, bo jest on o wiele głębszy i sięga tajemnic ludzkiej duszy – jak to u Micińskiego. Otóż w jednej ze scen pewien aktor miał z radością machać czerwonym sztandarem, na długim drzewcu. Gdy jednak aktorowi to proste zadanie nie wychodziło, Leon Schiller powiedział:

– Proszę zagrać to z większym entuzjazmem.

– Ja nie potrafię wydobyć z siebie żadnego entuzjazmu dla tej czerwonej szmaty – odparł aktor.

– Jest pan aktorem, więc ma pan wyobraźnię. Zatem proszę jej użyć i wyobrazić sobie, że jest to biała flaga. I proszę machać nią z ogromnym entuzjazmem.

Autorska propozycja debat

Marzy mi się dyskusja wyborcza w studio, w której obowiązkiem uczestników byłoby wymienić trzy sukcesy przeciwników. I jedną, tylko jedną rzecz nieudaną. Chciałbym bowiem widzieć pocących się ze strachu wszystkich polityków – uczestników tej debaty.

 

Fontanny nowych słów i fontanny błędów Fot. HB

WALTER ALTERMANN: Produkcja zbrojeń, łording i stery meczu

10 września portal wnp.pl zamieścił wstrząsający tytuł: „Tak Amerykanie produkują w Polsce zbrojenia”. Musiałem przeczytać cały długi artykuł, żeby dowiedzieć się o co chodzi. Czyżby Amerykanie odpowiadali za wzrost zbrojeń na świecie, wciągając w to Polskę? Nie. Z dalszego tekstu wynika, że amerykańskie firmy współpracują z polskimi firmami, głównie przy produkcji helikopterów wojskowych w Mielcu.

Tytuł jest dowodem potwornego niechlujstwa językowego internetowych dziennikarzy. Tytułowe bowiem „zbrojenia’ są zjawiskiem dotyczącym zakupów uzbrojenia. Widocznie autor nie jest w stanie rozróżnić „zbrojenia” od „uzbrojenia”.  A tytuł powinien brzmieć tak: „Tak Amerykanie produkują w Polsce uzbrojenie”. Pozornie jest to mała różnica, ale w rzeczywistości fundamentalna.

Jeden mecz i cztery byki

17 września, pod wodzą nowego trenera, Widzew wygrał z Cracovią 2:0. I to mnie cieszy, ale zmartwiła mnie ogromna liczba błędów językowych, którymi raczyli mnie sprawozdawcy. Wiele razy już pisałem, że jestem bardzo pobłażliwy dla dziennikarzy sportowych, ale wszystko ma swoje granice… Zapisałem sobie – z tego meczu – jedynie cztery rażące błędy, ale było ich o wiele więcej.

  1. „Po roku czasu Kowalski wraca do formy…” – mówi sprawozdawca. Ileż to wylano atramentu, ile to razy pisano na klawiaturze, że rok jest jednostką czasu, zatem nie wolno mówić „rok czasu”. Podobnie jak miesiąc czasu, tydzień czasu… To nie jest trudna, ale trzeba tę zasadę sobie przyswoić.
  2. „Sędzia zasłania nam perspektywę tego, co dzieje się na boisku…” – sprawozdawca mylił przez cały mecz perspektywę z widokiem. To nagminne w dzisiejszym języku, ale nadal przykre.
  3. „Od 15-tu minut zmienia się nam optyka gry… – to również sprawozdawca nie wie co mówi. Optyka jest działem fizyki i zajmuje się badaniem natury światła, prawami opisującymi jego emisję, rozchodzenie się, oddziaływanie z materią oraz pochłanianie przez materię. Optyka wypracowała specyficzne metody pierwotnie przeznaczone do badania światła widzialnego, stosowane obecnie także do badania rozchodzenia się innych zakresów promieniowania elektromagnetycznego – podczerwieni i ultrafioletu – zwane światłem niewidzialnym.

