Fot. Archiwum prywatne Dagmary Drzazgi

Niebo płakało razem z nami – rozmowa z DAGMARĄ DRZAZGĄ o jej najnowszym filmie „Zagłębie. Pamięć”

Bohaterowie filmu płaczą idąc ulicami Będzina, Sosnowca. Widzą domy, w których ich rodzice, dziadkowie się wychowywali, a później wyjechali w transporcie do KL Auschwitz-Birkenau… Patrzą na puste place, gdzie były synagogi. Dla tych ludzi to ogromne przeżycie. A cóż dopiero, kiedy wchodzą do obozowych baraków, na rampę w Birkenau, albo odmawiają Kadisz przy krematorium. Jestem im wdzięczna, że pozwolili mi dotknąć swoich ran –mówi Dagmara Drzazga z Oddziału SDP w Katowicach, reżyserka filmu  „Zagłębie. Pamięć” w rozmowie z Małgorzatą Ireną Skórską. 

Co skłoniło Panią do tego, żeby podjąć tak trudny temat, jakim jest zagłada Żydów z Zagłębia?

W 2023 roku minęła 80. rocznica likwidacji gett w Będzinie i Sosnowcu. Wiele mówimy o powstaniu w getcie w Warszawie, upamiętniając ten dzień symbolicznymi żonkilami. I bardzo dobrze. Jednak zdecydowanie mniejszą wiedzę mamy na temat tego, co działo się w naszym regionie. Wiele lat temu Andrzej Fidyk, doskonały dokumentalista, powiedział mi takie zdanie, które zapamiętałam i które w pewnym sensie stało się moim zawodowym mottem: „Rób takie filmy, jakie sama chciałabyś oglądać”. Poszłam tym tropem, ponieważ sama chciałam pogłębić wątek gett istniejących na terenie Zagłębia. Zaczęłam dokumentować temat.

Jak udało się Pani dotrzeć do materiałów w postaci oryginalnych dokumentów i zdjęć archiwalnych, które podczas odbioru filmu robią na widzu ogromne wrażenie i sprawiają, że ma on poczucie, jakby był bezpośrednim świadkiem tych zdarzeń?

W momencie, gdy realizuję film historyczny staram się zrobić w różnych  miejscach jak największą kwerendę. Wiele razy byłam w IPN i w Archiwum Państwowym w Katowicach. W katowickim archiwum po raz pierwszy wzięłam do rąk oryginalne niemieckie dokumenty pokazujące kolejne zarządzenia prowadzące do „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Z kolei Muzeum Auschwitz-Birkenau udostępniło nam wstrząsające fotografie dotyczące samej eksterminacji. Od 1942 roku z Będzina i Sosnowca szły do Oświęcimia ogromne transporty. Apogeum tej gehenny przypada na rok 1943. Z Zagłębia było blisko – tylko 60 kilometrów. A tam rampa, selekcja i komory gazowe. Wszyscy wiemy, jak to się skończyło.

Poza tym, były też nagrania z Radia Katowice, Telewizji Katowice, zbiory z wystawy zorganizowanej w Sosnowieckim Centrum Kultury – Zamek Sielecki oraz zdjęcia z United States Holocaust Memorial Museum w Nowym Jorku. Szczególnego znaczenia nabrały również wspomnienia, które odnalazłam w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie. Wiele z nich, nigdy wcześniej nie było publikowanych. W moim filmie przeczytali je znakomici aktorzy Teatru Śląskiego: Ewa Leśniak i Grzegorz Przybył.

 Dotarła Pani do świadków historii. Niektórzy z nich pełnią w filmie rolę narratorów. Czy to celowy zabieg?

Od początku wiedziałam, że muszę na kimś oprzeć część narracji. Świadków zagłady, która działa się na terenie Zagłębia, mamy już niewielu. Przed rozpoczęciem zdjęć do filmu planowałam wyjazd do Izraela. Tam są jeszcze osoby, które ocalały z tego piekła. Mieszkańcy Izraela, którzy przeżyli getto, mają teraz około stu lat. Mam nadzieję, że jeszcze uda mi się do nich wrócić.

Większość zdjęć do filmu „Zagłębie. Pamięć” realizowała Pani na terenie Zagłębia, Oświęcimia i Brzezinki. Czy taki scenariusz realizacyjny podyktował konflikt między Izraelem a Palestyną? 

Zdjęcia do tego dokumentu musiały być realizowane tutaj. Przed wojną na terenie Zagłębia żyła przecież ogromna społeczność żydowska. Potem Niemcy utworzyli wielkie getta, wykorzystywali też tych ludzi do niewolniczej pracy w tzw. szopach, czyli warsztatach Alfreda Rossnera. Dawali im przy tym złudną nadzieję, że przeżyją, że są „potrzebni”. O tym wszystkim chciałam opowiedzieć. Jeśli chodzi o Izrael, mieliśmy już zakupione bilety lotnicze. Niestety, na tydzień przed wyjazdem wybuchł ten konflikt.

W jakich okolicznościach poznała Pani swoich rozmówców?

Bohaterów, których widzimy w filmie, poznałam podczas ich przyjazdu do Zagłębia. Chcieli wziąć udział w uroczystościach upamiętniających 80. rocznicę zagłady. Towarzyszyliśmy im z kamerą w tej ważnej, ale i bolesnej przecież podróży. Wielu z nich było tu po raz kolejny. Starsi – jak Rina Kahan czy Diana Szajn – świetnie mówią po polsku. W Izraelu założyli nawet Światowy Związek Żydów Zagłębia. Jego filie znajdują się też w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i innych miejscach. Ogromnie mnie to ujęło za serce, bo to oznacza, jak ważny był i jest dla nich ten daleki skrawek ziemi – Zagłębie. Młodsi przyjeżdżają, bo czują potrzebę poznania historii swoich rodzin. Oczywiście, najczęściej to historia tragiczna.

Jaka jest symbolika miejsc, które odwiedza grupa z Izraela? Kamera towarzyszy im podczas ich pobytu w Sosnowcu, Będzinie, ale i w Oświęcimiu. Jeden z bohaterów wspomina, że kolejny powrót w miejsca, gdzie toczyła się  gehenna, ułatwia im pozbycie się tego ciężaru, bo przebywanie tutaj sprawia, że oni po raz kolejny mogą zapłakać, czyli oczyścić się z tych emocji…

Bohaterowie filmu płaczą idąc ulicami Będzina, Sosnowca. Widzą domy, w których ich rodzice, dziadkowie się wychowywali, a później wyjechali w transporcie do KL Auschwitz-Birkenau… Patrzą na miejsca, w których były synagogi. Dziś to wyrwy w ciągu kamienic lub puste place. Niewątpliwie, to dla tych ludzi ogromne przeżycie. A cóż dopiero, kiedy wchodzą do obozowych baraków, na rampę w Birkenau, albo odmawiają Kadisz przy krematorium! Naszej telewizyjnej ekipie te emocje również się udzielały. To są naprawdę trudne chwile. Ale ja wiem, że my tam jesteśmy po coś. Chcemy opowiedzieć tę historię, pokazać te emocje, poruszyć i zaangażować widza. Gdyby odbiorca tego filmu pozostał obojętny, byłaby to dla mnie wielka porażka. Jeśli mówimy o symbolice, to muszę przyznać, że bardzo przemówiły do mnie plenery w Będzinie. Centrum miasta, uliczki, podwórka, zaułki, Rybny Rynek… Sprawiają wrażenie opuszczonych, jakby życie z nich uciekło. I tak się przecież stało! Nie da się już zapełnić tej pustki. Zależało mi, żeby w filmie to pokazać.

W filmie pojawiają się również archiwalne zdjęcia przedstawiające kilkusetosobową grupę Żydów, zatrudnionych w największym i pozornie „najbezpieczniejszym” dla Żydów miejscu, czyli zakładzie Alfreda Rossnera. Skórzane buty należące do Żydów z zagłębiowskiego getta, którzy pojechali w transporcie do Auschwitz-Birkenau, powróciły do Będzina, gdzie były poddawane renowacji i wysyłane do Rzeszy. 

W filmie pada dokładna liczba: 12 milionów. Tyle butów pojechało w głąb Rzeszy. Z Auschwitz, po zagazowanych ofiarach, wróciły do Będzina. Tam w szopach  Rossnera je naprawiano, albo wycinano z nich kawałki niezniszczonej skóry i wysyłano do Niemiec. W czasie wojny to był przecież towar pożądany. Słyszałam nawet, że któryś z pracujących w szopie żydowskich szewców rozpoznał buty swojej zamordowanej rodziny. Wszystko to pokazuje, do czego zostało sprowadzone ludzkie życie i jak można było wykorzystać i potraktować przedmiotowo drugiego człowieka.

