Insurekcja czy polityka? A może jedno i drugie? A Kościuszo patrzy spokojnie Zdj. Pomnik Tadeusza Kościuszki na placu Wolności w Łodzi Fot. HB

Jedność to jedność, ale jak pisze STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Solidarność nie jedno ma imię

Przed 4 czerwca ’89 roku oprócz wielkiej, bo dziesięciomilionowej, Solidarności była i Solidarność Rolników Indywidualnych z centralą w Małopolsce i przewodniczącym Józefem Śliszem na czele. Pamiętam taki epizod, jak w holu gmachu przy ul. Fredry koło Teatru Wielkiego w Warszawie stoi i czeka wielki chłop trochę stylizowany na Witosa – w białej koszuli pod marynarką ale bez krawata, w bryczesach i oficerkach.

Obok ktoś jeszcze – może był to Balazs, Janowski, Szymanderski albo Rayzacher. Szefostwo. Tam i z powrotem przemierzają przez hol niewysocy ale bardzo szybcy i okrutnie zaabsorbowani czołowi działacze panny „S”. Ale nie witają przybyszów z południowej Polski. Nikt się nie zatrzymuje przed nimi. Oni stoją, czekają. Mija kilkadziesiąt minut. Przyjechali do stolicy z Dębicy – o matko – pomyślałem sobie. Byłem tam jako reporter Studia Solidarność, przecież oni za chwilę zrobią w tył zwrot i odjadą. Solidarność rolników indywidualnych pójdzie swoją drogą. Co za organizacyjny bajzel.

Patrzę a tu idzie prof. Geremek, jeden z liderów. Podbiegam: – profesorze przecież to szefowie bratniego związku – wypaliłem. Pan Bronisław aż się żachnął. No oczywiście poszedł, a właściwie pobiegł do gabinetu i przyprowadził wszystkich ważnych kolegów. Sojusz robotniczo-chłopski został uratowany.

Teraz mamy dość podobną sytuację.  Tysiące kosynierów już drugi raz wybiera się do stolicy Polski a Piotr Duda mówi: „Jeśli Solidarność zostanie zmuszona do wyjścia na ulicę to pokażemy…”.

Popierają, ale to za mało. Idzie o przyszłość Polski, o sprawy nas wszystkich. Solidarność powinna być już jedna, jednolita w obronie tego co najważniejsze – tożsamość kraju. Niestety nawet w rolniczym łonie jest podzielona. Nie ma jednego kierownictwa na czele buntu.

Ambicje, przedwczesne bonzowskie obyczaje już dają o sobie znać. Ale przybywa ruchów oddolnych, stają na drogach zapory spontaniczne. Jak to było? „Gdy wieje wiatr historii… trzęsą się portki pętakom”. Zbuntowany powiew już idzie. Władza już wstała z foteli i wychodzi z gabinetów. Ale to wszystko spóźnione obiecanki, cacanki. Są najważniejsze dwie sprawy. I dobrze znane – zielony ład do kosza i zabójczy dla gospodarki import płodów rolnych. Tylko tyle i aż tyle.

Solidarność z przewodniczącym Piotem Dudą to 600-700 tysięcy członków. Bo tyle aktualnie płaci składki. Wielka siła. To nie miliony jak w 1980 roku, ale wystarczy aby powstrzymać działania szaleńców, którzy niszczą to co osiągnęliśmy w ostatnich dziesięcioleciach. Wszyscy razem. Właśnie ludzie pracy z legitymacjami lub bez. Trzeba jednak zatrzymać bieg do niszczenia dorobku a rolnicy nie mogą być samotni.

Ci u góry są z nadania tych z dołu. Tak przynajmniej być powinno. Rządzenie winno być uczciwe. Relacje o tym rządzeniu transparentne do dziesiątego miejsca po przecinku. Afery muszą być nagłaśniane. Media wolne. Era ogłupiania się skończyła. Nowi sprytnie przejmują wszystkie patriotyczne hasła. Modlą się jeszcze gorliwiej i niczego tutaj nie zmienią. Tak będzie. No i oczywiście są sprytni. Płacz i lament, że oni tego robić nie mogą, bo to zdrajcy i sprzedawczycy nic nie pomoże. Życie się toczy. Przekręty muszą być wyjaśnione. Utrzymywanie ich w tajemnicy to kwestia dni a nawet godzin.

Ludzie wybiorą uczciwych polityków, uczciwych niezależnych dziennikarzy. Co prawda nie wiem kiedy to wreszcie nastąpi ale oszustwo nie będzie chronione choć oczywiście trudno to doprowadzić do końca. Minister rolnictwa zapowiadał że wyjaśni sprawę 500 podmiotów gospodarczych zamieszanych w ukraińską aferę zbożową. Nie wyjaśnił, ale i jego już nie ma.

Teraz dowiadujemy się o dyplomach uczelnianych za kilka tysięcy złotych kupowanych korupcyjnie. Było tanio – jak za zboże. Wprawdzie rektor aferzysta ponoć bardzo popularny w warszawskim środowisku siedzi już w pierdlu a jego nazwiska nie można podawać. Nadal jednak cała sieć przestępcza i beneficjenci na wolności, a nawet w sejmie. Obdarowywano się na krzyż stanowiskami i pieniędzmi – ty pójdziesz do rady nadzorczej mojego komunalnego przedsiębiorstwa a ja do twojego. Posiedzenia rad nadzorczych dla tych cwaniaczków to za każdym razem 5 lub 10 tysięcy złotych. Niech sobie wyrobnicy pracują. My jesteśmy lepsza kasta. Teraz prosimy o nazwiska, na cito, bo inaczej mafijnego kręgu się nie przebije, nastąpi blokada informacji i nie dowiemy się kto handlował i jaki był cennik.

 

 

W wartacie samochodowym może być wszystko, ale polszczyzną posługujmy się w inny sposób niż przy naprawie silników...

WALTER ALTERMANN: O walce ignorancji z tupetem

Jeżeli ktoś chciałby odnaleźć żywe relikty komuny, to podpowiadam, że najłatwiej będzie w Sejmie. Właściwie już wszyscy nasi posłowie i senatorowie – w tym posełki i senatorki – mówią językiem niesławnej pamięci nieboszczki komuny. Mówią one i oni tak: „Sprawa stanęła na Sejmie”. I jest to kalka języka działaczy PZPR, którzy twierdzili, że jakaś sprawa była rozpatrywana „na biurze politycznym”.

Poprawnie trzeba mówić, że sprawą zajmie się Sejm, że była rozpatrywana w Sejmie – w komisjach lub na posiedzeniach plenarnych. Myślę, że to okropne „na Sejmie” jest także skutkiem sznytu, szpanowania posłów. Wicie, tarzysze, rozumicie, my som swoi, som ważni i my to po koleżeńsku złatwim na Sejmie.

Sejm, podobnie jak teatr, ma co najmniej dwa podstawowe znaczenia: 1. Budynek, w którym się pracuje; 2. Zbiór posłów, urzędników sejmowych, którzy pracują w ramach określonych przepisów i obowiązków. A teatr to budynek oraz zjawisko wystawienia jakiejś sztuki – dramatu, komedii, tragedii.

Pora już mówić: „w Sejmie”. I pozbyć się poczucia, że posłowie są najlepszymi z najlepszych, że wolno im mówić jak im się podoba.

Urągać komu, czemu

Rolnik, biorący udział w manifestacjach mówi w TV Republika, 24 II 2024 roku: „To wszystko urąga na… nie wiem już na co.” Rolnik nie dziennikarz może mówić, jak chce. Ale odnotowałem ten przypadek, bo bardzo wielu dziennikarzy mówi tak samo.

Poprawnie jest tak, że coś urąga komuś, czemuś. I nie kombinujmy inaczej panie i panowie.

W tym przypadku na pewno nie case

„Teraz mamy kejs z prokuratorem Bilewiczem” – powiedział w rozmowie w TVN 24 Tomasz Żółciak, dziennikarz Gazety Prawnej, 26 II 2024 roku. Lubię rozumieć co do mnie mówią polscy dziennikarze, ale nie zrozumiałem o co panu Żółciakowi chodzi.

Po dłuższym zastanowieniu i sięgnięciu do słowników okazało się, że chodziło mu o to, że mamy casus prokuratora Bilewicza. Dlaczego zatem dziennikarz nie powiedział, że mamy przypadek lub casus prawny? Bo nie zna łaciny, ale zna angielski. I warto – tak uznał – pochwalić się tą dalszą znajomością.

I tak to nasz język jest coraz żwawiej opanowywany przez slang dziennikarski, w którym licha angielszcyzna walczy o lepszy z lichym (u tych dziennikarzy) językiem polskim. Bo gdyby po polsku mówili jako tako, to by wiedzieli, że jeżeli w naszym języku jest słowo, które znaczy to samo co w angielskim, to poprawnie jest użyć słowa rodzimego. A gdyby dobrze znali angielski, to też by wiedział, że case pochodzi właśnie z łaciny.

O kejsie to pan Żółciak może mówić do kolegów na kolegium redakcyjnym. A gdyby nie zrozumieli, to żaden się nie przyzna, bo dziś nie jest wstydem nie znać polskiego, ale jest wstydem nie mówić slangiem.

Moderunek

„Moderujemy format Grupy Wyszechradzkiej” – powiedział 27 II 2024 roku, w TVN 24, pan Wojciech Przybylski.

 

O sobie pan Wojciech napisał w Internecie, że jest politologiem, analitykiem politycznym, kieruje też prognozowaniem polityki Visegrad Insight w sprawach europejskich. Jest także prezesem fundacji Res Publica.

W sumie ma bardzo poważne zajęcia i funkcje. Ale jak ktoś tak poważny może mówić, że „moderuje format”. Sprawdziłem co znaczy moderowanie oraz format. I ze słowników wyszło mi, że:

Moderowanie to: 1. łagodzenie napięć między ludźmi; 2. kierowanie jakąś dyskusją, czuwanie nad jej właściwym przebiegiem.

Format natomiast to, w ogólnym znaczeniu, reguły, określające strukturę fizyczną, sposób rozmieszczenia, zapisu informacji danego typu. Format – w ostatnich latach – oznacza także organizację, sposób organizowania się sił politycznych.

Czyli w dalszym ciągu nie wiemy, co miał na myśli pan Wojciech Przybylski. Tłumaczenia, że właśnie on kieruje Grupą Wyszechradzką nie przyjmuję do wiadomości, bo jak widzimy nikt obecnie nie jest w stanie kierować Grupą V4., która w ostatnim czasie traci sens bytu, skoro interesy Polski i Czech są nie do pogodzenia z interesami Węgier i Słowacji.

A może czegoś nie wiem? Może pan Przybylski właśnie pociąga za wszystkie cztery sznurki?

Wnioski

Zastanawiam się, czy we własny kraju, za którego wolność moi przodkowie walczyli i ginęli muszę czuć się tak bardzo obco? Całkiem sporo o naszym języku wiem, ale coraz częściej zupełnie nie wiem co do mnie mówią dziennikarze i politycy. Czasem nawet myślę, że wszyscy oni, ci seryjni mordercy języka polskiego są skrytymi emisariuszami jakichś tajnych sił, dybiących na przyszłość naszego narodu.

Ale to tylko czasami tak podejrzewam, bo zdrowy rozsądek podpowiada mi, że raczej mamy do czynienia z niewyobrażalnym tupetem niedouczonych. Bo naprawdę trzeba mieć wiele tupetu, żeby ważyć się na publiczne wystąpienia w języku, który zna się w stopniu tak mizernym. No, ale gdy ignorancja walczy o lepsze z tupetem, to właśnie tak jest.