Optyka to także dział techniki badający światło i jego zastosowania w technice. A w małych i dużych miasta można spotkać szyldy z napisem „Optyk” – tam można kupić okulary a nawet sprawdzić wzrok, bo optyka to także rzemiosło. Ale żeby komuś zmieniała się w ciągu 15–tu minut zmieniła się optyka? Jeszcze nie słyszałem. Do czasu tego meczu.

  1. „Z naszej optyki lepszy jest teraz Widzew…” – czyli wyjaśniło się. Dziennikarz uznaje optykę za obserwację. Czy nie za dużo sobie pozwalają nasi sprawozdawcy… w języku polski?

Czego nie straciła Iga

Jeszcze o sprawozdawcach. W czasie meczu Igi Świątek sprawozdawca informuje nas: „Na szczęście nie straciła głowę, broniąc piłek setowych…”.

Ciągle się mówi, że powinno się mówić: „zgubiłem długopis”, ale „nie zgubiłem długopisu”… Może za dużo tych napomnieć i w końcu ludziom się pokręciło. A po polsku, od zawsze powinno się mówić: „nie straciła głowy”.  To też jest do opanowania pamięciowego.

Łording

Kilka tygodni temu pani wiceminister funduszy i polityki regionalnej Jadwiga Emilewicz zapytana o spore rozbieżności informacyjne, dotyczące kilku wersji oświadczeń rządowych była uprzejma powiedzieć: „ Jutro dowiemy się jako będzie łording tego tekstu”.

Czyli mamy nowe słówko „łording”. Ale co znaczy? Domyślam się, że chodzi o nadanie tekstowi ostatecznej formy. A ponieważ mamy po angielsku „word” czyli „słowo”, więc minister dała znać, że będzie jeszcze oznajmieniem rządowym nadana forma słowna, językowa.

Z tego zdarzenia wynikają następujące informacje i nauki: 1. Pani minister zna angielski i to w stopniu znakomitym, skoro woli woli ozywać obcych zwrotów. 2. Pani minister nie przejmuje się tym, czy prosty lud – taki jak ja – zna angielski. Czyli minister jest wyznania liberalnego, bo to  liberałowie głoszą, że jak ktoś czegoś nie zna, nie umie, nie radzi sobie, to jest to jego prywatna sprawa. Zatem przepraszam panią minister Emilewicz, za to, że nie znam angielskiego.

Stery meczu

„Chcą wziąć ten mecz w swoje stery” – mówi o jednej z drużyn piłkarskich sprawozdawca meczu Raków Częstochowa – ŁKS, 16.09 2023. I mamy kolejny przykład błędu frazeologicznego.

Są w każdym języku stałe frazy, niezmienne zwroty. Jednym z nich jest w języku polskim: „Wziąć stery w swoje ręce”, co oznacza, że ktoś postanawia kierować wydarzeniami. I tego zwrotu nie należy zmieniać, upiększać, nadawać mu podobne znaczenia. Jest taki jaki jest i koniec.

Jednak sprawozdawca „bawi się” tą frazą, a mam podejrzenia, że nie bardzo ją rozumie. I skutkiem takiej niefrasobliwości rodzi się potworek językowy, bo nie można meczu wziąć w jakiekolwiek stery, albowiem mecze nie są jednostkami pływającymi i sterów nie mają.

 Flegmatyzm

I jeszcze o sporcie… w czasie meczu piłki nożnej usłyszałem od sprawozdawcy: „Kovacic już jako junior słynął ze swego flegmatyzmu.”

Czyli dziennikarz sięga aż do antyku, żeby określić charakter piłkarza. Co oznacza „flegmatyzm”? Flegmatyzm to jeden z czterech temperamentów zdefiniowanych w teorii Hipokratesa. Jest związany z równowagą procesów nerwowych, co sprawia, że człowiek flegmatyczny ze spokojem reaguje na każdą sytuację. Nie marnuje energii, nie przejawia wielkich emocji, nie bierze zachwytu nad każdym procesem życiowym. Hipokrates wyróżniał następujące typy osobowości: flegmatyk, choleryk, sangwinik i melancholik. Kim jest flegmatyk?