Wspomniane wcześniej przez Panią emocje są bardzo mocno w filmie wyeksponowane. Dzięki obecności świadków historii wszystko nabiera innego wymiaru. W pierwszym kadrze dokumentu pojawia się postać starszej kobiety, która przechodzi przez symboliczną bramę. Na początku widzimy też postać mężczyzny, który pełni rolę narratora wprowadzającego w klimat tamtego Będzina sprzed lat…

Ta starsza pani to Danuta Niciarz. Pojawiła się zupełnie przypadkiem w trakcie kręcenia zdjęć. Ja już jednak po latach pracy nauczyłam się, że przy filmie dokumentalnym nic nie dzieje się przypadkiem. Mam nawet taką swoją teorię na temat rzeczywistości, która nagle „zaczyna” współpracować czy też może „rezonować”, kiedy ekipa się na nią otworzy. Podczas pierwszej rozmowy z panią Danusią okazało się, że ona też ma swoją wojenną opowieść. Jej ciocia uratowała w trakcie wojny dwie Żydówki, a ona, jako mała dziewczynka, widziała pociągi z Zagłębia odjeżdżające w kierunku Auschwitz-Birkenau. Dla niej to jest na tyle silne wspomnienie, że jak o tym mówi, po osiemdziesięciu latach, nie potrafi ukryć wzruszenia. A brama? Tak, jest symboliczna, bo jakby oddziela dwie przestrzenie – przeszłość i teraźniejszość, pamięć i niepamięć. Podkreśla to też kolorystyka. W postać narratora z kolei wcielił się Adam Szydłowski – regionalista, społecznik, pasjonat, a także dyrektor Fundacji im. Rutki Laskier w Będzinie. Adam od lat żyje tą historią, zrobił też bardzo wiele dla ratowania kultury żydowskiej w regionie. Bardzo przeżywa to, co robi, jest autentyczny. Od początku wiedziałam, że musi znaleźć się w tym filmie.

Ważnym rozmówcą, który pojawia się w Pani dokumencie, jest również postać anestezjologa, mamy także wątek sióstr zakonnych z klasztoru w Sosnowcu.

Opowieść tego lekarza, który przyjechał do Zagłębia aż z Kanady jest bardzo przejmująca, zwłaszcza gdy wspomina pierwszą wizytę w Auschwitz. Przed laty przyjechał tam ze swoją mamą, więźniarką tego obozu. Dodatkowego znaczenia nabiera również fakt, że ten człowiek jako anestezjolog całe życie pomagał pacjentom pozbyć się bólu, a teraz płacze, bo nie może zrozumieć, że inni ten ból zadawali z tak wielką premedytacją.

Natomiast scena nakręcona w Klasztorze Sióstr Karmelitanek Dzieciątka Jezus w Sosnowcu pokazuje, jak w czasie wojny zakonnice ratowały żydowskie dzieci. Ukrywały też dziewczęta przed przymusową wywózką na roboty do Niemiec. W klasztorze znajduje się specjalna sala poświęcona Matce Teresie Kierocińskiej, ówczesnej przełożonej. Właśnie tam udała się grupa z Izraela, więc naturalnym było, że będziemy im towarzyszyć z kamerą.

Które z materiałów archiwalnych najmocniej Panią wstrząsnęły?

Selekcja prowadzona przez SS-manów, którzy dzielą ludzi na dwie grupy. Na drugim planie tego zdjęcia widoczny jest na niebie szary dym… Są też wizerunki dzieci… Albo taki obraz starszej, przygarbionej kobiety w chustce, która stoi na rampie w Birkenau. Na piersi ma przypiętą gwiazdę Dawida, nieśmiało spogląda w obiektyw. My wiemy, że to są ostatnie chwile jej życia. Ta fotografia złamała mi serce…

Jakie znaczenie dla reżysera ma symboliczny deszcz, który towarzyszył ekipie filmowej i grupie z Izraela podczas pobytu na terenie obozu w Brzezince i Auschwitz-Birkenau?

Zdjęcia w Auschwitz-Birkenau kręciliśmy 6 sierpnia. To przecież szczyt lata. Nas jednak zastała ściana deszczu. Czegoś takiego nie przeżyłam jeszcze nigdy, jak długo robię filmy. Z jednej strony stanęliśmy w obliczu kolosalnych problemów technicznych, z drugiej – cytując jednego z bohaterów – mogę powiedzieć, że: „Niebo płakało razem z nami”. A gdy przy krematorium potomkowie pomordowanych odmawiali Kadisz, deszcz nagle ustąpił i na moment zaświeciło słońce. Metafizyczne przeżycie.

Jak długo trwała produkcja filmu i który z momentów, podczas kręcenia zdjęć, był najtrudniejszy dla reżysera?

Produkcja filmu trwała od początku maja 2023 roku do końca stycznia 2024 roku,  można zatem powiedzieć, że dość szybko. Nie liczę tu czasu, który wcześniej spędziłam w archiwach. Nie potrafię powiedzieć, który z momentów był dla mnie najbardziej wymagający, bo było ich bardzo wiele. Myślę jednak, że podczas tej realizacji najtrudniejsze były emocje, z którymi musieliśmy się zmierzyć. Jestem bardzo wdzięczna bohaterom, którzy pozwolili mi dotknąć swoich ran. Trzeba pamiętać, że to nie jest film fabularny, ja nie mam tu aktorów, a łzy, wzruszenie, zakłopotanie, były prawdziwe. Rozmówcy pozwolili mi filmować swoje przeżycia i nigdy podczas realizacji nie usłyszałam słowa sprzeciwu. Myślę, że zdobyłam ich zaufanie, a znaliśmy się przecież bardzo krótko! Tu nie było czasu na długie „oswajanie” bohatera z kamerą i towarzyszącą mu ekipą. Dokumentalista odczuwa to jako wielką łaskę! Podobnie było z Michaelem z Niemiec, a więc człowiekiem, który symbolicznie stoi po „drugiej stronie”. Michael mówił, że nosi w sobie traumę, bo jego dziadek Josef był urzędnikiem w będzińskim magistracie w czasie wojny. Tym samym stał się jednym z „trybików” w machinie zagłady. Być może inny rozmówca nie pozwoliłby nam na filmowanie swoich emocji, nie zgodziłby się na pokazanie twarzy, albo ujawnienie nazwiska. A on to zrobił! Czuł moralny obowiązek mówienia o przeszłości. Nigdy nie zapomnę kluczowej dla filmu sceny, kiedy podczas uroczystości upamiętnienia ofiar holokaustu w Będzinie, płaczącego Michaela przytula młody Izraelczyk. Pojednanie, wzruszenie, przebaczenie. Wszystko wydarzyło się, oczywiście, spontanicznie. My tylko zarejestrowaliśmy ten moment. I to też odbieram, jako łaskę.

Na końcu tej rozmowy chciałabym podziękować mojej ekipie z TVP3 Katowice. Niech mi będzie wolno wymienić kilka nazwisk: Krystyna Nowojska, Beata Widuch, Witold Kornaś, Michał Sławiński, Bartosz Dominik, Kuba Jędras, Łukasz Kozera i Andrzej Piwowarczyk. Jestem im wdzięczna, że razem ze mną zbudowali tę opowieść.


Dagmara Drzazga

Dziennikarka i reżyserka, od lat związana z katowickim oddziałem TVP. Autorka filmów dokumentalnych, reportaży, artykułów naukowych i esejów. Była jurorem międzynarodowych festiwali filmowych i telewizyjnych w Katarze, Irlandii, Danii, Bułgarii i na Słowacji, a jej filmy prezentowane były w Polsce, Stanach Zjednoczonych, Armenii, Luksemburgu, Niemczech, Szkocji, we Włoszech, na Łotwie i w Izraelu. Laureatka wielu nagród, m.in. Prix Italia, Nagrody SDP im. Macieja Łukasiewicza, przyznanej za publikację na temat współczesnej cywilizacji i kultury oraz popularyzację wiedzy. Prof. Uniwersytetu Śląskiego, dr hab., wykłada w Szkole Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego UŚ w Katowicach.

 

 

Ruszyły spotkania integracyjne Oddziału SDP w Katowicach

 Po dziesięcioletniej przerwie powróciliśmy do pomysłu organizowania spotkań z członkami naszego oddziału poinformował Paweł Gąsiorski, prezes Oddziału SDP w Katowicach.

Reaktywacja spotkań dziennikarskich w katowickim oddziale Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich rozpoczęła się po wieloletniej przerwie pod koniec stycznia 2024. Warto podkreślić, że pierwsze spotkanie integracyjno-noworoczne członków Oddziału SDP w Katowicach odbyło się po raz pierwszy od 10 lat. – W okresie pandemii nie można było takich wydarzeń organizować, dlatego postanowiłem od 2024 roku rozpocząć nowy cykl, a raczej powrócić do dawnej tradycji spotkań dziennikarskich „Przy kawie”. Podczas pierwszego noworocznego zgromadzenia poruszyliśmy sprawy istotne dla naszego oddziału stowarzyszenia – powiedział Paweł Gąsiorski, prezes Oddziału SDP w Katowicach.

Integracja na początku roku to główny cel spotkania. Dziennikarze w licznym gronie  zgromadzili się w katowickiej Restauracji Prowansalskiej C’est si bon, gdzie mieli przyjemność degustacji fantastycznych potraw, które zostały przygotowane według receptury francuskiego kucharza. W spotkaniu, między innymi, udział wzięli: Paweł Gąsiorski, prezes Oddziału SDP w Katowicach, Teresa Koziatek, sekretarz, Grzegorz Wacławik, wiceprezes, dr hab. Dagmara Drzazga z komisji członkowskiej, Bartosz Dominik, Józef Kowalski, przewodniczący komisji rewizyjnej, Jolanta Milas, członkini komisji rewizyjnej), Halina Żwirska i Małgorzata Irena Skórska, skarbnik. Nie zabrakło rozmów na tematy bieżące katowickiego oddziału SDP, jak też i ogólnopolskie, w związku z aktualną sytuacją panującą w polskich mediach. Noworoczna integracja zgromadziła dziennikarzy oddziału w trudnym czasie, szczególnie dla polskich mediów, w których pracuje również wielu członków stowarzyszenia. Dyskusja była owocna. – Jako zarząd musimy poczekać jakie będą rozstrzygnięcia sądów rejestrowych i jakie postanowienia wyda minister kultury. Jako zarząd oddziału w Katowicach sprzeciwiamy się wszelkim łamaniom prawa. Jeżeli mają być zmiany w mediach publicznych, to niech to będzie zgodne z prawem i z ustawami w konstytucjach – podkreślił Paweł Gąsiorski.