 

STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Czy stać nas na czekanie aż zaorze nas polityka rolna UE?

Budzą się narody tożsamościowo. A u nas miłośnicy Unii chcą nam i sami sobie ograniczyć władzę. Niemcy, zapłaćcie za krwawe zbrodnie, zrujnowanie kraju, rabunek gospodarczy. Oddajcie dzieła sztuki i bibeloty skradzione Polakom i Żydom polskim, które po dziadkach z Wehrmachtu trzymacie nadal na  półkach etażerek.  Młode pokolenie ogłupione chwilowo ocknie się wkrótce. Na pewno nie będziemy czekać aż cztery lata by doprowadzić do ruiny rolnictwa, by zdecydować  gdzie mają powstać atomowe elektrownie – na miejscu nadmorskiego lasu, czy tam gdzie woda do chłodzenia – np. w Żarnowcu. Nasze lasy i skarby ziemi pod nimi to niezbywalne bogactwo.  Tak jak węgiel – czarny i brunatny. Wara!

Niemieckie wiatraki zabiją miliony ptaków i nakręcą niebotycznie ceny prądu. Na dnie Bałtyku mamy jeszcze ponad 300 wrakowisk z wojny, a za 25 lat zalegną na płytkiej Ławicy Słupskiej i Zatoce Szczecińskiej setki bezużytecznych wież „ekonomicznych” kruszących się tam potem przez dziesiątki lat.

Panie Boże, oświeć tych idiotów, którzy z nienawiści do konkurentów politycznych tak zgłupieli że nie wiedzą co czynią. Nie leczona choroba rozwija się. To rak wylazł ze skorupy i niszczy. Niech na ubitej ziemi spotka się Czarnek z Tuskiem, niech pojedynek pokaże „19.30” i „Republika”. Nie mam wątpliwości kto zwycięży.

27 lutego rolnicy trzymali w rękach biało-czerwone flagi. 6 marca mogą postawić kosy na sztorc. Na co wy, bezdecyzyjni krętacze czekacie? Jeszcze się nowy Bartosz Głowacki nie wykluł a już premier uciekł do Pragi. Polscy rolnicy to już teraz nie tylko chłopi, ale potężni majątkiem menadżerowie i wszechstronnie przygotowani zawodowcy, ludzie ciężkiej pracy. Popatrzcie na nich w telewizji. Oni, tak jak Ślimak, nie oddadzą piędzi ziemi na zatracenie. Orkę na ugorze już wykonali. Ich wielkich traktorów nie zastawicie nawet czołgami.

Panie ministrze Siekierski, czy pan tego nie rozumie? Podjął się pan rzeczywiście trudnej roli, jest pan, jak mówią, nawet sympatyczny, ale to za mało. PSL-owskie szychy nie podjęły się kierowania resortem rolnictwa, bo to dla nich za trudne. Chowają się przed odpowiedzialnością. Oni nie z roli ani z soli. Ich nie boli. Marzą o Brukseli. Jeden z tych „zapowiadających się” pojechał i się roztył. Drugi sprzedał swoich wyborców. Teraz się kręci się jak … w przerębli. Jeszcze pcha się na mównicę, mimo że go już opuścili ci, którzy mu zaufali.

Na ekranach nowe twarze, które zapełniają place i ulice protestu. Posłuchajcie nie tylko co mówią, ale i jak mówią – składnie, zrozumiale i pięknie po polsku. Niestety bywa, że nowa władza nie tylko czeka ale i gwałtownie decyduje. To  z nauki m. in. wspaniałego profesora historyka Andrzeja Nowaka w polskim (jeszcze) radio w I programie przez cztery lata mówił systematycznie kilkaset razy o najważniejszych dla nas sprawach: historycznych i współczesnych. I nagle posadzona na stołku dyrektora pani nazwiskiem Stolarek zdjęła z dnia na dzień, arogancko, bezczelnie i bez uzasadnienia program profesora. Zapamiętajcie ludzie – Paulina Stolarek. Kto jej kazał? Sienkiewicz, Tusk? Ale to pani, pani Stolarek wykonała brudną robotę tak jak te osobniki, które wpychały do nosa rurkę pożywieniową bezbronnemu, torturowanemu w ten sposób człowiekowi. Że takie są przepisy? Ale to nie paragraf, to konkretna ręka hańbi się i pozostaje winna.

Już rolniczy protest nabiera siły. Wiodą go ci, którzy naprawdę żywią i bronią. To naród. Jest jak lawa. Spali padlinę i ochłapy władzy. Już nie będzie „gott mit uns”,, ani żaden Godot się nie przywlecze. Szósty marca – m zbiórka. Warszawa. Stolica Polski. Stolica wszystkich tych, którzy doń przyjadą. Obojętnie, na traktorach, czy nawet na oklep. Rumaki zwykłe i rumaki stalowe. Ulica Marszałkowska jest wystarczająco szeroka a pałace władzy nie są własnością zdrajców i sprzedawczyków. Złotoustych już nie będziemy słuchać. Decydenci podpiszcie: precz z zielonym ładem i z zatruwaniem Polski obcą żywnością. Podpiszcie się pod tym, – obojętnie prawą czy lewą ręką.

 

 

PIOTR TURLIŃSKI: Edgar Lee Masters – Antologia Spoon River

FRANK DRUMMER

Prosto z komórki w tę majaczącą przestrzeń –

zaledwie dwudziestopięcioletni!

Nie umiałem wysłowić, co kłębiło się we mnie,

i miasteczko obwołało mnie głupcem.

A przecież na początku miałem jasny zamiar;

szczytny i usilny zamysł duszy,

który nakazywał nauczyć się na pamięć

całej Encyklopedii Brittanica!

 

Pozwalam sobie zachęcić Państwa do przeczytania wielkiego dzieła Edgara Lee Mastersa, którym są jego epitafijne życiorysy. Pierwsze polskie wydanie, nakładem PIW, nosiło tytuł Umarli ze Spoon River i pochodzi z roku 1968. Drugie wydanie to Antologia Spoon River jest dziełem Michała Sprusińskiego – poety, krytyka i teoretyka literatury, który wiersze wybrał i przetłumaczył, a książkę opatrzył interesującym wstępem.

 

Ostatnie wydanie antologii Mastersa to rok 2000 i nosi tytuł Epitafia ze Spoon River. Na potrzeby tego felietonu posłużyłem się tłumaczeniem Sprusińskiego, i jego przekładem są też wszystkie epitafia, które tu przytaczam.

 

Edgar Lee Masters (ur. 23 sierpnia 1868 roku w Garnett w stanie Kansas. zm. 5 marca 1950 roku w Melrose Park w stanie Pensylwania) – jest autorem 21 tomików poezji, biografem (6 pozycji), dramaturgiem (12 utworów scenicznych) i powieściopisarzem (6 tytułów). Dorobek to obfity, ale znany jest jako autor Spoon River Anthology (1915) i to ona przyniosła mu uznanie. Dzieło zawiera aż 322  mikro biografie. Dzieło Mastersa ma znaczące miejsce w dziejach poezji amerykańskiej i światowej.

 

Publikacja tego zbioru epitafiów, będących sprzeciwem wobec hipokryzji amerykańskiego społeczeństwa, zburzyła karierę prawniczą autora w Chicago, bo ówczesna Ameryka nie akceptowała ludzi, którzy podkopywali (w mniemaniu elit) fundamenty systemu.

 

DOKTOR SIEGRIED ISEMAN

Powiedziałem sobie, gdy mi wręczali dyplom,

powiedziałem sobie, że będę dobry

i mądry, i dzielny, i pomocny innym;

powiedziałem, że wniosę wiarę chrześcijańską

w praktykowanie medycyny!

I jakoś świat i inny lekarze poznają, co w tobie, skoro już uczyniłeś

to postanowienie tak szlachetne z ducha.

A skutek jest taki, że cię zamorzą głodem.

I nikt do człowieka nie przyjdzie, tylko nędzarze.

I za późno się człowiek spostrzega,

że być lekrzem to też jest sposób zarobkowania.

I gdyś sam już nędzarz i dźwigasz

na karku wiarę chrześcijańską

oraz żonę i dzieci, ciężar zbyt to wielki!

Dlatego wymyśliłem Eliksir Młodości,

za co mnie wpakowano do więzienia w Peorii

z piętnem złodzieja i oszusta,

co stwierdził prawy Sędzia Federalny.

 

Na czym polega genialność pomysłu Mastersa? Na tym, że opisuje ludzkie losy (co jest zresztą zajęciem wszystkim poetów) ale w formie nagrobnych epigramatów. Nie są to teksty, które tak naprawdę ktokolwiek umieściłby na rodzinnym grobie, są to maksymalnie skondensowane, tragiczne losy poszczególnych ludzi, którzy niejako zza grobu niosą nam – czytelnikom – przesłanie, morał, skargę i przestrogę. Siła tych tekstów jest niebywała, i każdy, kto lubi poezję przyzna to z pewnością.

 

AS SHAW

Nie widziałem nigdy żadnej różnicy

między grą w karty o pieniądze

a sprzedawaniem nieruchomości

zawodem prawnika, bankiera, jakimkolwiek innym.

Bo wszystko jest przypadkiem

Niemniej

czy widziałeś przykładnego w pracy?

To on powinien stać przed Królami!

 

Co kieruje ludzkim losem? Dla Amerykanów z przełomu XIX i XX wieku było to bardzo ważne pytanie, niejako fundamentalne. Na takie pytanie odpowiedź mogła być tylko jedna – sukces jest zasługą ciężkiej pracy, błogosławionej przez Stwórcę.

 

Jednak Masters miał wątpliwości, a nawet uważał, że jest inaczej, że światem rządzi przypadek i bezwzględne dążenie, po trupach, do celu. Tym samy podważał doktrynę amerykańskich klas wyższej i średniej. To, dlatego konserwatywna Ameryka odrzuciła jego wiersze. Był groźny na równi z komunistami. Burzył podstawy purytańskiej doktryny, że o losach ludzi decyduje boska predestynacja.

 

Do bogactwa i znaczenia, według Mastersda dochodzi się krętymi scieżkami, które z moralnością nie mają nic wspólnego. Oszustwa, bezwzględność, pogarda dla słabszych są pierwszymi stopniami, które trzeba pokonać biegiem, by stać się w końcu kimś ważnym, bogatym. Filozofia Mastersa była groźna dla amerykańskich elit.

 

WIELEBNY HENRY BENNET

Nigdy nie wpadło mi to do głowy,

dopiero gdy byłem gotowy do śmierci,

że Jenny kochała mnie do końca ze złością w sercu.

Miałem siedemdziesiąt, ona trzydzieści pięć lat.

I wyniszczyłem się, cień prawie, chcąc być mężem dla

Jenny, różowiutkiej Jenny, pełnej czaru życia.

Cała moja mądrość i urok umysłu

nie daly jej żadnego zadowolenia tak naprawdę.

Mówiła nieustannie o olbrzymiej sile

Willarda Shafera, o jego wspaniałym wyczynie,

gdy wydobył z rowu ciągnik

pewnego razu u George’a Kirby’ego.

I tak Jenny dostała mój majątek i poślubiła Willarda –

górę mięśni! Błazeńską duszę!