Ale mnie się zdaje, że dziennikarz mnie czytał Hipokratesa – ani w orygionale, ani w przekładach. On chciał po prostu powiedzieć, że Kovacic jest piłkarzem spokojnym, nie nazbyt nerwowym. Flegmatyk w ogóle nie nadaje się do sportu, no może do bridża sportowego?

 

 

 

WALTER ALTEMANN: Molier, czyli artyści i polityka

Sztuka od zawsze była częścią polityki. Najpierw antyczni władcy zamawiali sztuki teatralne, malowidła, posągi i świątynie, które miały podkreślać znaczenie ich władzy, nadać jej boski charakter. I artyści – zaliczając w ich poczet również architektów – wykonywali te polityczne zadania. Najprawdopodobniej artyści z tych zleceń mieli, poza pieniędzmi, przyjemność. W wypadku dzieł wybitnych mieli uznanie rodaków, a bywało, że nawet przechodzili do historii.

Jednakże artyści to ludek niepokorny i już w antycznej Grecji zdarzało się, że pisywali sztuki „antypaństwowe”, naruszali tabu danej społeczności, poruszając tematy klęsk i złych rządów danego plemienia. Wtedy spotykała ich kara, najczęściej w postaci zakazu wystawiania ich sztuk, co równało się o wiele niższym dochodom, niż te jakie osiągali przed politycznym wybrykiem.

Molier w walce z donosicielami

W średniowieczu i później, aż do dzisiejszych czasów, artyści również dzielili się na dwie kategorie. Na tych, którzy posłusznie wykonywali polecenia władzy i na tych, którzy poruszali tematy niewygodne dla władzy. Skutkiem czego pojawiła się państwowa cenzura. To znaczy jeszcze inaczej to ujmując – każdy dwór królewski zawsze był pełen usłużnych donosiciele, którzy informowali swych władców, że taki Molier znowu napisał i wystawił coś nieprzyjemnego. Skutkiem tego zwracano Molierowi uwagę, a bywało nawet, że sam król beształ komediopisarza.

Można jednak przyjąć, że pierwsza cenzura, jako instytucja pojawiła się w czasach Ludwika XIV. Ale oczywiście to nie wystarczało, żeby opanować krnąbrny charakter Moliera i innych. Dlatego też kościół brał na siebie obowiązki nazywania rzeczy po imieniu – i imiennie wskazywał, że pan Molier w tym a tym dziele naruszył dobre imię kościoła. Tak było – na przykład – ze „Świętoszkiem”.

Ta komedia dosłownie rozjuszyła kler, bo choć na scenie nie pojawia się żaden ksiądz, to jednak Tartuffe jest człowiekiem kościoła, jest jednym ze świeckich, którzy kościół wspierają, czerpiąc z tego niemałe zyski. I na skutek nacisku kleru król zakazywał grania „Świętoszka”. Ale ponieważ król prowadził z klerem cichą wojnę, to po pewnym czasie zezwalał na granie tego utworu. Król po prostu chciał pokazać kardynałom i biskupom kto tu naprawdę rządzi.

Podsłuchiwanie teatru w Polsce

Stała cenzura, jako urząd, pojawiła się na ziemiach polskich – w Warszawie – w roku 1915, wraz z utworzeniem Królestwa Polskiego. Wtedy to władze carskie delegowały na każde przedstawienia policjantów, którzy później pisali sprawozdania z tego co i jak artyści grali, oraz jak zachowywała się publiczność, jak reagowała na kwestie „antypaństwowe”. Spora część tych raportów zachowała się do dzisiaj i są świadectwem przegranej walki władzy ze sztuką.

Gdybym został doradcą jakiegoś rządu, czego się nie dopraszam, ale wszystko jest możliwe… gdyby zatem ktoś „rządowy” zapytał mnie o zdanie, to jak najserdeczniej, jak najusilniej odradzałbym wchodzenie w zatargi ideowe z artystami. Zabawy z takich zatargów nie ma żadnej, a odpowiedzialność duża. Niepokorni wobec władzy artyści byli, są i będą. A władza bardzo łatwo  może zyskać miano „czepialskiej”, żeby nie szukać gorszych określeń.