Spotkania integracyjne dziennikarzy będą organizowane co kwartał w Katowicach. Kolejne zebranie, w luźniejszej formie odbędzie się już na przełomie marca i kwietnia. – Ostatnie wydarzenie to zaledwie preludium przed cyklem katowickich zebrań integracyjnych śląskiego środowiska dziennikarskiego w szerszym gronie. –  Mam nadzieję, że ten cykl będzie na tyle ciekawy, że w przyszłości spotkamy się w jeszcze większym gronie  –  dodał prezes Oddziału SDP w Katowicach.

W kwietniu katowicki oddział Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich planuje przeprowadzić walne zebranie sprawozdawczo-wyborcze i wybrać delegatów na zjazd, który prawdopodobnie odbędzie się w czerwcu albo w terminie jesiennym.

 

Chcę zintegrować środowisko dziennikarskie – rozmowa z PAWŁEM GĄSIORSKIM, prezesem Oddziału SDP w Katowicach

Planuję reaktywację Klubu Młodego Dziennikarza”. Członkowie SDP będą mogli w tym klubie przekazywać swoją wiedzę i bogate doświadczenie zawodowe. Zależy mi również na zorganizowaniu konkursu dla młodych dziennikarzy – mówi Paweł Gąsiorski, nowy prezes Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w Katowicach, w rozmowie z Małgorzatą Ireną Skórską.

Jakie ma Pan plany, pomysły i jakie zmiany czekają Oddział Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w Katowicach podczas Pana kadencji, która potrwa do 2026 roku?

Jeśli chodzi o zarząd naszego oddziału,  to przyznam, że zmiany są funkcyjne i kosmetyczne. Poprzednia prezes, Janina Jadwiga Chmielowska, w tym roku postanowiła przekazać swoje stanowisko. Tak się złożyło, że to ja wygrałem, bo kandydowałem na stanowisko prezesa. Jeśli chodzi o pozostałych członków zarządu, to po walnym zebraniu zmieniła się tylko jedna osoba – redaktora Jędrzeja Lipskiego zastąpiła Teresa Koziatek. Dodatkowo niektórym członkom zarządu zostały przydzielone nowe funkcje. Mam nadzieję, że w nowym składzie szybko i skutecznie przystąpimy do działania, a okres mojej kadencji nie będzie czasem zmarnowanym. W ostatnich latach działania Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w Katowicach nie były zbyt intensywne, co też spowodowane było pandemią. Mam nadzieję, że teraz zbliżymy się do ludzi, a co za tym idzie, otworzymy się bardziej na członków naszego oddziału. Podczas najbliższego wrześniowego zebrania planujemy przedstawienie całemu zespołowi nowego programu. Liczę na zaangażowanie w kolejne projekty. Plany są konkretne i zobaczymy, czy uda nam się je zrealizować.

Po walnym zebraniu śląskiego oddziału pojawiła się propozycja współpracy z młodymi i przyszłymi dziennikarzami. Na czym miałyby polegać takie międzypokoleniowe działania?

W moich planach jest reaktywacja „Klubu Młodego Dziennikarza”. Taki klub samodzielnie prowadziłem wiele lat temu. Mam nadzieję, że moja propozycja będzie poparta przez zarząd naszego stowarzyszenia. Dodatkowo chciałbym rozpocząć współpracę z różnymi uczelniami, które by mogły wesprzeć nasz pomysł.  Chciałbym również zorganizować kursy, czy też spotkania dla naszych członków na temat prawa prasowego, autorskiego, ale również dla najmłodszych pod kątem pracy dziennikarskiej.

Jaki będzie udział zarządu i pozostałych członków Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w Katowicach w działaniach związanych z powołaniem Klubu Młodego Dziennikarza?

Członkowie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich będą mogli w tym klubie przekazywać swoją wiedzę i bogate doświadczenie zawodowe. Chodzi o to, aby najmłodszym adeptom sztuki dziennikarskiej przelać jak najwięcej wiedzy od wieloletnich praktyków i autorytetów świata dziennikarskiego.  Zależy mi również na zorganizowaniu konkursu dla młodych dziennikarzy. W chwili obecnej wszystko jest na etapie pomysłu. Planujemy też cykl spotkań wprowadzających w świat  nowinek technologicznych związanych z pracą dziennikarską, zarówno dla młodych, jak i starszych dziennikarzy.

Spośród wielu pomysłów, jakie projekty warto jeszcze wziąć pod uwagę i czy w jakimś stopniu przyczynią się one jeszcze do rozwoju oddziału?

Chciałabym również, aby nasz oddział otworzył się na współpracę międzynarodową, dlatego podjąłem już pewne kroki w tym kierunku. Uśmiecham się do związku dziennikarzy w Ostrawie. Nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy nie mogli współpracować przy większych projektach i konferencjach z dziennikarzami z Czech. Pewne kroki w tym kierunku już zostały poczynione. Kolejnym ważnym punktem mojego programu jest otwarcie się na rozrywkę dla dziennikarzy, dlatego wiele wskazuje na to, że nasz oddział zostanie partnerem medialnym zawodów sportowych. Sami jako organizacja dziennikarska również możemy zostać współorganizatorem zawodów piłki nożnej w województwie śląskim. Raz jeszcze podkreślę, że w tej kadencji zależy mi głównie na tym, żeby zintegrować tak bardzo spolaryzowane środowisko dziennikarskie.

W jaki sposób można rozpowszechnić markę SDP na Śląsku i czy oprócz patronatów medialnych, konferencji, paneli dyskusyjnych są jakieś inne pomysły, które przyczynią się do promocji działań oddziału?

Nasz oddział z każdym rokiem tracił na wartości, bo od dekady nie byliśmy widoczni na żadnych dużych wydarzeniach na terenie Śląska. Zarząd SDP w Katowicach działał  i pracował, natomiast nie na tyle,  żeby marka SDP była rozpoznawalna. Jako oddział występowaliśmy w niewielu sprawach i zajmowaliśmy stanowisko sporadycznie, dlatego mam nadzieję, że zaczniemy ten stan rzeczy zmieniać. Plan działania naszego zarządu ze środowiskiem dziennikarskim będzie  długofalowy. Mam nadzieję, że uda nam się zjednoczyć grono dziennikarskie, które, jak już wspominałem, jest bardzo podzielone. Jako organizacja zaczniemy zabierać głos, bronić rzetelności i praw dziennikarskich.

Jakiś  czas temu powstała strona oddziału SDP w Katowicach, gdzie zaczynacie aktualizować różne treści istotne dla społeczności dziennikarskiej z regionu. Pojawiły się również wstępne informacje na temat publikacji dotyczącej historii Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w Katowicach. Czy to początki wybudzania oddziału katowickiego z długiego letargu?

Strona https://sdp.net.pl/ powstała jeszcze za kadencji poprzedniej pani prezes. Nie ukrywam, że byłem jej pomysłodawcą i współautorem. Stron naszego oddziału, jest zintegrowana z portalem sdp.pl. Jeśli chodzi o monografię, to bardzo się cieszę, że zarząd zgodził się na realizację tego pomysłu. Historyk podpisał umowę z naszym oddziałem i już pracuje nad pierwszą publikacją, która zostanie dla przyszłych pokoleń.

Paweł Gąsiorski mieszka i pracuje w regionie częstochowskim. Od wielu lat publikuje w mediach  lokalnych. 16 czerwca 2023 roku został wybrany prezesem Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w Katowicach. Jego pasją jest tenis stołowy.

Zapomniana historia bólem i łzą malowana – rozmowa z ALEKSANDRĄ FUDALĄ-BARAŃSKĄ

To nie było tak, że żołnierze-górnicy nie chcieli pracować. Byli młodymi i silnymi chłopakami. Zależało im na pracy, bo chcieli odbudowywać po wojnie Polskę. Tylko nie w taki sposób i nie w takim poniżeniu. Kompletnie byli nieświadomi tego, że zostaną górnikami, zamiast żołnierzami – mówi dr Aleksandra Fudala-Barańska, autorka filmu „Kilof zamiast karabinu”, za który otrzymała Nagrodę SDP im. Janusza Kurtyki przyznawaną za publikację o tematyce historycznej.

„Kilof zamiast karabinu” opowiada historię żołnierzy górników, którzy w latach 1949 – 1959 odbywali służbę wojskową w Batalionach Pracy w kopalniach i kamieniołomach. Jak ten temat do pani trafił i w jaki sposób narodził się pomysł tego dokumentu?