 

Gyd chodzi natomiast o sztukę poezji: „Masters brutalnie zniszczył cały georgiański gorset sztywnych rytmów i rymów. Ostentacyjnie zrezygnował z wszelkich piękności obrazów bluszczowato przesłaniających dramaty jednostki. Zwykli ludzie mówią do nas o zwykłych sprawach zwykłym słowem. Patos wynika ze zderzenia zwykłości i eschatologii, codzienności z kanonem moralnym. Współczesnych poecie czytelników zaskakiwał też sposób widzenia świata. Jego bohaterowie mówią prawdę. Prawdę jak jest im dana i jaką zdolni są wypowiedzieć.” – pisze we wstępie tłumacz Michał Sprusiński.

 

Sporo modszy od Mastersa krytyk Van Wyck Brooks (rocznik 1889), zwolennik tezy, iż tradycja purytańska miażdży kulturę amerykańską, zapominając o estetycznej stronie życia na rzecz wartości materialnych, tak wyjaśniał powody mroczności świata Mastersa: „Oczywiście poeta spotęgował myśli samobójcze i brutalne (aż po zabójstwa) nastroje nastroje mieszkańców i wynikało to z logiki życia w Spoon River. Tu przypomnijmy, że tytułowe miasteczko jest tworem fikcyjnym, ale będącym odbiciem realnie istniejących miasteczek. W dziele Mastersa widzimy ludzi samotnych, żyjących w duchowej izolacji, zdanych tylko na siebie. Poeci, malarze, filozofowie, ludzie nauki i religii nie znajdują tutaj zrozumienia. Kult rzeczy, kult posiadania, pieniądz i władza rządzą suwerennie Spoon River. Ich rzecznikami stali się adwokaci i dziennikarze, właściciele bankui, niekiedy, duchowni”.

 

I na koniec, trzy życiorysy – fatalnie splątane ze sobą: prostytutki Aner Clute, prowincjonalnego amanta Luciusa Athertona i nieszczęsnego w miłości Homera Clappa. Trzy różne „życia”, których bohaterowie upadli na skutek samozakłamania i lekceważenia innych.

 

ANER CLUTE

Nieustannie wypytywali mnie,

gdy kupowałek wino czy piwo,

najpierw w Peorii, potem w Chciago,

Denver Frisco, Nowym Jorku, gdzie mieszkałam,

jak przyszło mi zyć w ten sposób

i jak się zaczęło.

Więc, mówiłam im, jedwabna suknia

i obietnica małżęństwa od bogacza

(był nim Lucius Atherton).

Ale naprawdę to było inaczej.

Powiedzmy, że jakiś chłopiec kradnie jabłko

z tacki w sklepie spożywczym

i wszyscy nazywają go złodziejem,

redakto, pastot, sędzia, dosłownie wszyscy –

„złodziej”, „złodziej”, „złodziej”, gdzie się tylko pojawi.

Nie może dostać pracy ani chleba

nie kradnąc, więc chłopiec będzie kradł.

To sposób, w jaki ludzie traktują kradziez jabłka,

robi z chłopca to, czym jest.

 

LUCIUS ATHERTON

Kiedy miałem kręcony wąsik

i krucze włosy,

kiedy nosiłem obcisłe spodnie

i brylantową spinkę,

byłem wspaniałym waletenm kier, wiele wziąłem lew.

Ale kiedy pojawiły się siwe włosy…

Pomyślcie! Nowe pokolenie dziewcząt

śmiało się ze mnie bez żenady

i nie miałem już podniecających przygód –

w których omal mnie nie zastrzelono jako diabła bez serca –

ale tylko nudne romanse, odgrzewane romanse

dawnych dni i innych mężczyzn.

I czas upływał, aż zamieszkałem w restauracji Mavera,

żyjąc z małych zamówień, siwy, niechlujny,

bezzębny, zgrany, wiejski Don Juan…

Jest tutaj możny cień, który śpiewa

o pewnej Beatrycze;

i widzę teraz , że siła, co jego uczyniła wielkim,

mnie zagnała na dno życia.

 

HOMER CLAPP

Często przy furtce Aner Clute

odmawiała pożegnalnego pocałunku,

mówiąc, że najpierw muszę się z nia zaręczyć;

tylko chłodnym uściskiem dłoni

życzyła dobrej nocy, gdy odprowadzałem ją do domu

ze ślizgawki czy z przedstawienia.

Kiedy cichły moje oddalające się kroki,

Lucius Atherton (dowiedziałem się, gdy Aner pojechała do Peorii

wślizgiwał się pod jej okno lub

brał ją na przejażdżkę zaprzęgiem rączych gniadych

na wieś.

Ten wstrząs mnie ustatkował

i włożylem wszystkie pieniądze po ojcu

w fabrykę konserw, aby uzyskać posadę

głównego księgowego, i straciłem wszystko.

Wtedy pojąłem, że jestem jednym z życiowych głupców,

którego tylko śmierć potraktuje jak równego

innym ludziom, tak że poczuję się mężczyzną.

 

Czy zachęciłem Państwa do przeczytania Antologii… Mastersa? Nie jest to poezja pisana „ku pokrzepieniu serc” kosztem prawdy o ludziach. Jest szczera do bólu. I dlatego jest wielka. Jeszcze raz zapraszam do lektury.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Konstytucja płacze nad Szymonem Hołownią

Dzięki pomocy sztucznej inteligencji, wybaczcie nie jestem tu ekspertem albo już można albo niebawem będzie można wytworzyć obraz i dźwięk nie do odróżnienia od oryginalnego nagrania. Oczywiście niesie to ze sobą wiele zagrożeń, w tym związanych z fałszerstwami wyborczymi, ale dla niektórych mogłoby się okazać szansą.

Dr Rafał Brzeski opisał na łamach Tysol.pl, jak już dzisiaj wygenerowane przez sztuczną inteligencję dźwięki i obrazy, wpływają na preferencje wyborcze. Opisał między innymi przypadek jednego ze stanów USA, gdzie chętnych do wzięcia udziału w republikańskich prawyborach demobilizowały masowe połączenia telefoniczne z wygenerowanym przez AI głosem Joe Bidena. Czy inny przypadek z Indonezji, gdzie wygenerowany przez sztuczną inteligencję obraz miał w kampanii wyborczej ocieplić wizerunek ministra obrony.

Przypadek Hołowni

Jako laikowi, wydaje mi się jednak, że skoro na tych, wygenerowanych przez AI filmach, które widziałem, widać było jednak pewną sztuczność, to chyba jednak technologia „wymaga” tu pewnego dopracowania. Oczywiście nie wykluczam, że powstały również filmy, których nie widziałem i które dowodzą, że obraz wygenerowany sztucznie nie odbiega jakością od obrazu prawdziwego.

Jednak o tym, że przynajmniej my tu w Polsce na tym etapie nie jesteśmy, świadczy przypadek Szymona Hołowni. Oto bowiem, przed wyborami, na bazie tefauenowskiego wesołka (piszę „wesołka” przez grzeczność, ponieważ w gruncie rzeczy jego typ „humoru” wywołuje u mnie raczej zażenowanie graniczące z bólem zębów), zbudowano niemalże wizerunek męża stanu, takiego fajnpolackiego, ale jednak męża stanu. Wykształconego (o czym mają świadczyć okulary), praworządnego (ostatecznie nad konstytucją nawet płakał) i rozsądnego.

A mogło być tak pięknie

A tymczasem od czasu, kiedy został wybrany marszałkiem Sejmu nie bardzo wiadomo czy się z niego śmiać czy nad nim płakać. W ciągu kilku tygodni Szymon Hołownia stał się jednym z głównych „Rympałków” Donalda Tuska, który zabrnął tak daleko w bezprawne działania wobec Kamińskiego i Wąsika, w tym łamanie prezydenckiego, zapisanego w Konstytucji, prawa łaski, że teraz to konstytucja płacze nad Hołownią. Złe pisowskie barierki „oddzielające Sejm od społeczeństwa” zastąpił uśmiechniętymi barierkami łączącymi Sejm ze społeczeństwem. A jakby nie było mu dosyć śmieszności, zagroził publicznie wdeptaniem Putina w ziemię.

Nie wiem jak i czym Szymon Hołownia chce Putina wdeptywać (tym bardziej, że jego koalicyjni koledzy zdecydowali o zmniejszeniu nakładów na polską armię), ale wydaje mi się, że gdyby technologia sztucznej inteligencji była już wystarczająco zaawansowana, Marszałek Sejmu miałby szansę na utrzymanie swojego wizerunku, a my nie bylibyśmy narażeni na nieprzyjemne dysonanse poznawcze. W takim wypadku prawdziwy Hołownia w zasadzie nie byłby potrzebny. Ot, przed wyborami puszczałoby się odpowiednie, wygenerowane przez AI, przedwyborcze słodkie gaworzenie, a po wyborach kompatybilne z nim odrobinę poważniejsze pustosłowie.

A tak, cóż, mamy to co mamy.

Spotkanie ws. projektu ustawy o mediach publicznych i kadry z filmowej sagi "Gwiezdne wojny" Collage: z profilu FB Fundacji Batorego slajdy z prezentacji i zdjęcia ze spotkania; "Star wars" na podstawie pomysłu George'a Lucas'a - dystrybutor vod: Disney + B/red/ H/ re/ e

HUBERT BEKRYCHT: Imitatorzy medialnego DNA, czyli odtwarzająca Radiokomitet zła strona mocy (1)

Gdyby Mistrz Jedi, dostojny Yoda z niezapomnianej sagi „Gwiezdne wojny” przyszedł 26 lutego na transmitowane na FB m.in. przez Fundację Batorego spotkanie „Media obywatelskie – założenia ustawy o mediach służby publicznej” mógłby nie wytrzymać wpływu złej strony Mocy i krzyknąć: „Lorda Vadera hełmy przerabiać musicie na nocniki a nie o publicznych mediach mówić”. Yody nie było i przedstawicieli Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich też. Zresztą, może lepiej, bo ktoś z SDP mógłby od Mistrza pożyczyć, jako wskaźnik do prezentacji oczywiście, miecz świetlny. Spotkanie było największym natężeniem m.in. profesorów Kowalskich, b. szefów KRRiT Dworaków, przewodniczących Zdrojewskich i Fedorowiczów w całym wszechświecie. No i coś tam mówiono o mediach publicznych.

Zdaniem medioznawcy prof. Tadeusza Kowalskiego, który jak tylko PO powraca do władzy jest gotów napisać projekt każdej ustawy medialnej, nowe propozycje uczynią nowe, wspaniałe media publiczne jeszcze wspanialszymi niż były pod rządami PO-PSL a wcześniej dziwnej koalicji dziwnej nie-prawicy z lewicą z wyraźnym akcentem ludowców a jeszcze wcześniej PSL i SLD.

Omawiany projekt profesor określił jako „system nowoczesny, pluralistyczny i mocno konkurencyjny”.

 

Śmiech i pluralizm medialny po 19 grudnia 2024 r.

Oczy moje zalały łzy. Ze śmiechu. Pluralistyczny? Chyba jak koalicja 13grudnia zlikwiduje TV Republikę, TV Trwam, Radio Maryja i Radio Wnet. Nowoczesny? Bójmy się raczej, kiedy znowu podczas trwającej za miedzą wojny nie będzie możliwości wyłączenia nadajników w strategicznych mediach, tak jak podczas zamachu 19 i 20 grudnia 2023 roku. Konkurencyjnych? Chyba, że TVP, PR i PAP dostaną odszkodowanie od TVN, Polsatu i Radia Zet  a także GW za straty finansowe poniesione podczas medialnego zamachu stanu.

I jeszcze jeden cytacik z Kowalskiego. Nie Rocha, Tadeusza. Otóż jego zdaniem PiS do tego stopnia „zawłaszczył” media publiczne, że stały się „narzędziem tworzenia podziałów społecznych”. A to czasem nie poglądy stoją u podstaw tych podziałów?