W ponurych bierutowskich czasach, Włodzimierz Sokorski – minister kultury i sztuki w latach 1952-56 – na jakimś oficjalnym spotkaniu beształ artystów teatru i pisarzy, że nie są wystarczająco „postępowi”, że są wrogami nowego systemu. Minister posunął się nawet do tego, że z imienia i nazwiska wymieniał niepokornych. Wtedy zabrał głos profesor Bohdan Korzeniewski –  reżyser, krytyk i historyk teatru, tłumacz, pisarz i pedagog, jeden z najwybitniejszych ludzi polskiego teatru – podszedł do mównicy i zapytał Sokorskiego:

– Panie ministrze, czy wie pan jak nazywał się minister kultury, za czasów Moliera?

– Nie wiem – odpowiedział zdziwiony minister.

– No, właśnie! – powiedział Korzeniewski i spokojnie wrócił na swoje krzesło.

Władzy awantury z artystami nie służą

Niestety co i rusz władza próbuje artystów pouczać, przypominając, że to władza ich utrzymuje. Argument to słaby, bo władza „utrzymuje” również kolejarzy, żołnierzy, nauczycieli i policjantów. I co? Władza chce im mówić jak mają nas bronić, chronić, leczyć, uczyć i wozić pociągami? A poza tym… Wszyscy wymienieni – łącznie z artystami – utrzymują się sami ze swej pracy, bo są naprawdę potrzebni. Bywa i tak, że awantury z  artystami wszczynają jacyś lokalni urzędnicy niższej rangi, chcąc – to bardzo możliwe – zaistnieć „ogólnopolsko” jako twardziele.

Radziłbym – gdybym został tym doradcą rządowym – nie zwracać uwagi na nieprzychylne dla rządu zdania artystów. Po prostu przemilczałbym, robiąc wrażenie, że mam na głowie tak ważne sprawy, podejmuję właśnie tak istotne tematy, zanurzam się w otchłaniach filozofii egzystencjalnej, że po prostu nie mam czasu i zdrowia, żeby ciągle komentować co o mnie myśli jeden z drugim… artysta.

Przemilczanie to również narzędzie polityczny.  A otwarte spory, awanturki, pyskówki osłabiają przecież majestat władzy, która nie powinna schylać się, żeby posłuchać co tam malutcy wygadują.

 

P.S. Ten felieton jest miejscami żartobliwy, żeby rozjaśnić przedwyborcze niebo.

 

WALTER ALTERMANN: Demokracja kapitalistyczna, pieniądze i prawo

Mówią, że demokracja jest najlepszym z możliwych ustrojów. No, nie wiem… Choć oczywiście, przeżywszy realny socjalizm, muszę stwierdzić, że demokracja jest lepsza. Największą zaletą i zarazem wadą demokracji jest to, że rządzi lud. To znaczy lud wybiera, ale rządzą inni, w imieniu ludu. Czasem lud nazywany jest też wyborcami, elektoratem, suwerenem – ale nie zmienia to faktu, że lud nie zna się – w swej glosującej większości – na ekonomii i prawie.

Lud zawsze kieruje się sympatiami i emocjami. Panie głosują na przystojnych, panowie zaś głosują na „twardy i wyrazistych”. Skutkiem czego największe szanse ma zawsze przystojny i krzykliwy. Wady demokracji znane są od zawsze, to znaczy od antycznej Grecji i starożytnego Rzymu. To już wtedy wykształciły się zasady schlebiania ludowi i mamienie go obietnicami nie do spełnienia. I już wtedy bogaci przejmowali majątki ubogich, czyli bogacili się kosztem elektoratu. Choć zarówno bogaci i ubodzy święcie wierzyli w demokrację i straszyli się nawzajem satrapiami Wschodu.

Liberałowie

Jest też inny problem. Mamy w Polsce nie tylko demokrację, ale mamy też panujący nam kapitalizm. A z pełną akceptacją tego ostatniego mam kłopoty. Tym bardziej, że przy tych wyborach objawiają się w Polsce partie skrajnie liberalne, takie, które wyznają doktrynalne założenia liberalizmu. A te założenia są makabryczne.