Historia żołnierzy-górników trafiła do mnie zupełnie przypadkowo. W pewnym momencie skontaktował się ze mną Krzysztof Przybylski, który przy współpracy z Instytutem Pamięci Narodowej czynił duże starania ku temu żeby w Bytomiu, na terenie dawnej kopalni, stanął pomnik żołnierzy-górników. Dokładnie w tym samym miejscu, w którym wielu żołnierzy odbywało służbę wojskową. Wszystkim bardzo zależało na tym aby ten temat poruszyć, dlatego na początku zrealizowaliśmy krótki materiał do magazynu historycznego TVP 3 Katowice.  Dopiero po spotkaniu z bohaterami, którzy opowiedzieli swoją historię, doszłam do wniosku, że trzeba na ten temat zrealizować coś większego. Dokumentacja powstawała podczas realizacji mniejszej formy reportażowej, a później na bazie materiałów zrobiliśmy film dokumentalny.

Dlaczego historia żołnierzy-górników przez dekady była zapomniana? Dla odbiorców filmu, a szczególnie dla najmłodszej widowni ta historia była kompletnie nieznana.

Jak się okazuje, starsze pokolenie również nie znało tej historii. Paradoksalnie nie wiem dlaczego ten temat był przemilczany, ale wiem, że ci żołnierze-górnicy wielokrotnie dopominali się o swoje właściwe miejsce w historii.  Widocznie nieskutecznie, bo niezbyt głośno o sobie mówili pomimo, że było ich 200 tysięcy, do tego zrzeszali się w Związkach Represjonowanych Politycznie Żołnierz-Górników. Podkreślę jednak, że to nie do końca taka nieznana historia. W trakcie przygotowywania projektu i zbierania dokumentacji, niemal na każdym kroku zaczęli pojawiać się rozmówcy, którzy znali żołnierzy-górników. Nagle okazało się, że niektórzy nawet mieli takich żywych świadków historii w swoich rodzinach. Przykładowo w trakcie realizacji filmu w zabytkowej Kopalni Guido spotkaliśmy przewodnika, który oprowadzając nas po kopalni nagle przyznał się, że jego ojciec również był takim żołnierzem-górnikiem. Zatem w wielu rodzinach ta sprawa była znana, ale historycy tym tematem jakoś się nie zajmowali i trudno jednoznacznie powiedzieć dlaczego nie zapisali tej białej karty w historii.

Rozumiem, że zupełnie przypadkowo w trakcie realizacji zdjęć dotarła pani do jednego z bohaterów, który wystąpił w filmie w roli pośrednika opowiadając historię swojego ojca?

Tak. W trakcie realizacji zdjęć poznaliśmy syna żołnierza-górnika, który opowiedział nam historię swojego ojca.

Jak udało się pani dotrzeć do pozostałych bohaterów? W filmie pojawiają się prawdziwe nazwiska żołnierzy, którzy opowiadają swoją bolesną historię, ale w pewnym momencie pojawia się też bardzo wzruszająca scena z małżonką jednego z górników, dla której te wspomnienia okazały się szczególnie bolesne…

Większość tych bohaterów zrzeszona jest w Związku Represjonowanych Politycznie Żołnierzy-Górników dlatego, że oni walczą o dotacje za tę służbę i ten związek organizuje dla nich symboliczne pieniądze, zatem namiary na żołnierzy-górników uzyskałam poprzez wspomnianą instytucję. Dopiero później okazało się, że na przykład żołnierz, który w pewnym momencie pojawia się w filmie wraz z żoną, to tak naprawdę rodzina mojego kolegi ze studiów. W trakcie realizacji dokumentu paradoksalnie na każdym kroku pojawiała się gdzieś historia z rodziną górnika w tle.

Jak bardzo skomplikowanym procesem jest reżyserowanie na podstawie opowieści świadków historii? Co pani sprawiło najwięcej trudości podczas produkcji tego filmu?

Jeżeli mamy bohaterów, którzy mają coś do powiedzenia to akurat nie jest zbyt skomplikowane. Problem pojawia się dopiero gdy trzeba wybrać fragmenty materiału, które mogą okazać się istotne. Jest to najbardziej żmudny proces realizacyjny, czyli segregowanie i dokumentowanie. Patrzymy, jakie elementy możemy wykorzystać w  filmie, jak bohaterowie żyją teraz, gdzie wcześniej pracowali, w jakim poruszali się otoczeniu. Równocześnie docieramy do ważnych dokumentów. Powstają setki nagrań, z których poprzez właściwą selekcję montujemy pięćdziesiąt minut filmu. Z tych porozrzucanych klocków układamy konstrukcję i powstaje dokument. Z wielu godzin nagrań trzeba wybrać elementy najbardziej wzruszające, najciekawsze i najbardziej istotne. Trudniej by było gdyby nie udało nam się dotrzeć do bohaterów i materiałów archiwalnych. Dlatego bardzo się cieszę, że finalnie udało się zrealizować dokument jeszcze teraz, kiedy mogliśmy dotrzeć do bohaterów żyjących, bo jest ich coraz mniej…

Zdjęcia do filmu „Kilof zamiast karabinu” realizowane były w różnych miejscach, w tym między innymi na Dolnym Śląsku…

Na Dolnym Śląsku znajdowały się kopalnie rud uranu, a żołnierze-górnicy pracowali nie tylko w kopalniach węgla kamiennego.

Co było najtrudniejsze w rozmowach z bohaterami i czy reżyser podczas tych trudnych i bolesnych zwierzeń mógł pozwolić sobie na chwile wzruszenia?

Oczywiście. Jeżeli reżyser się nie wzrusza to znaczyłoby to, że jest zupełnie bez serca. Z reguły autor filmu przywiązuje się do swoich bohaterów, współczuje im, współodczuwa to, co oni odczuwali i co mogli przeżywać. Choć od realizacji filmu minęło już pół roku, to przez cały czas jestem z nimi w kontakcie. Podczas wspomnianego wcześniej fragmentu filmu, w scenie z żoną żołnierza-górnika, dla której przywoływanie tamtych bolesnych wspomnień okazało się zbyt trudne,  przyznam, że również zdarzyło mi się ukradkiem uronić łzę…

Jaki jest przekaz tego filmu dla widza?

Przekaz jest taki, że niezależnie od tego kim jesteś i co sobą reprezentujesz, jak pojawisz się w nieodpowiednich okolicznościach społeczno-politycznych to może spotkać cię duża i niezasłużona przykrość, tak jak spotkała moich bohaterów i tylko za to, że mieli niewłaściwe pochodzenie i byli niewygodni w jakimś czasie. Taka sama historia może spotkać też ludzi z różnych innych powodów. Wszystko tak naprawdę uzależnione jest od tego w jakim żyją i funkcjonują systemie. Taki właśnie jest mój wniosek z tego filmu, moje prawdziwe przesłanie. Prawda jest taka, że gdyby to się działo w jakimś innym miejscu, to być może nic by tym ludziom się nie stało, bo dzisiaj nikt by ich nie skazał na niewolniczą pracę w kamieniołomach, czy też w kopalni.

Mam wrażenie, że po obejrzeniu tego dokumentu widz ma ochotę na pogłębienie wiedzy na temat żołnierzy-górników, którzy nieświadomie zostali zwerbowani w kopalniane podziemia.

Tak naprawdę było im bardzo przykro, że nie znaleźli się w prawdziwym wojsku. Dlatego jeden z bohaterów kupił sobie po wojnie oficerki, a ten drugi mundur Wojska Polskiego. To nie było tak, że żołnierze-górnicy nie chcieli pracować, bo oni wielokrotnie podkreślali, że zależało im na pracy, bo chcieli odbudowywać po wojnie Polskę. Byli  wtedy młodymi i silnymi chłopakami. Tylko nie w taki sposób i nie w takim poniżeniu. Kompletnie byli nieświadomi tego, że zostaną górnikami, zamiast żołnierzami. Nie zdawali sobie sprawy, że będą zmuszeni do pracy w kopalniach węgla kamiennego, rud uranu czy kamieniołomach. To funkcjonariusze służby bezpieczeństwa zadecydowali gdzie będą przydzieleni do pracy, a to wszystko przez niewłaściwe pochodzenie, posiadanie rodziny za granicami kraju lub z Armii Krajowej. Szli do pracy w podziemia bez żadnego przygotowania i bez możliwości odwołania.

Dlaczego ten temat jest tak ważny nie tylko dla Ślązaków, ale dla wszystkich Polaków?

Dlatego, że ci ludzie byli z całej Polski, nie tylko 200 tysięcy z samego Śląska i Zagłębia, tylko z całego kraju. W filmie „Kilof zamiast karabinu” pojawia się też bohaterowie ze Stargardu Szczecińskiego, Wielunia, Czworaków i wielu innych zakątków naszego kraju. Młodzi ludzie z całej Polski podzielili ten los. Dlatego to jest ważne, bo to są czyiś dziadkowie i ojcowie. To nie jest temat lokalny tylko ogólnopolski, bo jest to kawałek polskiej historii.

Na koniec chciałam pogratulować nagrody im. Janusza Kurtyki. Jak ważne dla pani jest to wyróżnienie?

Nagroda przyznana przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich jest przede wszystkim dostrzeżeniem wagi tematu. Mam jednak wrażenie, że nagroda ważniejsza jest dla bohaterów występujących w moim filmie, bowiem przeżyli oni gehennę i nikt przez tyle lat nic o tych ludziach nie mówił. Premierę filmu „Kilof zamiast karabinu”, która odbyła się w katowickim Kinie Kosmos zorganizowałam przede wszystkim dla tych zapomnianych bohaterów. Zależało mi na tym, aby mogli oni poczuć się uhonorowani i żeby odczuli choć namiastkę docenienia wychodząc choćby na scenę kina i słysząc oklaski publiczności. Cieszę się, że w końcu ktoś ich zauważył, bo za każdy razem, jak tylko mówi się o tym filmie, to przypomina im się ta historia bólem i łzą malowana, która przez tyle lat była zapomniana. Z kolei dla reżysera filmu nagroda im. Janusza Kurtyki  za publikację o tematyce historycznej jest uhonorwaniem wielu miesięcy ciężkiej pracy, zatem jest to bardzo miłe zwłaszcza, że do konkursu w tej kategorii zgłoszono wiele innych filmów.