Wierzy medioznawca, że ludzie dla polityki telewizję oglądać będą. Biada w kraju tym” – dodał mój znajomy Yoda.

Projekt, czyli twórcy i tworzywo

Po Kowalskim wystąpił Dworak, Jan Dworak. Hans Klos polskich salonów medialnych. Specjalista, producent – przedsiębiorca, były prezes TVP i były a może i przyszły szef Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Otóż Dworak przygotował obfitą prezentację złożoną z kilkunastu plansz, które na spotkaniu zorganizowanym przez Fundację Batorego wyświetlano z taką dumą, jakby rządowi Tuska udało się wykraść koperty z nazwiskami laureatów tegorocznych Oscarów. Z pierwszej planszy dowiedzieliśmy się, że projekt ustawy, oprócz Dworaka i Kowalskiego, przygotowali jeszcze, jako społeczni eksperci oczywiście, m.in.: Jacek Weksler i prof. Stanisław Jędrzejewski a współpracowali, też nie wymienię wszystkich, ale Wojciech Majcherek, Przemysław Szubartowicz oraz, oklaski, wybitny prezenter telewizyjny znany z programu „Kawa czy relanium” Robert Luft, który ma także epizody w Sejmie, jako urzędnik, bo z dobrych miejsc z list PO jest niewybieralny i w KRRiT jako człowiek prezydenta Bronisława Komorowskiego.

Kolejne plansze były już tylko odbiciem chęci odbicia mediów publicznych na podstawie ustawy napisanej przez akolitów KO. Bo chyba tym razem KO i przystawki chcą zdobyć media legalnie. Ależ to musi być wysiłek.

„Ludzi nie masz, mieć projektu nie będziesz” – westchnął Mistrz Yoda

Radiokomitet

Przy okazji, z pozostałych plansz prezentacji Dworaka wynika, że centrum wszechświata medialnego ma być nie rząd a KRRiT, bo „media należą bardziej do społeczeństwa obywatelskiego niż państwa” – mówił Dworak. Tu poczułem ścisk w żołądku. Znowu ze śmiechu. A dalej to myślałem, że z tego śmiechu zemdleję, bo były pan prezes TVP powiedział, że projektodawcy „przyznając KRRiT kluczową pozycję” w systemie medialnym „odebrali radzie możliwość swobodnego wyboru zarządów mediów publicznych”.

Chwila niezrozumienia na czołach uczestników spotkania, bo przecież obecna KRRiT, po zmianach ustawowych, nie wybiera od prawie 8 lat prezesów i dyrektorów mediów publicznych – robi to Rada Mediów Narodowych, którą koalicja 13 grudnia chce oczywiście zlikwidować. I… teraz wszyscy spodziewają się, że padnie odpowiedź, kto wybierze zarządy mediów publicznych jak RMN już nie będzie? Przecież o to KO toczyła wojnę z PiS. Ja spodziewam się, że – tym razem w ustawie napisanej przez KO będzie wyjaśnione, że o państwowych mediach decyduje KO. Pan Dworak jednak dokładnie nie wytłumaczył, bo zastosował strategię mistrza. Innego Mistrza Jedi – Obi Wana Ken Obi. Machnął ręką i przeniósł akcję tysiąc lat w przód oraz opowiedział bajkę.

Nie będę tego nazywał inaczej, bo bajka ma przecież morał. Ta też ma, ale nie nadający się do powtórzenie w eleganckim towarzystwie.

Owa bajka Dworaka to powrót do starego jak system komunistyczny pomysłu, aby regionalne ośrodki TVP i regionalne rozgłośnie polskiego radia, tak jak za PRL, były połączone. Co to da? Nic. Chaos, bo wówczas politycy, przede wszystkim wyposzczeni brakiem synekur działacze KO, TD i Nowej Lewicy będą chcieli tym bardziej pożreć smaczny kąsek – telewizję lokalną i radio lokalne pod jednym kierownictwem. A czyj będzie ten regionalny, wszechwładny propagandowo ośrodek medialny na wzór Radiokomitetu z komunistycznych czasów Macieja Szczepańskiego? No czyj, kiedy rządzi KO-TD-NL? Chyba nie Bezpartyjnych Samorządowców.

„Czasu dużo masz niewiele, spieszyć się musisz, bo Moc polityków elektoratu jesiennego słabnie” – skomentował Mistrz Yoda.

Prawdziwe kłamstwa

Galaktyczne zażenowanie wzbudziło także wystąpienie szefa sejmowej komisji kultury i środków masowego przekazu Bogdana Zdrojewskiego, ale nawet najpotężniejsze i pamiętające wszystko polityczne słonie nie przypominają sobie sensu wystąpienia byłego prezydent Wrocławia. Ja jak przez mgłę pamiętam, że Zdrojewski oświadczył, iż obecna ustawa medialna jest anachroniczna. Kopernik, po prostu Kopernik polskiego Sejmu. Dzielnie sekundował mu inny Galileusz. Tym razem z Krakowa, czyli aktor, reżyser i były dyrektor Wydziału Kultury Urzędu Miasta Kraków a także poseł i senator PO Jerzy Fedorowicz, który teraz jest szefem komisji kultury w izbie wyższej parlamentu.

Fedorowicz postanowił, a jakże, przywalić PiS po raz 346 i nazwał „białoruską” instytucją Radę Mediów Narodowych. Panie senatorze, na Boga skoro jednak RMN była przez 8 lat w Mińsku, to co będzie z panem po powrocie do Krakowa, jeśli tamtejsza TVP3 będzie musiała się połączyć z państwowym radiem regionalnym? I mam wrażenie, że tylko białoruski azyl może pana uratować przed linczem krakowskich środowisk artystycznych.

„Apolitycznym być musisz aby apolitycznym nie być, bo nieznana jest moc polityki niepolitycznej” – skończył część pierwszą tej relacji Mistrz Yoda.

 

Drugą część dopiszę wkrótce, jak tylko, po obejrzeniu kolejnych kilkudziesięciu minut dyskusji o wykuwaniu się projektu polskiej ustawy o mediach publicznych, przywiozą mnie z Tworek.

 

"Ni wyżyna ni równina..." Taka gmina - Głowno: centrum miasta w pow. zgierskim (woj. łódzkie)

Miały nie być polityczne,ale są… pisze STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Taka gmina

Polityku, nie leń się. Zasuwaj ze swoim partyjnym bossem z miasta do miasta. Z gminy do gminy. Jeszcze możesz objechać sporo spotkań i wieców. Mów tym w terenie na kogo mają głosować. Przecież ty wiesz najlepiej kto tam na dole u nich powinien rządzić. Nie stój, nie czekaj – pomóż! Oni chcą tam sobie wybrać najlepszego u nich lekarza, biznesmena, dzielnego strażaka lub mądrego nauczyciela. A przecież wybrać trzeba najspolegliwszego, zasłużonego działacza swojej partii. Takiego z ustalonej drabinki hierarchicznej. On i tak już długo cierpliwie czeka. On się potem zrewanżuje, będzie wierny. I tak zbudujemy cały gmach na glinianych fundamentach.

 

Polityku, zabieraj ze sobą wiernych i oddanych dziennikarzy. Oni to wszystko właściwie opiszą i wytłumaczą ludowi, co i dlaczego trzeba zrobić. Jeszcze pora, jeszcze czas. Drogi w kraju mamy już wspaniałe i polityków też. To nic, że 15 października wyszło jak wyszło. Nie docenialiśmy oddechu przeciwnika. Wprawdzie przegrał, ale się potem zjednoczył i przebił wroga. Też tak trzeba było zrobić na prawicy. Gapy!

 

No, wprawdzie można było inaczej. Po prostu od dawna stawiać na mądrych i uczciwych, naprawdę prawych i sprawiedliwych, a którzy są nimi to widać gołym okiem. Dobrzy i mądrzy nie potrzebują opiekuńczego parasola partii. Brzydzą się działaniem sekciarskim. W latach 70-tych dostałem w Telewizji Polskiej programy, które polegały na rywalizacji między społecznościami miast – były to transmisje na żywo, gromadziły rekordową widownię, a na miejscu wywoływały impuls społeczny – inicjatywy. Dawały radość i dumę z własnego miasta i powiatu, a nawet województwa. Tam, gdzie wygrywałem jako animator tych imprez oczywiście działając zgodnie z tymi, którzy mi zaufali, dostawałem tytuł honorowego obywatela. Mam ich kilkanaście.

 

Gdy się nie powiodło podwijałem ogon. Tak czy owak, to co ludzie w ramach konkursów zrobili dla siebie przecież czynili społecznie. No i dzięki pomocy miejscowej władzy – to wszystko stało się dorobkiem na miejscu. Przygotowanie programu trwało miesiąc. Poznawałem wówczas wiele osób. Oczywiście różnych. Ale wszędzie ujawniali się społecznicy zdolni i przedsiębiorczy. Oczywiście rządziła wtedy „mateczka partia”, ale nie przeszkadzała w turniejach miast. Partyjna łapa nie pchała się między drzwi choćby dlatego, że nie chciała być winna, jeśli miasto przegrało rywalizację.

 

Nadal – choć stary – jeżdżę jako reporter po Polsce i spotykam ludzi wspaniałych. To oni odbudowali kraj, odnowili rolnictwo, uczą, żywią i na pewno Polskę obronią, gdy będzie potrzeba. Wierchuszka kłóci się zażarcie nawet na forum międzynarodowym. A kysz!  Odczepcie się przynajmniej od gminy, od Pcimia, Tuszyna, Stargardu, Łomży, Gorzowa, Kutna, Krakowa, Poznania, Katowic i Łodzi.

 

Teraz też, jak za komuny, władza ma lud pracujący miast i wsi naprawdę w niewielkim poważaniu. Największy obiecywacz, pan Tusk, zręczny piłkarz radzi sobie na estradzie. Gorzej w realu.

 

Gdy zaczynałem pracę dziennikarską w latach 60. poznałem reportera legendę Józefa Kuśmierka. Stale pisał, podkreślał i tłumaczył: ważna władza to ta na dole, to od nich sukces kraju zależy. Niby go czytano i słuchano, ale odsunięty zajął się hodowlą świń. Najkrócej przedstawiając żywot red. Kuśmierka można napisać: pochodził ze środowiska kupiecko-katolickiego, ale poszedł z lewicą w czasie wojny do lasu. Potem nawet do komunistycznej partii. Jednak stalinizm go ocucił, po kilku latach legitymację rzucił i stał się uciążliwym krytykiem władzy ludowej, a nawet członkiem KOR-u. Ponieważ był bohaterem wojennym, uczestniczył w zamachach na Niemców i był rzeczywiście odważnym człowiekiem. Szedł przez całe życie swoją drogą, a właściwie jeździł, wojażował, bo jako reporter z krwi i kości nie siedział na stołku, ale zawsze był w terenie. W 1987 roku pisał: „Prawa ekonomiczne nie są piękne ani brzydkie, ani sprawiedliwe, ani niesprawiedliwe. Prawa ekonomii rozróżniają tylko jedno – czy praca przynosi zysk czy straty. (…) Czy znamy ludzi, czy znamy kadry gotowe podjąć się działalności zgodnej z tymi prawami? Pierwszą cechą inteligencji jest szukanie wyjścia z każdych niesprzyjających okoliczności, a nie poddawanie się tym okolicznościom. Mamy rozmazgajoną inteligencję. Mamy rozdygotaną własnymi sprzecznościami – opozycję czepiającą się wspomnień, próbującą wskrzesić to, co wskrzesić się nie da, bo po prostu minęło. Mamy za to bardzo liczną i przez to groźną armię ludzi wykształconych w posłuszeństwie i potakiwaniu. (…) Po rozbiorach Wielkopolsce groziła absolutna germanizacja. To śmiertelne zagrożenie zmobilizowało tysiące i dziesiątki tysięcy bezimiennych dziś działaczy gospodarczych, którzy uratowali dla Polski tę najbardziej polską i najbogatszą z dzielnic. (…) Właściwi ludzie rodzą się we właściwej atmosferze. Od tego jaką atmosferę uda się stworzyć wokół tych ludzi, taką będziemy mieli kadrę i taką przyszłość”.