Liberalizm czy neoliberalizm są doktrynami zakładającymi pełny darwinizm w życiu społecznym. Według tych założeń biedny jest gorszy, bo nie potrafi zostać bogatym. No i ma pecha, że nie urodził się w bogatej rodzinie. Pech zwany był w XIX liberalizmie boską predestynacją, czyli   przeznaczeniem losu każdego człowieka. W co najmocniej wierzyli angielscy i amerykańscy purytanie.

Liberałowie wierzą, że istniej Wielki Boski Plan, według którego działa mechanizm wolnego rynku, który sam z siebie naprawia gospodarkę i handel. Liberowie wierzą też, że wszystko da się wyleczyć przy pomocy ziół i gimnastyki, a edukacja nie jest sprawą państwa, lecz rodziców. Ich zdaniem również państwowe emerytury są zbyteczne, bo starców mają utrzymywać krewni, jeśliby zaś ktoś krewnych nie miał, to trudno, bo w końcu każdy z nas kiedyś i tak umrze. To nie są żarty, są w Polsce partie, które głoszą, że przymusowe ubezpieczenia zdrowotne i emerytalne to okradanie zaradniejszych, którzy nie mogą rozwinąć swych gospodarczych skrzydeł, bo muszą utrzymywać nieudaczników.

Liberalizm w swej skrajnej postaci skazuje ludzi na dziedziczna biedę i w sumie jest logicznym dalszym ciągiem niewolnictwa. Bardzo mnie dziwi, że tak wielu młodych ludzi popiera naszych ultra-liberałów. Być może, ci wierzący w liberalizm, są przekonani, że zostaną właścicielami niewolników w stylu Amerykańskiego Południa… Jednak obawiam się, że niechcący zapisują w poczet przyszłych białych niewolników.

Kapitalizm byłby wspaniały

Prezydent USA Herbert Hoover powiedział kiedyś, że: „Kapitalizm byłby wspaniały, gdyby tylko kapitaliści nie byli tak chciwi”.  Hoover (ur. 1874 – zm. 1964), był prezydentem USA w czasach Wielkiego Kryzysu. Miał więc „okazję” zobaczyć mechanizm świata, gdy świat walił się w gruzy. Może dlatego Hoover mówił tak szczerze o amerykańskiej gospodarce i światowej ekonomii. Ale i on był twardym liberałem; pod koniec 1930 r. – gdy kryzys szalał – sprzeciwiał się pomysłowi robót publicznych i zasiłkom dla bezrobotnych. Dopiero na początku 1932 r. zaczęto rozdzielać datki żywnościowe dla najbardziej potrzebujących. Hoover apelował do farmerów o ograniczenie produkcji rolnej, a do kapitalistów o pomoc charytatywną dla potrzebujących, lecz nie potrafił przełamać swojego światopoglądu i przeznaczyć środków na uzdrowienie gospodarki, pomoc dla społeczeństwa. Odszedł w niesławie, niewiele zrobiwszy, bo wierzył w moc samonaprawiającego się rynku.

„Kapitalizm byłby wspaniały, gdyby tylko kapitaliści nie byli tak chciwi” – to samo mówili już w XIX wieku socjaliści, ale tych nie będę cytował, a to dlatego, żeby nie być pomówionym o propagowanie komunizmu. Natomiast cytowanie prezydenta USA chyba mi ujdzie na sucho, bo to konserwatysta, liberał i przywódca ojczyzny demokracji.

Ale strach jest, bo lud nasz obecnie nie odróżnia socjalistów od komunistów. I łatwo ludowi podpaść, tym bardziej, że mamy demokrację, czyli władzę ludu właśnie – z wszystkimi jej implikacjami.