Rozmawiała Małgorzata Irena Skórska


dr Aleksandra Fudala-Barańska, autorka filmów dokumentalnych i reportaży w TVP3 Katowice, pracownik naukowy Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach (Katedra Dziennikarstwa Ekonomicznego i Nowych Mediów). Laureatka wielu  nagród i wyróżnień za swoją twórczość, m.in. na 37. Międzynarodowym Katolickim Festiwalu Filmów i Multimediów „KSF Niepokalana 2022”, 14. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Niepokorni Niezłomni Wyklęci w Gdyni. Za dokument „Kilof zamiast karabinu” otrzymała Nagrodę SDP im. Janusza Kurtyki przyznawaną za publikacje o tematyce historycznej.  

 

Maciej Chmiel. Fot. Archiwum SFR w Bielsku-Białej

Od dziennikarstwa do animacji – rozmowa z MACIEJEM CHMIELEM, dyrektorem Studia Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej

Nie chciałbym byśmy się stali, jako pracownicy Studia, wyłącznie kustoszami muzeum animacji. Film rysunkowy ma przed sobą niezwykłą przyszłość – mówi Maciej Chmiel dyrektor Studia Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej, wcześniej wieloletnim dziennikarz prasowy, radiowy i telewizyjny, scenarzysta i producent filmowy, a także członek Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, w rozmowie z Małgorzatą Ireną Skórską.  

Małgorzata I. Skórska: Od maja 2021 roku pełni Pan obowiązki dyrektora Studia Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej. Czy Pana bogate doświadczenie dziennikarskie przydaje się w procesie zarządzania instytucją związaną z produkcją filmów rysunkowych?

Maciej Chmiel: W życiu zajmowałem się różnymi rzeczami. Dziennikarstwo niewątpliwie nauczyło mnie dobrego kontaktu z drugim człowiekiem i wsłuchiwania się w to, co mój rozmówca ma do przekazania. Takie umiejętności przydają się również w relacjach z zespołem Studia Filmów Rysunkowych, a także przedstawicielami Ministerstwa Kultury oraz wieloma innymi osobami, z którymi udało mi się podczas mojego rocznego pobytu w Bielsku-Białej skontaktować. W mojej pracy w Studiu zbiegło się kilka moich doświadczeń życiowych, jak współpraca z wieloma osobami w trasach koncertowych i na planach produkcji telewizyjnej. Praca w przemyśle kreatywnym uczy tego, że jest to zawsze działanie zespołowe, a ja mam to szczęście, że w Studiu zastałem znakomity zespół.

Jaka jest kondycja polskich filmów rysunkowych w dobie nowych technologii i jaka aktualnie obowiązuje technika dotycząca produkcji filmów rysunkowych w czasie cyfrowej rewolucji?

Studio Filmów Rysunkowych postrzegane jest jako firma z piękną przeszłością i tu przypomnę, że filmy produkowane w Studiu trafiły do stu krajów świata, a łącznie obejrzało je miliard widzów. Jeśli chodzi o produkt „Made in Poland” i jego zasięg międzynarodowy, to trudno znaleźć inne polskie dzieła, które miałyby tak silny i pozytywny impact na międzynarodowy odbiór, jak filmy ze Studia Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej. W tej chwili z kolei jesteśmy postrzegani jako manufaktura, która pielęgnuje dawne tradycje, w tym również umiejętność produkowania filmów rysunkowych, gdzie decydujący jest talent i ręka rysownika.  W tej chwili większość świata pracuje w formule, która nazywa się wycinanką, co pozwala w szybki i efektywny sposób stworzyć bardzo dużą liczbę dzieł, czy też odcinków serialu. Chcemy teraz połączyć doświadczenia dotyczące tradycyjnej animacji z umiejętnościami posługiwania się również najnowszą techniką i temu służyły niedawne szkolenia, przez które przeszli nasi rysownicy. Natomiast najważniejsze dla dalszych losów Studia będzie rozstrzygnięcie nie na poziomie techniki, tylko na poziomie tego, co i w jaki sposób chcemy opowiedzieć światu.

Czy nie kusi Pana chęć poeksperymentowania w branży produkującej filmy animowane?

Jest to kwestia spojrzenia na siebie samego i konfrontacji z własnym ego, czyli nie eksponowanie siebie, tylko postawienie na zespół i na dzieło. Po drugie jest to też kwestia zostawienia śladu po sobie. Moim naturalnym obowiązkiem będzie wpływ na produkcję serii dokumentalnej o Studiu, którą mamy w planach, czy też na nasze nowe filmy animowane.

Patrząc przez pryzmat doświadczenia jako producenta filmów dokumentalnych, z którego filmu jest Pan najbardziej dumny i do którego z sentymentem najchętniej wraca Pan po latach?

Skupię się na filmie pod tytułem „Olter”. Film ten opowiada historię perkusisty z zespołu „Miłość”, który nazywał się Jacek Olter i zginął śmiercią samobójczą. Dla mnie był to bardzo osobisty film, również ze względu na ludzi, z którymi przy tej produkcji współpracowałem – z reżyserem i scenarzystą Krystianem Matyskiem i współproducentem, czyli Marcelem Kuśmierczykiem. Samego Jacka Oltera znałem tylko z koncertów grupy „Miłość”, a główną motywacją dla mnie był jeden odbiorca tego filmu, syn Jacka, czyli Teodor Olter, z którym od wielu lat zachowuję dobrą relację. Ten film był prezentem dla Teodora, po to by mógł zobaczyć obraz ojca, zachowany w formie filmu dokumentalnego.

Jeśli chodzi o rzemiosło dziennikarskie, to które medium było Panu najbliższe? Radio, telewizja czy prasa?

Każde z nich jest odrębną sztuką, choć wszystkie gdzieś ze sobą się łączą. Dziennikarz jest pasem transmisyjnym, przez który przechodzą informacje. Pisanie z całą pewnością nauczyło mnie dyscypliny panowania nad słowem, nad sekwencją wydarzeń. Z kolei radio, bo przede wszystkim realizowałem audycje na żywo, było dla mnie szkołą spontaniczności i szczerości, gdzie szybko trzeba nawiązać kontakt z drugim człowiekiem. Telewizja jest z kolei bardzo wymagającą matką, bo zaangażowana jest spora technika, a kluczowa jest umiejętność pracy w zespole.

Przez dłuższy czas był Pan związany z Telewizją Polską i Polskim Radiem, a później założył Pan własną firmę.  Jak ważna to była przygoda zawodowa?

Spróbowałem bardzo wielu rzeczy w telewizji, bo byłem zarówno prowadzącym program, redaktorem, dyrektorem programu, a także producentem. Ważne dla mnie było i jest, by odnaleźć się w miejscu, w którym jestem tu i teraz, i mieć poczucie, że coś ode mnie zależy. Miałem kilka takich momentów, kiedy czułem się jak w butach szytych na miarę. To był start własnej firmy Casablanca Studio, praca w radiowej Trójce czy w telewizyjnej Dwójce. Zawsze ważny był dla mnie, niezależnie od medium, kontakt z wysokiej klasy partnerem. Miałem szczęście, że byli to Grzegorz Brzozowicz, Robert Tekieli, Wojciech Cejrowski i Andrzej Horubała.

Nie tęskni Pan za dziennikarstwem?

Można powiedzieć, że jest to tęsknota za dziewczyną, z którą przeżyłem piękny czas, ale wiem, że ten czas już się skończył.

Rozpędu nabiera projekt związany z Interaktywnym Studiem Bajki i Animacji w Bielsku-Białej. Na kiedy przewidywany jest termin jego finalizacji?

Udało się doprowadzić do wyłonienia zwycięskiej firmy w przetargu i ten kontrakt już jest realizowany.  Od momentu podpisania umowy pomiędzy Studiem Filmów Rysunkowych i Bielskim Przedsiębiorstwem Budownictwa Przemysłowego jestem przekonany, że jest to firma bardzo dobrze przygotowana do tego zadania i mam nadzieję, że Interaktywne Centrum Bajki i Animacji powstanie do jesieni 2023. Polegamy na trzech źródłach finansowania: fundusze z Mechanizmu Finansowego Europejskiego Obszaru Gospodarczego, fundusze z Ministerstwa Kultury, a także fundusze od miasta Bielsko-Biała.

Czy oprócz interaktywnej funkcji muzealnej w planach jest również wznowienie produkcji filmów animowanych?

Pani pytanie jest o tyle zasadne, że nie chciałbym, byśmy stali się, jako pracownicy Studia wyłącznie kustoszami muzeum animacji, umieszczonym w budowanym przez nas Interaktywnym Centrum Bajki i Animacji. Szczęśliwie otrzymaliśmy pokaźną dotację ze strony Ministerstwa Kultury na ponowne wszczęcie produkcji filmów.

Również filmy animowane dla osób dorosłych?