 

Może i Kuśmierek jest dziś anachroniczny, a co mamy dziś? Nie ma zaborców, ale sytuacja jest podobna ze strony Unii Europejskiej. Jeśli dobrowolna Wspólnota się nie rozleci to ubezwłasnowolni społeczeństwa, które ją wymyśliły. O niczym innym zresztą były „Kraj Rad” nie marzy. Przynajmniej roi to sobie jego morderczy władca.

 

Dziś reporterzy siedzą przed komputerami. Telewizje, radia, inne media mamy już podwójne, wrogie sobie. Wprawdzie słychać nawoływania by politycy odczepili się od mediów, ale kolejni ich nowo mianowani szefowie a także ci odsunięci nie potrafią stworzyć niezależnych medialnych bytów. Mało tego – wymyślają „trzecie drogi” pomnażając w ten sposób czynowniczy stan. Obajtek odkupił od Niemców koncert prasowy Polska-Press. I dobrze, że odkupił. Ale nie kupił zaplecza redakcji. 16 tytułów w całej Polsce nie osiągnęło wiele. A przecież niektóre gazety wychodzą na terenie wielomilionowych aglomeracji. Dlaczego mają tak niskie nakłady? Zaledwie kilkunastotysięczne. Dlaczego nie stworzono tam dobrych zespołów. Dlaczego przyjęto takich a nie innych naczelnych? Dlaczego zdarzają się redaktorzy, którzy rządzą na raz kilkoma tytułami? Przykładem koronnym jest „Dziennik Bałtycki”. Do tego typu terenowych gazet wpycha się odgórnymi decyzjami ogólnopartyjne przekazy propagandowe. Tak samo jest z regionalnymi ośrodkami telewizyjnymi i radiowymi. Centrale zmieniają tylko swoich przedstawicieli, którzy, owszem, dobrze się zapowiadają i na tym sprawa się kończy.

 

Mówi się tylko – ratunek w sprywatyzowaniu. Ale nie może to być uwłaszczenie kapitału wrogiego tubylcom. A tak się dzieje. To powinno być wzmocnienie, dofinansowanie choćby przez reklamy państwowych firm. Np. małych lokalnych telewizji, które bez takiego wsparcia sobie nie poradzą. To są ważne media. One powinny przedstawiać ludzi do wyborów władz miejscowych.

 

Obiecanki unijne dzielą się na blokowania przedwyborcze, aby doprowadzić do upadku narodową władzę i na obiecywania gruszek na wierzbie (płaczącej), które to – te gruszki – będą spadać obijając się bardzo a potem przyjdzie za nie bardzo drogo zapłacić, bo to żadna darowizna a tylko pożyczka. Czekaj tatka latka, jedz importowane, sprowadzone towary używaj, wiezione będą na obcych statkach, przeładowywane w obcych portach a wy prywiślańscy będziecie mieli szansę na zlewozmywakach. Chłopi przestańcie orać i doić, bo wasze krowy wydalają za dużo gazów. Lotnisko to będziecie mieli w Berlinie. A po zreperowaniu bałtyckiej rury (co jest bardzo proste) odbierać będziecie ruskie  paliwo okrężnie z Niemiec, gdzie struktura odbiorcza  Nordstreamu jest już całkowicie gotowa i kosztowała Niemców bardzo wiele. Oni tego nigdy odpuszczą. Te dwie dziurki w Nordstreamie zreperuje się za pomocą wymiany niewielkiego segmentu. I popłynie z powrotem, to co wynika z niemiecko-ruskiego układu. Handlowej floty nie kupimy, choć to na świecie jeden z najlepszych biznesów, a o zbudowaniu statków u siebie (Polskie Linie Oceaniczne miały ich 174 a teraz mają… 2, zapomnieć trzeba, bo zniszczono infrustrukturę a fachowcy wyjechali… Ostatnio zbudowaliśmy naprawdę świetne nabrzeża portowe, rozbudowaliśmy miejsca do cumowania statków, wykonaliśmy bardzo ważny przekop – tylko nie wiadomo po co, śmieje się obywatel Donald Tusk. Trampkarz futbolowy jednak się zasapie. Może przyjdzie nowy już w kamaszach skórzanych. Europejską armią, której jeszcze nie ma porządzi facet o historycznym nazwisku. Kim on naprawdę jest. Reklamowano go być może przesadnie z ministrem Ławrowem a teraz – i to dobrze – wygłosił słuszną i odważną mowę na międzynarodowym forum. Brawo panie Sikorski. Ale tylko za to.

 

Marszałek bez generalskiego szlifu bardzo sprawnie a nawet wesoło prowadzi obrady parlamentarne. Tyle że głównie na tematy zastępcze. Licytujemy się w prognozach czy urosną znów płoty i bariery. Czy więcej będzie na etacie silnych chłopców do eskortowania delikatnych ministrów?  Tak się dziać będzie aż do pierwszego strzału. Potem już wiwatów nie będzie. Sukcesy aborcyjno-antykoncepcyjne wyprowadzą tłumy szczęśliwych kobiet na radosne manifestacje. Już nie będzie ordynarnych wrzasków z dachów samochodów. Nikt nie będzie rzucać mięsem, bo nasze panie skrzętnie będą liczyć, czy wystarczy na obiadowe dania?

 

Prezydent Warszawy uruchomi wielkie hodowle egzotycznych robali, zieloni ochłodzą się wiatrakami a niektóre z tych gigantycznych słupów mają mieć ponad 100-metrowe skrzydła, ale tylko25-letnią gwarancję. Co potem stanie się z tym złomem? Może sprzedamy Chińczykom?

 

Ugory zamienią się w pustynie. To też dobrze – dlaczego mamy mieć tylko jedną – Błędowską? Zawsze nam Unia pomoże, a NATO obroni. Na co więc się zbroić i żołnierzy szkolić? Przecież pan Siemoniak cudem powrócił do władzy. To okazuje się dobry planista, strateg a może nawet prorok. Dlaczego zresztą mamy tylko 100-osobowe ministerialne grono? Przecież można zatrudnić więcej. Więcej też będzie luksusowych limuzyn na ulicach. Tak jak w Moskwie, gdzie tłuste biznesowe koty Putina, wskutek zatorów w ruchu ulicznym, muszą fruwać helikopterami w śmigłowcowym stadzie. Nic to, że zatruwają. My ograniczymy CO2.

 

Gdy wreszcie skończy się wojna, rusko-amerykańsko-holendersko-ukraińska pszenica popłynie do nas wartkim strumieniem. Samowystarczalne – kozie mleko jest zdrowe – chłopskie gospodarstwa będą wreszcie bezproblemowe. Uratują nas z kłopotów banki światowe bazując na polskim wkładzie z rajów podatkowych. Wreszcie będzie gut a nawet very good. Tylko komu będzie dobrze?

 

WALTER ALTERMANN: Stare kłopoty z lekturami i nowy Grunwald

Rozpętała się ostatnio dyskusja nad zmianami w zestawie lektur szkolnych. Nowa władza chce bowiem nowych lektur bo – zdaniem rządzących – stara władza narzucała szkole nazbyt wiele obowiązków patriotycznych, tak w wyborze lektur, jak w organizowaniu uroczystości ku czci i pamięci. Niestety nowa władza też przesadza. Ostatnio poseł lewicy, Maciej Konieczny, lat 43, z Gliwic, wykształcony kulturoznawca, był uprzejmy oznajmić w telewizji Polsat, że ciągłe przywoływanie pamięci zwycięstwa pod Grunwaldem to może przesada. I dodał, że może w lekturach i nauczaniu należałoby sięgać do rzeczy nowych.

Być może dla posła Koniecznego Grunwald jest jedynie dużą bitwą, makabryczną nawalanką, być może zmęczyło go (jako kulturoznawcę) zbyt częste oglądanie Bitwy pod Grunwaldem Matejki, bo w istocie bardzo dużo się na tym płótnie dzieje.

 Poseł, ale czyj?

I z tego zmęczenia nie pojął poseł Konieczny, że bitwa pod Grunwaldem była punktem zwrotnym w historii, który pozwolił na odrodzenie się Polski po okresie dzielnicowego rozbicia. Bez tego zwycięstwa Krzyżacy nie pozwoliliby na zaistnienie wielkiej Polski. Bo odbijanie z ich rąk Gdańska, Bydgoszczy i innych ziem trochę trwało.

Ale może za dużo wymagam od posła kulturoznawcy? Może jest on przedstawicielem ludzi zmęczonych polskością? Może tak myśleć, ma do tego prawo, ale też do obowiązków dziennikarza telewizyjnego jest wyjaśnić mu, mniej więcej to, co napisałem powyżej. Chyba, że dziennikarz też nie wie…

Polityczne grzebanie w lekturach

Nie wiadomo dlaczego, ale każda kolejna władza w wolnej Polsce, czyli po roku 1989, zaczyna grzebać w szkolnych lekturach. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że cała ta sprawa jest z gruntu śmieszna. A śmieszna tym bardziej, że żadne władze tej własnej śmieszności nie chcą widzieć.

Śmieszny jest fakt, że co by władza nie nakazało dzieciom i młodzieży czytać, to szanse na wielodniowe zagłębianie się przyszłości narodu w starych księgach są marne, bo przez dziesięciolecia te wszystkie lektury już nakręcono i pokazano w kinie! To po co męczyć młode oczy czytaniem Pana Tadeusza, Potopu, Krzyżaków czy Lalki, gdy w ciągu 3 godzin można poznać treść wiekopomnych dzieł na domowym komputerze? Nie doceniamy młodych, a oni nie są głupi.

Oczywiście czym innym jest poczucie ducha literatury, wspaniałych fraz polskiego języka, piękna metafor Mickiewicza i Słowackiego, zachłyśnięcie się opisami przyrody Żeromskiego, a czym innym obejrzenie jedynie części dialogów, bo opisów przyrody i tak w żadnym filmie nijak nie ma. Są jedynie gotowe obrazki, które narzucają widzowi jak wygląda droga przez las, jak wyglądają rzeki i pola, a jak wyglądają góry i chaszcze. Czyli otrzymujemy „gotowiznę”, która nie pozwala na rozwój wyobraźni czytelnika.

Czy szkoła kształtuje?

Oczywiście wszystkie te różne politycznie władze się mylą, bo szkoła, wraz ze swymi lekturami kształtuje nas w jakichś 15 procentach, a rodzina w 85. Nikt tego oczywiście nie liczył, ale tak wynika z moich wieloletnich obserwacji. Bo zawsze syn tępaków będzie tępakiem, syn malwersantów, zawszeć będzie kombinował, a syn obiboków będzie obijał swe bok aż do krwi ostatniej. Ta wiara polityków w zbawienne kształtowanie przez szkołę ludzkiego ducha i społecznych postaw przy pomocy wzniosłych książek też jest śmieszna. Choć w efekcie przykra.