Interwencjonizm

Po Hooverze nastąpił Franklin Delano Roosevelt, który rozumiał, że jedynym sposobem na wyjście z kryzysu jest interwencjonizm. Uruchomił więc prace publiczne, posypały się – jak z rogu obfitości państwowe inwestycje w elektrownie, drogi i autostrady… Młodzi Amerykanie pracowali przy sadzeniu i ochronie lasów, budowaniu tam wodnych. Bezrobotni znaleźli pracę i gospodarka drgnęła. Bo tak jest zawsze w kryzysach w kapitalizmie, państwo musi zacząć – dosypując pieniądze do gospodarki, a potem już kręci się samo. Hoover był konserwatywnym liberałem, Roosevelt był mądrzejszy.

A skąd Roosevelt brał pieniądze? Przede wszystkim wszyscy Amerykanie musieli wymienić złoto na papierowe pieniądze i rząd USA nigdy już gwarantował wymienialności dolara na złoto przy sztywnym kursie. Rząd położył też ręce na bankach, poddając je ścisłej kontroli, zakazując inwestycji zagraniczny. Roosevelt zrobił też to, co naraziło go na miano komunisty – obłożył wysokimi podatkami dochody powyżej 50.000 dolarów rocznie. Ale największe przychody osiągał rząd z dewaluacji dolara. Za prezydentury Roosevelta wartość dolara spadła o ponad 50 procent. Ale już po II wojnie światowej ogromnie wzrosła – mierząc wartość siłą nabywczą.

Piszę o kryzysie lat 30-tych, bo i u nas od czasu do czasu dochodzą do władzy liberałowie, którzy wyznają monetaryzm, czyli wierzą, że stabilny pieniądz, jego wysoka pozycja na rynkach finansowych jest gwarancją pomyślności gospodarczej. I wierzą, że pod żadnymi warunkami, w żadnych okolicznościach państwo nie może ingerować w gospodarkę. A takie myślenie, takie liberalne zasady gwarantują jedynie stagnację, czyli cofanie się.

Tymczasem Roosevelt dowiódł, że jest wręcz odwrotnie. I w USA polityka interwencjonizmu jest nadal realizowana, bo czymże innym są miliardowe zamówienia rządu na broń i programy kosmiczne? Oczywiście są i negatywne skutki bieżące, które później ustępują, jest to, przede wszystkim, spadek wartości pieniądza. To co przed Rooseveltem kosztowało w USA dolara dzisiaj kosztuje 100 dolarów, ale idący za wzrostem gospodarczym wzrost realnych płac, nie tylko rekompensuje nominalny spadek pieniądza, ale znacznie go wyprzedza.

Taka nieliberalna polityka niesie z sobą oczywiste niebezpieczeństwa dla rynku, jak niekontrolowana inflacja. Ale jest jedynym możliwym wyborem. Dlatego też wszelkiej maści liberałowie są – głównie w obliczu obecnych wyborów – prawdziwie groźni dla Polski. Bo nie da się utrzymywać gospodarki i poziomu życia obywateli naszego kraju na stałym, bezpiecznym poziomie. I nie ma powodu.

Demokracja a prawo

Kilkanaście lat temu doszło w Danii do – wymuszonej przez opinię publiczną – dymisji ministra sprawiedliwości. A stało się to tak. Policja zatrzymała jakiegoś przestępcę, wielokrotnie już skazywanego złodzieja. Ponieważ było to akurat w sobotę wieczorem, zatrzymanego w areszcie złodzieja wypuszczono dopiero po 26 godzinach. A prawo w Danii mówi, że bez decyzji sądu, można zatrzymać człowiek jedynie na 24 godziny.

Prasa podniosła krzyk, zrobił się raban, że tak nie wolno, że złamano prawo. Na to głos zabrał minister sprawiedliwości, mówiąc, że nie rozumie o co chodzi, że zatrzymany to stary kryminalista… Stwierdził też, że duńskie prawo jest niedobre, skoro pozwala zatrzymać podejrzanego jedynie na dobę.

Na takie dictum ministra raban zrobił się jeszcze większy. A premier wymusił w końcu na ministrze rezygnację. Media duńskie uznały to za sukces demokracji.