Jesteśmy na etapie rozwoju filmu pełnometrażowego adresowanego do widza dorosłego, czyli starszej młodzieży i widza dorosłego. Pracujemy też nad dwoma serialami, odpowiednio dla dzieci i młodzieży.

Jaka jest kondycja współczesnej animacji i czy ten kierunek ma przyszłość w dzisiejszych czasach?

Animacja jest taką dziedziną sztuki filmowej, która ma przed sobą niezwykłą przyszłość, bo jest dziedziną, w której można wykreować dowolną rzeczywistość. Nie ma tu ograniczeń, poza umysłem samego rysownika. Animacja jest ważnym elementem gier komputerowych, filmów fabularnych, jeśli chodzi o efekty specjalne, jest też wszechobecna w reklamie. Moim celem jest, by Studio Filmów Rysunkowych włączyło się w ten krwiobieg, związany z niezwykłą szansą kreatywną i komercyjną jaką daje animacja.

Kto będzie głównym odbiorcą Interaktywnego Centrum Bajki i Animacji?

W takim powszechnym i najprostszym odbiorze będą to dzieci, które faktycznie będą stanowiły największą grupę odwiedzających, ale sądzę, że grupa odbiorców, do której powinniśmy się odwołać to generacja 60 plus i 50. plus i 40. dlatego, że są to ludzie, którzy w sposób świadomy przeżyli jako dzieci fascynację bielskimi kreskówkami i wciąż niosą w sobie dziecięce emocje z tamtego czasu.

Rozmawiała Małgorzata Irena Skórska

Życie jest najlepszym reżyserem – rozmowa z DAGMARĄ DRZAZGĄ o jej najnowszym filmie „Draugen”

Robiąc film dokumentalny należy nie tylko „przepytywać” ludzi, ale samemu się na nich otworzyć, coś im ofiarować. Poza tym, zwracać uwagę na detale, atmosferę i jeszcze w tym wszystkim znaleźć jakąś… poezję – mówi Dagmara Drzazga, reżyserka filmu „Draugen”, który na XII Festiwalu „Niepokorni Niezłomni Wyklęci” otrzymał Nagrodę im. rtm. Witolda Pileckiego dla najlepszego filmu podejmującego tematy wolnościowe, w rozmowie z Małgorzatą Ireną Skórską.

 

Jaka jest historia bohatera filmu dokumentalnego „Draugen”? 

 

To opowieść o młodym mężczyźnie ze Śląska, który wywodził się z rodziny o tradycjach powstańczych. Warto dodać, że działał w harcerstwie i czuł się Polakiem. Kiedy wybuchła wojna został powołany do Wehrmachtu, a później – jako niemiecki żołnierz – wysłany do Norwegii. Jeszcze podczas swojego pobytu w Mikołowie poprzysiągł sobie, że nigdy nie będzie służyć Niemcom. Słowa dotrzymał. W filmie pojawia się również wzruszający wątek wielkiej miłości, bo  Wojciech Bógdoł, bohater filmu, zakochał się z wzajemnością w norweskiej dziewczynie, Liv. Wystarczyło tylko przeczekać wojnę na malutkiej, spokojnej północnej wyspie. Tyle, że Wojciech czekać nie chciał. Przyłączył się do norweskiego ruchu oporu…

 

Jak narodził się pomysł ten film?

 

Kilka lat temu odnalazł mnie pewien starszy pan. Poszukiwał śladów swojego młodego wujka – Wojciecha Bógdoła, który podczas II wojny zginął w Norwegii. Pan Staroszczyk, bo o nim mowa, przez wiele lat gromadził materiały i próbował odpowiedzieć sobie na pytanie: co się tam właściwie stało? Wcześniej zobaczył jeden z moich filmów i postanowił zainteresować mnie tą historią. Jak widać skutecznie, skoro zdecydowałam się pojechać aż na Kvitsøy i zrealizować film o Wojciechu, albo Albercie, bo takie imię nadali mu Niemcy.

 

Jak bardzo skomplikowany był proces realizacji filmu i w jaki sposób udało się Pani dotrzeć do materiałów archiwalnych?

 

To najtrudniejszy film, jaki do tej pory zrobiłam. Przebicie się przez różne materiały archiwalne, dokumentacja, napisanie scenariusza to jedno. Ale przecież trzeba było tam pojechać, nakręcić zdjęcia, rozmawiać z ludźmi, ułożyć dramaturgię tej opowieści! Łatwo wymyślić temat siedząc przy biurku, tylko jak to wszystko potem ogarnąć? I tak, krok po kroku, szukając różnych kontaktów dotarłam do Torill Ramstad, która do dzisiaj mieszka na Kvitsøy. Muszę przyznać, że wzruszam się ogromnie, kiedy myślę, że cała społeczność tej wysepki postanowiła pomóc nieznanej im przecież reżyserce z Polski. Bez tych życzliwych ludzi ten film by nie powstał. Oni pielęgnują wspomnienia, kolekcjonują przedmioty z dawnych lat, fotografie, założyli lokalne centrum historyczne. Przeszłość jest dla nich bardzo ważna.

 

Gdzie były kręcone zdjęcia do filmu „Draugen”?

 

W dużej mierze na Kvitsøy, gdzie rozegrała się ta historia. To niezwykle piękne miejsce. Na Kvitsøy mieszka najmniejsza społeczność w Norwegii. W kwietniu 1940 roku przypłynęli tam Niemcy i założyli swoją bazę wojskową. Wyspa stała się częścią Wału Atlantyckiego, a Niemcy pilnowali, by Alianci nie mogli dostać się do fiordów. Kolejne zdjęcia kręciliśmy w Stavangerze, a potem dalej – 350 kilometrów na północ – w Bergen. To właśnie tam, przed sądem Kriegsmarine, stanął mój filmowy bohater w listopadzie 1944 roku i tam zginął. Chciałam dotrzeć do norweskich archiwów i to się udało. Oprócz tego zdjęcia realizowaliśmy na Śląsku.

 

Ekipa z TVP3 Katowice na wyspie Kvitsøy: Dagmara Drzazga, dźwiękowiec Krzysztof Skrzypczak i kierowca Tomasz Adamik.  Fot. Kamil Kastelik

 

Z jakimi trudnościami borykała się Pani podczas realizacji filmu dokumentalnego, na podstawie opowieści i relacji ostatnich świadków tamtej historii? Jak to wszystko wyglądało za kulisami, z punktu widzenia dokumentalisty i scenarzysty?

 

W Norwegii z ekipą z TVP3 Katowice łącznie byliśmy dwanaście dni. To bardzo mało. Na zdjęciach spędzaliśmy po szesnaście godzin dziennie; dzień zacierał się z jasną nocą. Musieliśmy maksymalnie wykorzystać ten czas. Dodatkową trudność stanowiła bariera językowa. Starsze pokolenie mieszkańców  Kvitsøy mówi tylko po norwesku. Myślę, że mam wielkie szczęście do ludzi. Pomógł nam przemiły Polak, który od lat mieszka w Stavangerze – Antoni Czajkowski.

 

Czy w filmie w pełni dokumentalnym reżyser może pozwolić sobie na wprowadzenie elementów fabularyzacji?

 

Może. W „Draugenie” jednak nie było żadnych elementów fabularyzowanych, bo ja tego nie lubię i zwyczajnie tego nie robię.

 

Dużo czasu spędziła Pani również w centrum historycznym na norweskiej wyspie. Jakie dokumenty archiwalne zostały wykorzystane w filmie?

 

Niezwykle wzruszające listy, które bohater pisał do swojej rodziny. Dzielił się w nich najpierw codziennym żołnierskim życiem, a potem – już po wyroku – oczekiwaniem na śmierć. Z archiwów norweskich dowiadujemy się jak wyglądały egzekucje. Motywem przewodnim filmu uczyniłam korespondencję pomiędzy Liv, a rodziną Wojciecha; listy te były pisane przez wiele lat po wojnie. To również bardzo mnie poruszyło.

 

Z jednej strony dramat bohatera, a z drugiej niespełniona miłość, czyli akcent dramatyczny, wzruszający, ale i pozytywny…

 

Miłość jest silniejsza niż śmierć…

 

Co oznacza tytuł filmu „Draugen”?

 

Film nosi tytuł „Draugen”, bo wydał mi się on bardzo symboliczny. Był to kryptonim tajnej operacji, którą przygotowywała mała grupa mężczyzn mieszkających na Kvitsøy. Ich działalność wywiadowcza polegała na kopiowaniu map, zaznaczaniu odpowiednich miejsc, informowaniu o rozmieszczeniu jednostek niemieckich i innych detalach dotyczących działań stacjonujących tam Niemców. Te informacje były przekazywane do Stavangeru, a potem dalej do Anglii i do Aliantów. Draugen to mityczny norweski potwór morski, którego bardzo obawiali się rybacy wypływający w morze na połów. Kto go zobaczył, wkrótce ginął. Być może nazwa ta miała być złowróżbna dla Niemców, ale – niestety – okazała się taka dla Wojciecha.

 

Akcja filmu toczy się w cieniu wojny. Na czym tak naprawdę polegała konspiracja Wojciecha-Alberta?

 

Albert-Wojciech był wartownikiem i miał prawo wchodzić do pomieszczenia sztabu. Nikt nie przypuszczał, że zaangażuje się w działalność wywiadowczą. Został osądzony jako szpieg, ale jak napisał w liście do swoich rodziców – „Ja dla Polski szpiegowałem”.