Czy da się wychować na lekturach nowego Polaka?

Grzebanie w lekturach ma oczywiście głęboki sens polityczny, bo u nas każda nowa władza święcie wierzy, że to ona, i tylko ona jest powołana do wychowania „nowego Polaka”. Prawicowe władze chcąc wychowywać nowego, czyli starego patriotę, wprowadziły do zbioru lektur szkolnych obowiązkowych i nadobowiązkowych kilka takich pozycji, które miały umocnić w narodzie miłość do ojczyzny, szacunek do przeszłości i jasne, ufne spojrzenie w przyszłość. Wierzyły bowiem głęboko, że każdy z nas musi głęboko przeżywać polskie historyczne sukcesy i klęski , z naciskiem oczywiście na sukcesy.

Natomiast władze liberalne i lewicowe żyją w przekonaniu, że „nowy Polak” musi być wolny od zaczadzenia historią, ma być otwarty na świat i wyzbyty dziedzicznych, czyli historycznych ułomności. Nie wiadomo dlaczego owi „światowcy” żyją w przekonaniu, że Europie i światu potrzebny jest akurat Polak, który będzie udawał Greka, podszywał się pod Francuza, czy rżnął Anglika? Polska ma do wniesienia do życia globu swój sposób bycia, swoją mentalność i swoje rozumienie wolności.

Jeżeli mamy być nadal narodem, to każdy z nas ma wiedzieć kim był i co napisali m.in. Jan Kochanowski, biskup Ignacy Krasicki, Juliusz Słowacki i Bolesław Prus. Ta wiedza i ewentualne przeżycie z lektur ich dzieł są naszym wspólnym kodem kulturowym. To nas łączy i spaja. Zmieniały się nasze granice, zmieniały się systemy polityczne, wiele set lat żyliśmy pod obcym panowaniem, ale zawsze spajał nas w jedno język i kultura. Więc nie są to błahe aspekty naszego polskiego, wspólnego życia. A może nawet są to sprawy główne?

Owszem i oczywiście należy czytać, także pisarzy współczesnych, ale ile oni są naprawdę warci okaże się dopiero po jakichś stu latach.

Jesteśmy potrzebni światu razem z naszym złotym pasem litym, z lirą Wernyhory, zapijaczonym Zagłobą i szalonym Kmicicem. Wnosimy do światowego zasobu nasze umiłowanie wolności, czasem wiodące do anarchii. W wielości kultur jest siła naszego globu i cywilizacji. Zatem niech nie przesadzają ani „nowocześni”, ani „wstecznicy”. Zalecałbym umiar i jeszcze raz umiar we wszystkim.

Obowiązki patrioty

Nawołuję do spokoju i rozwagi w sprawie rzeczonych lektur. Z tą skromną uwagą, że miłość do ojczyzny jest wyborem, a nie obowiązkiem Polaka. Nauczanie miłości do ojczyzny nie jest nikomu nie jest potrzebne. Natomiast obowiązkiem każdego z nas jest rzetelnie pracować, płacić podatki, nie śmiecić, nie kraść, a w razie czego służyć w wojsku. Z tym ostatnim nie jest wcale tak pięknie, bo według badań jedynie 40 procent Polaków deklaruje, że włoży mundur i – w razie czego – pójdzie na wojnę. I to zupełnie nie jest śmieszne.

 

 

 

 

 

Walka z wiatrakami, czyli poprawianie medialnych błędów. WALTER ALTERMANN: Ewaluowanie ewolucji

TVN24, Kawa na ławę, 11 II 20224 r. Prowadzący Bogdan Rymanowski, w ferworze dyskusji mówi: „Centralny Port Komunikacyjny z pewnością będzie ewaluował”. Z toku rozmowy wynika, że chodziło mu o to, że CPK będzie się zmieniał, że nie wszystko z pierwotnego projektu pozostanie. Zatem mamy wpadkę, bo ewaluacja to określenie wartości czegoś. Natomiast ewoluowanie to zmiana czegoś, że coś będzie podlegać ewolucji.

Ewaluacja i ewolucja brzmią podobnie, ale znaczą coś zupełnie innego. Warto to wiedzieć, gdy rzucamy się w wiry języka uniwersyteckich specjalistów. A najlepiej mówić prosto, czyli, że projekt będzie się zmieniał. I tyle. Ach, te nasze elity.

Trzy alternatywy

I mamy kolejne kłopoty z „alternatywą”, tym razem wpadkę zaliczył Piotr Kurzawa Dyrektor Łódzkiego Centrum Wydarzeń.

A stało się tak, że na skutek licznych protestów mieszkańców Łodzi, prezydent Hanna Zdanowska zakazała występów ogłuszającej muzyki, w czasie Festiwalu  Audioriver 2024 w parku na Zdrowiu. Afera zaczęła się od tego, że w tym najładniejszym łódzkim parku miały w lipcu odbyć się trzydniowe koncerty muzyki elektronicznej. Wcześniej festiwal ten gościł w Płocku, mieście leżącym nad całkiem dużą rzeką. Jednak Płock jest w porównaniu z Łodzią mały, toteż wpływy z biletów nie satysfakcjonowały organizatorów, którzy upatrzyli sobie Łódź. A miasto sposobne, bo duże i łatwowierne i różni naciągacze ciągną tam jak muzułmanie do Mekki.

Nic to, że park Zdrowie położony jest 100 metrów od ZOO, że zadeptana zostałaby zieleń, że zwierzęta padałby od hałasu… Liczył się sukces finansowy organizatorów i miasta., które upatrywało w tym „wydarzeniu” promocji.

Awanturom nie było końca, a tu niebawem wybory, więc Prezydent Łodzi nakazała panu Kurzawie szukać innej lokalizacji zaś szef ŁCW błysnął znajomością języka polskiego, oświadczając, że: „Mamy w rezerwie jeszcze trzy alternatywy”. Po czym wymienił trzy lokalizacje. Kilka dni wcześniej zapewniał też, że prowadzi rozmowy z dyrekcją łódzkiego ZOO. Na co liczył? Że dyrekcja ogrodu zoologicznego pogada ze zwierzętami i wyjaśni im konieczność trzydniowego życia w gigantycznym hałasie i stresie? Że zakupi dla słoni i panter zatyczki do uszu?

A sama alternatywa to wybór między dwiema możliwościami. Nie ma trzech alternatyw. Stąd zresztą dowcipny tytuł serialu Stanisława Bareji „Alternatywy 4”.

Nie masz końca nędzy mentalnej urzędników, oj nie masz. Nie dość, że mają pomysły głupie i groźne, to jeszcze marnie mówią po polsku. Zostanie po nich jeno tuman i kurzawa pyłu wznieconego przez słuchaczy muzycznych ryków.

Po, przed, czy w czasie?

TVN24, 10 lutego 2024 roku, dziennikarka komentując słowa premiera Donalda Tuska o tym, że nie oczekuje on, że w przyszłości trzeba będzie porywać Putina z Argentyny, wyjaśnia, iż porwanym z Argentyny był niemiecki zbrodniarz Eichmann. I mówi, że: „Później, po procesie w Izraelu, Eichmann został skazany na karę śmierci, którą wykonano”.

Wszystko to prawda, ale Eichmann został skazany w procesie, nie później, nie potem, ale właśnie w czasie procesu. Bo wyrok jest integralna częścią procesu, nie jest niczym osobnym. Wyrok jest skutkiem i finałem procesu. Taki polityk jak premier Tusk powinien znać się na tej terminologii, bo każdy urzędnik jest odpowiedzialny wobec prawa.

„Potrząść”

Polsat, audycja „Cztery strony prasy”, 11 lutego 2024 roku. Dziennikarz, biorący udział w audycji mówi: „Trzeba potrząść NATO, zachodem, żeby zrozumiał zagrożenie ze strony Rosji”.

Jedna krótka wypowiedź, a mamy dwa problemy. Pierwszy problem: język polski nie odnotował dotąd słowa „potrząść”. Owszem znane są: potrząsać, wstrząsnąć, ale „potrząść” jest błędem.

Drugi problem jest taki, że myśl jest odważna i szturmowa wręcz, choć dziennikarz nie wyjawił narzędzi owego potrząsania. Zakładał bowiem, że wystarczy mocno się awanturować, a wtedy Zachód i NATO opamiętają się. I wyrzekną się swego pierwszego przykazania, czyli: „Zarabiaj”. Co się tłumaczy: handluj z każdym, nawet z Rosją . I co, Zachód ma się tego przykazania wyrzec? O święta naiwności.

Prosty lud kontra elity

Canal+, 11 lutego 2024 r. W czasie transmisji meczu piłki nożnej Widzew – Jagiellonia sprawozdawca mówi: „Jagiellonia gra bardzo efektywnie”.

I od razu dostajemy sygnał, że mamy do czynienia z człowiekiem obytym, światowym, kulturalnym, wykształconym i w sposób oczywisty przynależącym do elit. Oczywiście sprawozdawca mógł powiedzieć, że Jagiellonia „gra skutecznie’, ale to takie proste, zwykłe i ludowe…

Kłopotliwy feldmarszałek

Viasat History Polsat, audycja: „Najważniejsze wydarzenia II wojny światowej, w kolorze” odc. 5.

Lektor przedstawiając historię oblężenia i klęski Niemców pod Stalingradem, często mówi o głównodowodzącym w tamtym rejonie walk armią niemiecką, czyli feldmarszałku Friedrichu Paulusie. I zadziwiające, że gdy nazwiska marszałka pojawia się w mianowniku, lektor wymawia poprawnie „Pałlus”. Gdy jednak nazwisko to występuje w bierniku lektor wymawia je jako „Pa-u-lusa”, czyli nie traktuje niemieckiego „au” jako „ał”, ale rozdziela nazwisko na „a” oraz „u”. Dziwactwo, biorące się z nieznajomości dwóch języków – polskiego i niemieckiego.

Innym problemem jest to, że gdzieniegdzie w mediach da się usłyszeć nazwisko wybitnego angielskiego pisarza, jakim był Charles Dickens, wymawiane z angielska. A przecież już w latach dwudziestych minionego wieku mówiło się: „Karol Dikens”. Jest bowiem taka zasada, że po kilkudziesięciu latach nazwiska wielkich ludzi traktuje się jak swoje, jakby byli Polakami. Niestety powszechne nauczanie angielskiego owocuje i tym, że wszyscy chcą Dickensa i innych wymawiać z oksfordzkim akcentem i londyńskim sznytem.

Problem w tym, że większość młodych (i w średnim wieku) dziennikarz, nigdy o Dickensie nie słyszała. Podobnie jak o Rousseau, Cervantesie i Schillerze. Przykra to prawda, ale tak jest.

 

Wojna, tato! Wojna!… – fragment książki SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”

Wciąż oszołomiony tą wiadomością, w końcu zrozumiałem: odtąd ja, moja rodzina, Ukraina, ostatecznie cały świat znaleźliśmy się w nowej i nieodwracalnej rzeczywistości. Odtąd nasze życie zmieni się radykalnie… Czy w ogóle uda się przetrwać?… O tym, że wojna będzie okrutna i krwawa, nie miałem najmniejszych wątpliwości… – publikujemy fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”  – tak się nazywa wydana w Kijowie książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (z udziałem kierownika Wydziału Archiwum Rady Miejskiej Buczy Ihora Bartkiva), poświęcona piekielnym wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy. Właściwie jest to pierwsza publikacja opowiadająca o zbrodniach armii rosyjskiej w tej małej miejscowości.