Wniosek jest z tego taki, że minister nie jest od tego, żeby komentować i narzekać na obowiązujące prawo. On ma je wykonywać. I kropka. Tym bardziej, że słowo „minister” pochodzi z łaciny i oznacza sługę (od: ministrare – służyć, podawać do stołu). A może członkom rządu należałoby co jakiś czas przypominać etymologię słowa „minister”, żeby nie zapominali, że są jedynie sługami narodu, że nie są nad nami?

Z tego duńskiego przypadku wynika jedno generalne przesłanie – w demokracji najważniejsze jest prawo. A literalne przestrzeganie go jest oznaką stopnia demokracji w danym kraju. Warto o tym pamiętać i u nas, bo zbyt często słychać o łamaniu prawa, o obchodzeniu go, o tzw. duchu prawa… Przecież i u nas da się słyszeć: „A co to tam wielkiego, no może coś i było nie tak, ale to w końcu nieistotne drobiazgi, że prawo u nas marne, że trzeba by je zmienić…”. Przestrzegałbym przed takim podejściem do prawa, czyli do demokracji. Bo właśnie od machania ręką na prawo zaczynały się wszystkie okropności na świecie.

Jest tak, jak mawiał major B. w Studium Wojskowym – „Nie byłoby w wojsku żadnych wypadków, gdyby żołnierze sumiennie przestrzegali tego, co zapisane jest w regulaminach”. Wtedy mnie to śmieszyło, dziś myślę, że miał rację.

Ten duński przypadek przypomniał mi się teraz, bo teraz właśnie nadciągają wybory. A od wielu obecnych ministrów i byłych ministrów wszystkich partii, takich którzy znowu kandydują ciągle słyszę, że koniecznie trzeba zmienić prawo, że zdarzały się i im także różne niezgodności z prawem, ale że były do błahostki, nie warte wspomnienia… Ale najwięcej ochoty na zmianę prawa w Polsce mają oczywiście tacy, którzy nigdy żadnej władzy jeszcze nie mieli. Może na szczęście, dla nas?

 

Problem językowy, czy problem lenistwa? WALTER ALTERMANN: Zaopiekowany problem

„Czy ten problem będzie zaopiekowany?” – zapytała rzecznika rządu Piotra Müllera dziennikarka TVN24. To odkrycie językowe miało miejsce 14.09.2023 r., w biały dzień. Jest to istotne novum przynajmniej dla mnie, a to dlatego, że dowodzi w jaki sposób zmienia się nasz język. 

Geneza tego zwrotu ma swe źródło w języku medyków, z czasów COVID 19, gdy mówili oni swoim fachowym językiem do nas prostaczków. Oczywiście „zaopiekowany” pochodzi od opieki i opiekowania. Medycy w czasie pandemii mówili, że „pacjent jest już zaopiekowany”, co było dziwne, ale zrozumiałe. Wolałbym, żeby mówili, że „pacjent jest już pod naszą opieką”, ale taki jest język fachowy medyków i mówi się trudno, i leczy się dalej.

Jednak dziennikarka TVN24 poszła o krok dalej i stwierdziła, że można się również „zaopiekować” problemem. A na takie dictum zgody już nie ma. Problem jest pojęciem abstrakcyjnym i jak najzupełniej nieożywionym, zatem nie przysługuje mu żadna opieka i żadne „zaopiekowanie”. Można opiekować się ludźmi, kotem i psem, ale problemem? Jest to dziwoląg równy temu, gdyby któryś medyków powiedział: „Pacjent zmarł, ale jest już zaopiekowany”.

TVN zasłynął ostatnimi laty poważnym wagowo słowotwórstwem, a chodzi mu głównie o „ukobiecenie” różnych zawodów i stanowisk, które mają w języku polskim jedynie formę męską. Nie jest to zjawisko groźne. Jest nawet zabawne i mnie rozwesela.

Za co odpowiada minister

 Z kolei wspomniany wyżej rzecznik rządu Piotr Müller, odpowiadając wspomnianej wyżej dziennikarce również popisał się silnym odruchem słowotwórstwa. Powiedział bowiem tak: „Minister odpowiada za ten obszar”.