 

Jak trudne było pisanie samego scenariusza do filmu dokumentalnego na bazie materiałów archiwalnych?

 

Najważniejsza była kwestia uruchomienia wyobraźni, zebranie wszystkich elementów w całość. Nigdy nie byłam w tamtym miejscu, więc to stanowiło duże wyzwanie. Scenariusz w takim wypadku musi znacznie różnić się od gotowego filmu, bo rzeczywistość przynosi lepsze rozwiązania i podsuwa sceny, których by się nie wymyśliło. Życie zawsze działa na korzyść, jest najlepszym reżyserem. Reżyser musi być obserwatorem i jednocześnie psychologiem. Należy nie tylko „przepytywać” ludzi, ale samemu się na nich otworzyć, coś im ofiarować. Poza tym, zwracać uwagę na detale, atmosferę i jeszcze w tym wszystkim znaleźć jakąś… poezję. Nie chciałam robić filmu tylko o wojnie. Bardziej interesowała mnie samotność tego chłopaka, tęsknota za domem. Trafił przecież w miejsce, którego na pewno nawet nie mógł sobie wcześniej wyobrazić! W porównaniu ze Śląskiem krajobraz Kvitsøy miejscami wygląda jak z Księżyca! I tam właśnie Wojciech znalazł swoją pierwszą miłość. Te różne wątki i emocje starałam się przekazać.

 

Kto jest autorem ścieżki dźwiękowej w filmie?

 

To wynik drobiazgowej pracy z kolegą – Łukaszem Kozerą, który jako ilustrator muzyczny mi pomagał.   Muzyka pochodzi ze zbiorów fonoteki Telewizji Polskiej. Jednak oprócz muzyki, ogromnie ważną rolę odgrywają różnego rodzaju efekty. To one tworzą audialną przestrzeń w tym filmie. W tym miejscu moje ukłony w stronę Beaty Widuch, znakomitej montażystki TVP3 Katowice, z którą miesiącami ślęczałyśmy nad całością. Podziękowania również dla Witolda Kornasia, autora wspaniałych zdjęć, Krzysia Skrzypczaka – naszego dźwiękowca, Tomka Adamika, który nas tam bezpiecznie dowiózł oraz – least but not last – Krystyny Nowojskiej, producentki filmu. Praca z taką ekipą była dla mnie wielką radością!

 

Rozmawiała Małgorzata Irena Skórska, fot. Maciej Knapa

 


 

Dagmara Drzazga

Dziennikarka i reżyserka Telewizji Polskiej, od lat związana z katowickim oddziałem TVP. Autorka filmów dokumentalnych, reportaży, artykułów naukowych i esejów. Była jurorem międzynarodowych festiwali filmowych i telewizyjnych w Katarze, Irlandii, Danii, Bułgarii i na Słowacji, a jej filmy prezentowane były w Polsce, Stanach Zjednoczonych, Armenii, Luksemburgu, Niemczech, Szkocji, we Włoszech, na Łotwie i w Izraelu. Laureatka wielu nagród, m.in. Prix Italia, Nagrody SDP im. Macieja Łukasiewicza, przyznanej za publikację na temat współczesnej cywilizacji i kultury oraz popularyzację wiedzy. Prof. Uniwersytetu Śląskiego, dr hab., wykłada w Szkole Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego UŚ w Katowicach.

 

Muszę dotknąć – rozmowa z WITOLDEM GADOWSKIM o jego najnowszym filmie  

Film „Święci z Doliny Niniwy” opowiada o tym, ile trzeba płacić za wyznawanie własnej religii, o najbardziej niewinnych ofiarach wojny, którymi są dzieci. Nie oszczędzam widzom makabry. Zresztą wojna jest dużo bardziej drastyczna, niż  pokazałem – mówi Witold Gadowski, dziennikarz, publicysta, autor filmowych dokumentów śledczych, wiceprezes SDP, w rozmowie z Małgorzatą Ireną Skórską.

 

Jest pan dziennikarzem, reporterem, korespondentem wojennym, autorem książek, ale również reżyserem filmów dokumentalnych. W jakim stopniu wykorzystuje Pan rzemiosło dziennikarskie w procesie tworzenia dokumentów śledczych?

 

Najpierw byłem dziennikarzem i reporterem, ale przez cały ten okres, w którym intensywnie uprawiałem ten zawód, poszukiwałem różnych innych form wyrazu. Nie ukrywam, że na samym początku przygody dziennikarskiej, wyrażanie rzeczywistości poprzez pisanie było dla mnie wystarczające. W pewnym momencie poczułem, że dotychczasowe działania reportersko-dziennikarskie nie gwarantowały już pełnej satysfakcji, dlatego równolegle rozpoczęła się moja przygoda z filmowym dokumentem śledczym. Na początku najwięcej filmów realizowałem do magazynu reporterów „Superwizjer” w telewizji TVN. Produkowałem filmy dokumentalne o najpoważniejszych aferach, w tym między innymi o głośnej aferze paliwowej, gazowej, prywatyzacji PZU, a także o terrorystach. Kolejne kontrowersyjne realizacje filmowe mojego autorstwa skupiały się na tematach związanych z przemytem kokainy. Poszedłem też tropem rosyjskich mafiozów. Równocześnie zrobiłem film zatytułowany „Mitzvah”, który opowiada o nielegalnym handlu organami. Oczywiście przez cały czas realizowałem różne inne tematy, które znalazły wyraz w moich filmach. Filmów mojego autorstwa jest kilkadziesiąt.

 

W którym momencie narodził się pomysł na dokument o wojnie na terenach Państwa Islamskiego?  

 

Trudno powiedzieć, w którym to nastąpiło momencie, jednak niespodziewanie pojawiła się chęć stworzenia filmu o współczesnej wojnie. W taki sposób powstał pierwszy polski film o Państwie Islamskim pod tytułem „Insha Allah. Krew męczenników”. Nakręciłem go w czasie, kiedy w Polsce Państwo Islamskie było jeszcze tylko pustym terminem, bo właściwie nikt się tym tematem nie zajmował. Zaraz po odbiciu Mosulu z rąk Państwa Islamskiego, pojechaliśmy tam z całą ekipą. Zresztą byliśmy na tamtym terenie pierwszymi polskimi dziennikarzami.

 

„Święci z Doliny Niniwy” to najmłodsze dokumentalne dzieło filmowe Pana autorstwa. Jaka jest fabuła tego filmu?

 

Film „Święci z Doliny Niniwy” opowiada o tym, ile trzeba płacić za wyznawanie własnej religii, aby być wiernym sobie, o najbardziej niewinnych ofiarach wojny, którymi są dzieci. Jest to dokument opowiadający o drastycznej sytuacji ofiar Państwa Islamskiego.

 

Czy można zaryzykować stwierdzenie, że najnowszy film jest dla Pana najważniejszy?

 

Odważę się powiedzieć, że pod kątem realizacyjnym jest to mój najlepszy film dlatego, że mogłem go tworzyć samodzielnie bez żadnych ograniczeń i dokładnie tak, jak sobie wyreżyserowałem. „Święci z Doliny Niniwy” ma dobrą postprodukcję i pod kątem dramaturgicznym jest dopracowany. Wyraz artystyczny tej produkcji jest dokładnie taki, jak sobie zaplanowałem. Zresztą muszę podkreślić, że nawet reporterski cykl „Łowca smoków”, który tworzyłem dla telewizji publicznej, nigdy nie dawał takiego komfortu realizacji, jak właśnie ten najnowszy dokument. Podkreślę, że nigdy wcześniej nie miałem tak dopracowanego filmu, jak ten najnowszy i niewątpliwie jest to jeden z najlepszych moich autorskich filmów.

 

Jak długo trwał proces realizacji filmu?

 

Film w całości został zrealizowany ze środków pochodzących ze zbiórki publicznej. Nie korzystałem ze wsparcia finansowego z żadnych funduszy ani spółek Skarbu Państwa,  ani też z telewizji. Film „Święci z Doliny Niniwy” trwa łącznie siedemdziesiąt trzy minuty. Zdjęcia kręciliśmy na terenie Iraku, a cały ten proces trwał ponad rok. Samo przygotowanie dokumentacji było dość skomplikowane i wydłużone w czasie, jednak pracowałem ze znakomitą ekipą filmowców, z którą już wcześniej zrealizowaliśmy wiele filmów. To sprawdzony zespół odważnych osób, którzy udają się ze mną w miejsca, które innych przyprawiają o drżenie. Zdjęcia są znakomite. Muzykę skomponował Robert Janson, ja jestem autorem słów do piosenki „Niebo zgwałconych aniołów”, którą zaśpiewała Anna Józefina Lubieniecka. Ścieżka dźwiękowa doskonale oddaje klimat tamtych wydarzeń, kiedy to w 2015 roku Państwo Islamskie zaatakowało chrześcijańskie miasto Kara Kusz. Powiem nieskromnie, że ten film jest odrębnym głosem w całej polskiej produkcji i nie ma drugiego takiego. Warto podkreślić, że oprócz znakomitej ścieżki dźwiękowej, o której już wspomniałem, w filmie pojawiają się również urozmaicone akcenty językowe, bo są zarówno wątki z językiem aramejskim, trzy dialekty kurdyjskie, dwa arabskie, angielski, polski, a to, jeśli chodzi o języki, już prawie cała Wieża Babel.

 

W jaki sposób dotarł Pan do swoich bohaterów?