 Książka ta jest kroniką wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnikiem autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. Znajdziemy w niej też  eseje o mieszkańcach miasteczka zabijanych i torturowanych przez Rosjan.

 „W społeczeństwach posttotalitarnych często panuje zwyczaj wyciszania tragedii i wypierania ich z pamięci” – pisze we wstępie do książki burmistrz Buczy Anatolij Fedoruk. – „Milczą o nich lub mówią niechętnie (mówię to jako absolwent Wydziału Historycznego). Nadszedł czas, aby przełamać tę trudną dziedziczność i zmusić pamięć do przemówienia, aby wydobyć na światło dzienne najstraszniejsze epizody terroru. Ujawnienie ludziom – szczególnie na Zachodzie – prawdy, której kontemplacja może być bolesna i traumatyczna.

Temu celowi służy nowa książka znanego pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy „Bucha. Wiosenny strzał”. Książka ta stanowi imponujący dokumentalny dowód zbrodni wojennych i terroru Rosjan w Buczu. Ukazuje ludzki wymiar brutalnej wojny rosyjsko  ukraińskiej. Tragedia Buczy jest osobistym bólem dla Serhieja Kulidy: on sam jest Buczą

Książka zawiera szczegółową – czasem godzinną – rekonstrukcję przebiegu tragedii Buczy. To nie tylko skrupulatna kronika strasznych wydarzeń, ale pełnokrwista, żywa historia – wypowiedziana głosami kilkudziesięciu naocznych świadków, których przywołuje Serhiej Kulida. Książka ma zatem głębokie, wielostronne brzmienie.

Dlaczego ta książka jest tak ważna?

Ponieważ nie pozwoli, aby tragedia Buczy zaginęła w zgiełku ery cyfrowej. Sstanie się punktem wyjścia do przyszłych badań, ponieważ zawiera bogaty materiał dokumentalny i umiejętnie ukazuje różnorodność doświadczeń. Książka przyczyni się do tego, że tragedia Buczy będzie obecna w przestrzeni kulturalnej: jako symbol niezłomności ukraińskiego humanizmu w obliczu rosyjskiego terroru.”

Z kolei klasyk literatury ukraińskiej, pisarz, Ambasador Nadzwyczajny i Pełnomocny Ukrainy oraz Przewodniczący Rady Forum Niezależnych Mediów Jurij Szczerbak zauważa, że ​​„wojna rosyjsko  ukraińska, która nabiera cech globalnego konfliktu XXI wieku, stała się pierwszym krwawym wydarzeniem światowym ery informacji. Dokumentują to miliony zdjęć z telefonów komórkowych, niezliczone sieci społecznościowe, komentarze i artykuły analityczne, których liczba przewyższa ilość informacji z epoki przedinternetowej.

Wśród takich materiałów znalazła się książka 'Bucha. Wiosenny strzał’ znanego ukraińskiego pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy. Tekst ten, w którym autor przytacza liczne relacje naocznych świadków (na podstawie materiałów różnych publikacji), przyciąga głęboką dramatycznością, szczerością, wieloma prawdziwymi szczegółami oraz powszechnym patosem pogardy i nienawiści do brutalnych zabójców, którzy najechali Ukrainę niczym horda mongolska. Wnikliwym pisarskim okiem autor wyodrębnia dowody świadczące o stanie psychicznym ludzi, którzy przeżywają traumatyczny stres wywołany szokiem wojny: poczucie radykalnej zmiany świata, utratę dawnych, przedwojennych wartości, egzystencję jak w piekielnym śnie, w wirtualnej rzeczywistości hollywoodzkiego filmu katastroficznego.

Chciałbym, żeby tę gorzką i prawdziwą książkę przeczytało jak najwięcej Ukraińców i cudzoziemców, aby wiedzieli, jakie śmiertelne zagrożenie dla ludzi stanowi rosyjski wróg”.

 

Publikujemy fragment książki.

 

Godz. 6.10. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, lokal nr NN. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Telefon komórkowy nagle zaczął szaleć, a ja wciąż nie mogłem otworzyć oczu. W końcu żona Tamara odepchnęła mnie na bok i powiedziała sennym głosem: – Odbieraj telefon… Kto dzwoni tak wcześnie?… Nie dają mi spać…

I odwracając się na drugi bok, zasnęła słodko, pewnie oglądając jakiś serial wyreżyserowany przez studio filmowe Morfeusz.

Szczerze mówiąc, coraz bardziej przyzwyczajam się do wieczornych rozmów, powiedzmy, online. To wtedy niemal o północy jeden z autorów „Literackiej Ukrainy” zastanawia się, czy jego arcydzieło zostało wreszcie przeczytane. A tu, jak napisał klasyk, „trzeci kogut jeszcze nie zapiał”… Jest 10 minut po szóstej –zauważyłem, zerkając na wiszący na ścianie zegar.

Wstałem z łóżka i szczerze zazdroszcząc żonie, podszedłem do biurku, na którym nie zatrzymywał się mobilny sadysta podskakujący z niecierpliwości.

– Co mogę zrobić… – mruknąłem do słuchawki.

– Tato, śpisz?! – usłyszałem podekscytowany głos córki.

Wzruszyłam ze zdziwienia ramionami, choć Nina nie widziała moich, że tak powiem, gimnastycznych ruchów.

– Dlaczego milczysz?! Wojna!..

– Co powiedziałeś?! – świadomość nie chciała przetrawić tego, co usłyszałem.

Ale córka nie mogła już powstrzymać łez:

– Wojna, tato! Wojna!… Dziś wcześnie rano Rosjanie zbombardowali Kijów… Nie słyszałeś tego?…

Zaskoczony tą wiadomością wymamrotałem coś w stylu „nie może być” i nacisnąłem przycisk „odbiór”. W mojej głowie, jak wysłużona płyta gramofonowa, raz po raz rozbrzmiewały dawno zapomniane wersety, zapisane jeszcze w 1941 roku: „Dwudziestego drugiego czerwca dokładnie o czwartej rano Kijów został zbombardowany powiedziano nam, że wojna się zaczęła…”

Tuż za oknem, gdzie beztroskie słońce uśmiechało się życzliwie, wstał kolejny dzień – 24 lutego 2022 roku. Data, która stanie się tragicznym kamieniem milowym w życiu wszystkich Ukraińców… Dzień, który położy kres nadziejom i przyszłości…

Wciąż nie mogąc się otrząsnąć z szokującej wiadomości, zgodnie ze swoim dawnym zwyczajem „automatycznie” wykonałem ustaloną poranną procedurę: nalałem wody do czajnika, zaczerpnąłem z pojemnika hojną łyżkę kawy i wsypałem do mojego ulubionego czerwonego kubka z napisem Nescafe. Czekając, aż pachnący napój wystygnie wyjąłem papierosa z paczki i wyszedł na loggię, z której roztaczał się widok na miasto. Międzynarodowa autostrada była całkowicie wypełniona samochodami, które powoli, w dwóch rzędach, posuwały się w kierunku zachodnim, w stronę odległej granicy ukraińsko-polskiej.

I dopiero teraz, wciąż oszołomiony tą wiadomością, w końcu zrozumiałem: odtąd ja, moja rodzina, Ukraina, ostatecznie cały świat znaleźliśmy się w nowej i nieodwracalnej rzeczywistości. Odtąd nasze życie zmieni się radykalnie… Jeśli wcale nie zamieni się w nędzną egzystencję… Czy w ogóle uda się przetrwać?… O tym, że wojna będzie okrutna i krwawa, nie miałem najmniejszych wątpliwości…

Godz. 7.40. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, lokal nr NN. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Jakoś odzyskując spokój, włączyłem laptopa, aby sprawdzić wiadomości z wczorajszego wieczoru. Okazały się, delikatnie mówiąc, rozczarowujące. Około czwartej nad ranem czasu kijowskiego moskiewski dyktator w swoim cynicznym „Urbi et Orbi” oświadczył: „Okoliczności wymagają od nas zdecydowanych i natychmiastowych działań. Ludowe Republiki Donbasu zwróciły się o pomoc do Rosji. W związku z tym, zgodnie z art. 51 części 7 Karty Narodów Zjednoczonych, za zgodą Rady Federacji i wykonując ratyfikowane przez Zgromadzenie Federalne umowy o przyjaźni i wzajemnej pomocy z DPR i LPR, zdecydowałem się przeprowadzić specjalna operacja wojskowa. Jej celem jest ochrona osób, które przez osiem lat były ofiarami przemocy i ludobójstwa ze strony reżimu kijowskiego. I w tym celu będziemy dążyć do demilitaryzacji i denazyfikacji Ukrainy. A także stawianie przed sądem tych, którzy dopuścili się licznych krwawych zbrodni na ludności cywilnej, w tym na obywatelach Federacji Rosyjskiej”.

Następnie, nie przejmując się szczególnie casus belli, Rosjanie rzucili na Ukrainę wszystkie swoje siły zbrojne, które wcześniej manewrowały w pobliżu naszej granicy.

Jak podają źródła informacyjne i użytkownicy portali społecznościowych, potężne eksplozje słychać było w Charkowie, Mariupolu, Żytomierzu, Dnieprze, Odessie, Iwano-Frankowsku, Łucku, Sumach, Czernihowie, Berdiańsku, Mikołajowie, Kramatorsku, Kijowie i na linii demarkacyjnej. Rozpoczęła się operacja desantowa na Morzu Czarnym i Azowskim… W stolicy nieprzyjaciel ostrzelał obwody Nywki, Wynogradar, Holosijewski, Peczerski i Obołoński. Zaatakowano także obiekty wojskowe i cywilne na terenie obwodu kijowskiego – w Wasylkowie, Boryspolu, Irpieniu i Browarach…

Godz. 8.30 – 12.00. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, lokal nr NN. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Po uświadomieniu sobie skali inwazji i ponownym obejrzeniu materiałów informacyjnych odważyłem się w końcu obudzić żonę, wiedząc doskonale, że sprawię jej teraz nieopisany ból. Nie będę szczegółowo opisywał reakcji Tamary na tragiczną wiadomość, była ona do przewidzenia: szok i przerażenie. W końcu, oswoiwszy emocje i trochę się uspokoiwszy (jeśli w tych okolicznościach można użyć tego nieodpowiedniego czasownika), ustaliliśmy – konieczne jest pilne wykonanie przynajmniej minimalnego zapasu żywności. Zrobiwszy listę niezbędnych rzeczy udałem się na bazar.

Na ulicach panował niepokój. Przed sklepami spożywczymi, aptekami i bankami ustawiały się ogromne kolejki. Twarze ludzi wyrażały skrajne skupienie i zaabsorbowanie. Niektóre kobiety płakały. Nie zaobserwowałem jednak paniki i chaosu. A niektórzy, rozweselając znajomych, próbowali żartować i opowiadać dowcipy o najeźdźcach.

W pobliżu rady miejskiej Buczy stały grupy byłych „Afgańczyków” i bojowników samoobrony, którzy będąc (przynajmniej na zewnątrz) w podniosłym i podekscytowanym nastroju, dyskutowali o tym, co się wydarzyło. Chodziło także o miejsce i czas przywiezienia broni strzeleckiej dla ochotników, o ustawienie blokad drogowych w mieście…

Po dokonaniu niezbędnych zakupów – soli, zapałek, świec, kilograma płatków śniadaniowych, smalcu, mięsa, konserw i – oczywiście – paczki papierosów, wróciłem do domu, gdzie Tamara z oczami czerwonymi oczami od łez oglądała w telewizji przemówienia Putina do swoich współobywateli, w którym wyraźnie kpiąc i ciesząc się z własnej ważności, arogancko głosił kretyńskie cele i zadania „operacji specjalnej”. Teraz, gdy moskiewski władca zdarł maskę hipokryzji i oszustwa, światu ukazała się jego prawdziwa (chciałem napisać „twarz”) natura. A raczej straszne oblicze wilkołaka. W tym momencie wstręt do naszych północnych „braci i sióstr”, prawdziwa cena „przyjaznej Rosji” stała się zupełnie oczywista. Jednak świadomość nadal stawiała opór, nie chciała wierzyć w podłość i zdradę tych, którzy jeszcze wczoraj mówili o hipotetycznej wojnie między naszymi krajami jako o absurdzie, nazywając uporczywe pogłoski o konflikcie zbrojnym fałszem złoczyńców, odnosząc się do USA.