Jednak w dalszej części swej wypowiedzi rzecznik nie odnosił się ani do naszego pięknego Mazowsza, nie do lasów, nie do ziemi ornej pokrytej łanami zbóż czy buraków cukrowych, a nawet nie do dumnych naszych Tatr. Jak się okazało rzecznikowi, gdy mówił o „obszarze”, chodziło o sferę spraw, z które odpowiada minister.

Skąd zatem bierze się używanie zwrotu „odpowiedzialny za obszar”? Ano z tego, że tak ujęta odpowiedzialność brzmi poważnie, niemal wojskowo. A gdyby rzecznik powiedział, że minister jest odpowiedzialny za te sprawy, za te problemy… to by już nie brzmiało poważnie i rządowo. Nadto, minister zostałby sprowadzony do roli jakiegoś niziutkiej rangi urzędnika… A „obszar odpowiedzialności” brzmi godnie, poważnie i wręcz rządowo.

Radziłbym naszym „oficjalnym osobom” mówić prosto i bez nadmiaru urzędniczej poezji.

W Poznańskiem czy w poznańskim?

Pan od meteo mówi w Polsat News, że w poznańskim lunie. I pokazuje na mapie tereny Wielkopolski. Otóż, mamy dwa różne adresy językowe pod tymi samymi bliskimi adresami. Mamy województwo poznańskie i mamy historyczne ziemie poznańskie, zwane też Wielkopolską.

I tak jakoś wyszło w języku naszym, że prawidłowe jest mówić: „W województwie poznańskim”, ale gdy chodzi o Wielkopolskę musimy pisać i mówić: „W Poznańskiem”. Tak samo jest z łódzkim (gdy mowa o województwie), ale Łódzkiem (gdy mamy na myśli tereny historyczne, geograficzne), a nawet w warszawskim (województwo) i Warszawskiem (gdy mamy na uwadze krain geograficzną, historyczną). Warto tę zasadę przyswoić, bo język to również tradycja historyczna.

Szansa nie jest karą

Dziennikarz sportowy TVP mówi: „Istnieje szansa, że Legia zapłaci karę za zachowanie swoich kibiców”. Otóż szansa nie jest karą. Chyba, że dziennikarz jest zaciekłym anty-legionistą. Ale znam człowieka z jego nieskrywanej miłości do Legii, więc ten wariant nie wchodzi w rachubę. Jemu zapewne chodziło o to, że za zachowanie swych kiboli Legia może zostać ukarana pieniężnie przez UEFA. I wyszło tak, jakby adwokat mówił do swego podopiecznego: „Jest szansa na karę śmierci dla pana”.

Szansa to nadzieja, łut szczęścia, szansa to możliwość małej kary, a nawet wywinięcia się „na sucho” z rąk Temidy. Choć Temida ręce ma zajęte, bo w lewej ma wagę szalkową, a w prawej ręce trzyma nagi miecz. A na oczach ma opaskę, co ma znaczyć, że nie patrzy „na różne takie” okoliczności, że jest sprawiedliwa i kieruje się jedynie prawym. Dura lex sed lex. Mają jednak dziennikarze szczęście, że ich frywolnościami językowymi nie zajmuje się owa Temida…

Łacina z automatycznego tłumacza

Bardzo „interesujące” tłumaczenie łacińskiej maksymy, przywołanej wyżej przeze mnie, „Dura lex sed lex” można znaleźć w tłumaczu Google. Przekład jest taki: „Prawo jest trudne, ale prawo”. Być może tłumaczył to jakiś student prawa, któremu nauka nie szła, ale naprawdę łacińska maksyma znaczy „Twarde prawo, lecz prawo”.  Co oznacza, że trzeba się godzić nawet z niesprzyjającymi nam wyrokami, bo prawo jest prawem.

To jednak jest doskonały przykład na to, że żadna AI nie zastąpi czterech lat łaciny w porządnym

liceum.

 

 

Informacja od redaktora tekstu W. Altermana: 

Nawet automatyczny edytor tekstu podkreśla słowo „zaopiekowany”. Podkreśla „wężykiem”.