Po przetrawieniu i zrozumieniu tego co usłyszała, Tamara z bolesnym westchnieniem wstała z krzesła.

– Poważnie, wyjdźmy na świeże powietrze – powiedziała z wyobcowaniem moja żona. – Nie mam siły…

Promenada wzdłuż bulwaru Bohdana Chmielnickiego, przy którym mieszkamy, została przerwana przez intensywne eksplozje.

– Wygląda na to, że lotnisko w Gostomelu jest bombardowane – podsumowałem kanonadę, którą usłyszałem.

Oczywistość tego faktu potwierdził także rosyjski samolot szturmowy, który nagle przeleciał nad naszymi głowami ostrym jak brzytwa lotem.

Przestraszeni odgłosami wybuchów postanowiliśmy ukryć się w kościele św. Andrzeja Apostoła, który powstał nie tak dawno temu naprzeciw naszego domu i stał się prawdziwą perełką architektury Buczy.

Pomimo wszystkiego w świątyni panowały cisza i spokój. Powoli, moja żona i ja, pogrążaliśmy się w tej atmosferze. Co więcej, jak się nam wydawało, święci męczennicy patrzyli na nas oczami pełnymi nadziei i pokoju…

Tak zaczęła się dla naszej rodziny ta przeklęta wojna…

Godz. 13.15. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, piwnica. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Już w połowie dnia stało się jasne, że przebywanie w mieszkaniu staje się śmiertelnie niebezpieczne. To był rodzaj gry w „rosyjską ruletkę”. Artyleria nie zatrzymała się ani na minutę, okna i drzwi trzęsły się od nalotów… To było przerażające. A u nas w bloku było mnóstwo dzieci, jak w całej Buczy. Nasz sąsiad Oleksandr, swego rodzaju „fachowiec od wszystkiego”, który zawsze bezinteresownie pomagał mieszkańcom naszego bloku w urządzaniu mieszkań („komu założyć zamek”, „komu naprawić prąd”, „a komu wbić gwóźdź”), zgromadziwszy mieszkańców przy wejściu, zaproponował zorganizowanie schronienia w piwnicy. Decyzja była jednomyślna.

Wkrótce na terenie zaimprowizowanego schronu przeciwbombowego zawrzało od pracy. Sąsiedzi, którzy jeszcze wczoraj ledwo się znali, nagle poczuli się jak członkowie tej samej zaprzyjaźnionej rodziny. Wspólnie napełniali pojemniki wodą, zapalali światła, przygotowywali miejsca do spania, przywozili zapasy żywności – ziemniaki, buraki, kaszę gryczaną, cukier, sól, ciasteczka itp. Jednym słowem, kto co miał…

Moja żona i ja mieliśmy własną komórkę w piwnicy – celę 2×2 metry kwadratowe. Tam przechowywałem swoje archiwum literackie, książki, segregatory czasopisma i gazety. Ze względu na okoliczności konieczne było jednak wyniesienie części zebranego materiału do pustej przestrzeni piwnicy.

Póki co jest gaz, prąd, woda i co najważniejsze nie odłączono internetu oraz telewizji. Mogę przewijać wiadomości, ponieważ informacje te są teraz życiodajne. Dosłownie! Jednak wiadomość była rozczarowująca…

Godz. 20. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, piwnica. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Nasz najstarszy wnuk Roman przyjechał swoim niedawno zakupionym volkswagenem. (…) W jego dość małej walizce, z którą zwykle latał do Izraela do swojej mamy (naszej najstarszej córki), znalazło się tylko kilka par dżinsów, koszule, kurtka i tenisówki. No i dokumenty. Mówi, że zabrał tylko najpotrzebniejsze…

Tomoczka, włączając tryb „reżyserski” (tak nazywam zachowanie żony, gdy intuicyjnie, na poziomie podświadomości, w najważniejszych momentach opiera się na swoim życiowym doświadczeniu jako menadżer), zaaranżowała naszą kabinę w „lochu”, próbując nadać mu mniej lub bardziej przytulny wygląd. Dywan od Coco Chanel, który zdobił nasz salon, bezlitośnie kazała przybić do betonowej ściany spiżarni, a zaimprowizowane łóżka przykryła puchowymi kołdrami, kocami i poduszkami – „jest o wiele cieplej”.

Próbowałem jakoś włączyć się w ten proces, ale Tamara kategorycznie nakazała: – Nie dajcie się zwariować… Lepiej idźcie do mieszkania i zabierzcie ze sobą świece, kuchenkę elektryczną, jakieś naczynia, parę patelni, łyżki i widelce. Nie zapomnij naładować telefonu komórkowego…

Kiedy po załatwieniu sprawy wróciłem do schronu, zobaczyłem, że było tam ciasno, ale funkcjonalnie.

– Dobrze? – Tamara uśmiechnęła się. – Możesz tu żyć?

– Doskonale! – odpowiedziałem, ledwo powstrzymując łzy. Przytuliłem ukochaną połówkę i dodałem: – Długo będziemy żyć…

Po czym odeszliśmy w stronę patosu: – Pokonamy tę gnidę!. Nie wątpię…

– I nie może być inaczej! Ale za jaką cenę…

Następnie udaliśmy się do mieszkania, gdzie pod drzwiami z niecierpliwością czekał na nas sześcioletni pies Jakow, buldog francuski. Nasz zwierzak został nazwany na cześć mojego pradziadka. Podczas I wojny światowej był ordynariuszem generała Brusyłowa i podczas krwawych walk w Karpatach otrzymał straszliwą ranę w nogę. Wracając do rodzinnej Felicyaliwki, zwanej dziś Zdwiżiwką, ożenił się z dziewczyną starszą od siebie, nieco przesadnie dojrzałą. Korzystając ze znacznego posagu żony, rozpoczął handel węglem drzewnym na Jewbazie w Kijowie.

Pewnego razu, gdy miałem dziesięć lat, dziadek Jakow pokazał mi swoją dużą sakiewkę i kręcąc wąsy, z których był bardzo dumny, uśmiechnął się i powiedział nostalgicznie, ale entuzjastycznie:

– Och, jakie pieniądze widział ten portfel!…

Z opowieści pradziadka wynikało, że biznes pozwolił mu nie tylko przetrwać kolektywizacja, dwie klęski głodu (w 1933 i 1947 r.), wojnę, ale także pozwolił odbudować dom po wojnie, kupić konia i i wysłać mojego ojca na studia w instytucie medycznym. Swoją drogą, ostatnią monetę z jego portfela – dziesiątkę Mikołaja – widziałem, gdy moi rodzice zamierzali wstawić złote zęby. To było wtedy niezwykle modne…

Jednak odpuszczę. Wziąwszy Jakowa, który niemal tańczył z niecierpliwości, dalej na smyczy, wyszłam na bulwar. Zwykle o tej porze było tu dużo ludzi – ktoś robił wieczorne ćwiczenia, niektórzy spieszyli się do domu z minibusa, a wielu sąsiadów, podobnie jak ja, szliśmy z naszymi „mniejszymi braćmi”. Nawiasem mówiąc, Jakow czekał na ten moment spotkania z „braćmi” z pewną niecierpliwością. Mając dość, powiedzmy, skomplikowany charakter, na widok innych czworonogów zwykle machał przyjacielsko i radośnie ogonem, uśpiwszy w ten sposób ich czujność nagle rzucał się do ataku, celując w nos przeciwnika. Ale ja, znając tę ​​jego zdradę, byłem czujny i zawsze udawało mi się zapobiec skandalowi i bójce…

Dziś ulica była słabo zaludniona. Zaniepokojeni mieszkańcy Buczy biegali, a nie spacerowli. Zawsze zatłoczony pasaż był praktycznie pusty… I nagle w Gostomelu (czyli jakieś trzy kilometry od nas) rozległy się głośne eksplozje. Jakow nadstawił uszu i przerażony pociągnął mnie siłą do naszych drzwi.

Tymczasem eksplozje nie ustały, wręcz przeciwnie, stały się znacznie głośniejsze…

Tamara natomiast zaimponowała swojemu wnukowi (zdecydowanie ostentacyjnym) spokojem. Jak gdyby nic szczególnego się nie wydarzyło, skuliła się w kuchni, przygotowując obiad. A ja, żeby się jakoś pocieszyć, zaczęłam pisać notatki…

Godz. 22.30. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, piwnica. Z pamiętnika Serhija Kulidy

 Niewygodnie jest przebywać w mieszkaniu… Wybuchy… Straszne… Wygląda na to, że jakiś „głupiec” zaraz uderzy w dom… Być może przez analogię pojawiła się w głowie powieść Kurta Vonneguta „Rzeźnia nr 5”. O tym, jak Amerykanie zbombardowali Drezno pod koniec wojny… Biorąc pod uwagę sytuację, obraz jest rozczarowujący… Co zaskakujące, moje nie wpadają w panikę. Widzę, że włączył się mechanizm samozachowawczy i Tamara kategorycznie deklaruje:

– Nocujemy w piwnicy… Bóg chroni chronionych…

Zszedłem do lochu. Na „drugim piętrze”, gdzie moja żona pościeliła nam łóżko, stoją solidne regały z książkami. Wdychając zapach starych książek, uspokajam się. Czuję się jak w towarzystwie starych znajomych z dzieciństwa. Tak właśnie jest. Oto D’Artagnan i jego trójka przyjaciół-muszkieterów, obok Robinsona Crusoe i Friday, a także Sherlock Holmes i doktor John Watson… Dalej – jak mogłem o nich zapomnieć! – „gangsterzy, nie chłopcy”: Pavlusha Zavhorodniy i Java Ren, torreadorzy znani w całej Wasiukiwce…

Patrzę na grzbiety książek i boli mnie serce. Nigdy (co za okropne słowo!) nie będę przewracać moich ulubionych stron. Nie przeżyję rozdzierających serce przygód z bohaterami tych historii, nie przeżyję emocji, których nie da się porównać z niczym… To wszystko było, było, było… Życie minęło… A jednak wydaje się, jakby to było wczoraj – szkoła, uczelnia, pierwsze dziennikarskie kroki… Było i błysnęło…

I jakby na pamiątkę nieuniknionego, coś głośno zagrzmiało na ulicy. Na chwilę zgasło światło… Zaczęło się…

Wciąż próbuję coś zapisać, ale moje myśli są mętne… Nie mogę pisać…

– Wszystko będzie dobrze, Sierioża… Słyszysz, wszystko będzie dobrze…

– Moje słońce, muszę cię uspokoić – wstydzę się własnej słabości. – Oczywiście, że wszystko będzie dobrze!..

– Chodźmy spać. Jak powiedział dzielny żołnierz Szwejk: „Nigdy tak nie było, żeby jakoś się nie stało”. My, Ukraina, zwyciężymy… Bez względu na to, jak będzie nam ciężko…