 

Zdecydowanie pomogły tu wcześniejsze wyjazdy na Bliski Wschód, gdzie wcześniej zawarłem wiele znajomości. Na pewno nie zrealizowałbym tego filmu bez wsparcia kurdyjskich dowódców wojskowych, których poznałem dużo wcześniej, w czasie wojny z Państwem Islamskim. Sądzę, że nie dotarłbym do bohaterów filmu bez wcześniejszego pobytu na Bliskim Wschodzie.

 

Jakie jest główne przesłanie filmu „Święci z Doliny Niniwy”?

 

Jest bardzo proste i ukazuje się na końcu filmu. Chodzi o przesłanie skierowane do wszystkich dzieci, którym wojna w okrutny sposób odebrała dzieciństwo. Fabuła filmu oparta jest na kilku równolegle rozwijających się opowieściach, w tym między innymi o polskim żołnierzu, który walczył w jednostkach chrześcijańskich broniąc wiosek przed Państwem Islamskim. Warto podkreślić, że bohater robił to wszystko nie jako najemnik, ale jako człowiek dobrej woli, który nagle poczuł w sobie potrzebę walki. Mamy też do czynienia z opowieścią o chłopcach, których dopadła machina wojenna. Drastyczne obrazy pokazujące to, co wojna z nimi zrobiła, rozszarpują serca. Kadry pokazujące zwęglone i pozabijane ciała oddają klimat tego, co wcześniej tam widziałem i tak to właśnie sfilmowałem. Jednym słowem, nie oszczędzam widzom makabry. Zresztą ten obraz wojny jest dużo bardziej drastyczny, niż pokazałem.

 

Film miał już swoją premierę w Oświęcimiu podczas II Marszu Życia Polaków i Polonii, a także w Krakowie i Częstochowie. Podczas projekcji mógł Pan na żywo obserwować reakcje swojej widowni. Co w takim momencie odczuwa reżyser dokumentu?

 

Śledziłem przebieg emocji na twarzach odbiorców i dyskretnie sprawdzałem czy to, co zrobiłem jest adekwatne i czy to, co chciałem pokazać i zarazem przekazać, odbija się na ich obliczach, a później także w ich opiniach. Nie ukrywam, jak bardzo satysfakcjonujący jest moment, kiedy prezentuję widzom film i równocześnie widzę ich reakcje. Po projekcji „Świętych z Doliny Niniwy” odbyło się też kilka prelekcji w dużych salach, w tym również w Częstochowie, z udziałem arcybiskupa Wacława Depo, co zresztą miało dla mnie duże znaczenie. Pamiętam moment, kiedy przy końcowej piosence zapanowała długa cisza, po której nastąpiły brawa. Sądzę, że to była największa nagroda dla reżysera. Widziałem łzy w oczach widzów, a to największy dowód na to, jak ten materiał ich poruszył. Warto było zrobić ten film żeby taki efekt osiągnąć.

 

Widz producentem filmu to Pana motto. Czy może Pan rozwinąć myśl?

 

Od pewnego czasu to moja metoda na realizowanie filmów. Widzowie są producentami w takim sensie, że jeśli chcą zobaczyć film, co sami płacą na fundusz realizacji. Warto podkreślić, że to nie są tanie filmy, bo dla przykładu budżet „Świętych z Doliny Niniwy” przekroczył 250 tysięcy złotych. Ludzie jednak płacą, co świadczy tylko o tym, że chcą oglądać wbrew temu, że telewizja publiczna, czy też inne stacje, nie pokazują tych filmów. Widz jest producentem, bo buduje fundusze tych filmów. Jak tylko minie pandemia SARS-CoV-2 i znikną wszystkie obostrzenia, to ruszam z produkcją kolejnego filmu. W chwili obecnej z filmem „Święci z Doliny Niniwy” mam problem z dystrybucją właśnie ze względu na obowiązujące obostrzenia pandemiczne.

 

Gdzie będzie można zobaczyć projekcję filmu „Święci z Doliny Niniwy”?

 

Jak znikną obostrzenia i jeśli nic nie stanie na przeszkodzie to będę chciał pokazać najnowszy mój film w warszawskiej siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich przy ulicy Foksal. Zresztą planuję kilka takich pokazów na terenie Warszawy. Nie ukrywam, że projekcja tego filmu wymaga dobrej jakości aparatury, a także dużego ekranu, bo zastosowałem w nim najnowsze techniki dźwiękowe i wizyjne. „Święci z Doliny Niniwy” traci wiele walorów na małym ekranie, a zyskuje gdy mamy do dyspozycji pełną panoramę. Będę go pokazywał, mam nadzieję już wkrótce, ale podkreślam, że wszystko w tym momencie uzależnione jest od tego, na co pozwolą warunki pandemiczne.

 

Jako reżyser filmów dokumentalnych z pewnością wykorzystuje Pan wiele zabiegów dziennikarskich. Czy te wszystkie formy reportażowe, o których wcześniej Pan wspominał, sprawdzają się również przy produkcji dokumentów śledczych?

 

Nie ukrywam, że mam bardzo trudny charakter, dlatego, że jak coś sobie wykreuję to staram się to tworzyć dokładnie tak, jak sobie wymyśliłem. Z mojego punktu widzenia wybrałem dla siebie wariant najbardziej bezpieczny, bo sam jestem producentem swoich filmów. Z tego względu, że podczas procesu tworzenia filmu  trudno mi porozumieć się z kimkolwiek, dlatego całą ekipę w postaci operatorów i montażystów dobieram sobie sam. Taki wariant najbardziej mi odpowiada, ponieważ jak coś się popsuje, to sam mogę sobie udzielić reprymendy. Jednym słowem, wchodząc w rolę reżysera filmowego, sam ponoszę odpowiedzialność za całokształt, czyli od finansów do efektu końcowego filmu.

 

Skąd pomysł na analizę islamskiego zagrożenia terroryzmem?

 

Mam taką naturę, że sam lubię dotykać pewnych zjawisk, zanim się na ich temat wypowiem. Zatem jak tylko zaczął się gotować Bliski Wschód na nowo, to ja już tam byłem.. Zacząłem się z bliska temu wszystkiemu się przyglądać, sporo też na ten temat pisałem i robiłem też mnóstwo zdjęć, aż w końcu doszedłem do takiego wniosku, że muszę stamtąd zrobić kilka filmów… i tak się zaczęło…

 

 

Rozmawiała Małgorzata Irena Skórska

 

 

Wszystko jest historią – rozmowa z dr JĘDRZEJEM LIPSKIM, autorem filmów dokumentalnych

Praca dziennikarza uczy analizowania, odkrywania związków przyczynowo- skutkowych oraz kształtuje pewien rodzaj wrażliwości na sprawy ludzkie, bo opisywaniem ludzkich spraw i losów właśnie zajmuje się dziennikarz – mówi dr Jędrzej Lipski, historyk, dziennikarz telewizyjny, twórca filmów dokumentalnych,  w rozmowie z Małgorzatą Ireną Skórską.

 

Jest Pan reżyserem filmów dokumentalnych. Wcześniej, przez wiele lat był Pan dziennikarzem. Jak rozpoczęła się przygoda z dokumentem telewizyjnym?

 

Przygoda z dokumentem telewizyjnym, czy raczej z filmem dokumentalnym to zwieńczenie mojej drogi zawodowej. Dziennikarz, redaktor, twórca… W zawód dziennikarza wszedłem z tzw. marszu, z podziemia, w które zszedłem nie godząc się na narzucony bagnetami totalitaryzm, na krzywdę ludzką, niesprawiedliwość, nieuczciwość. Dla mnie zawód dziennikarza był naturalną drogą zawodowego rozwoju. No i w pewnym momencie poczułem potrzebę zmian. Nadażyła się okazja, możliwość wypróbowania swoich sił jako dokumentalista… I tak się zaczęło… Pierwszy duży film dokumentalny to film o historii Wolnych Związków Zawodowych pt. „Zanim wybuchł sierpień”. Potem była historia Kazimierza Świtonia, Anny Walentynowicz i wielu, wielu innych bohaterów godnych zapamiętania.

 

W jakim stopniu warsztat dziennikarza telewizyjnego współgra z warsztatem reżysera filmów dokumentalnych?

 

Nigdy nie byłem dziennikarzem telewizyjnym w takim podstawowym znaczeniu, newsowym.  Praca w telewizji, to już etap dojrzałej pracy redaktorskiej, redakcjynej, koncepcyjnej. Jednak muszę przyznać, że wykonywanie zawodu dziennikarza uczy innego, bardziej wnikliwego postrzegania otaczającej nas rzeczywistości, toczących się zdarzeń, zawsze układających się w jakąś historię. Praca dziennikarza uczy dokładniejszego analizowania każdego tematu, odkrywania związków przyczynowo- skutkowych. Zawód dziennikarza kształtuje też pewien rodzaj wrażliwości, o której już mówiłem, wyjątkowego wyczulenia na sprawy ludzkie, bo opisywaniem ludzkich spraw i losów właśnie zajmuje się dziennikarz.

 

W swoim dorobku filmowym głównie skupia się Pan na ważnych postaciach historycznych. I tak na przykład w filmie dokumentalnym Doceniałam każdy przeżyty dzień” wyeksponował Pan postać legendarnej działaczki pierwszej Solidarności”. W jaki sposób dotarł Pan do historii Anny Walentynowicz i za pomocą jakich technik udało się tak doskonale wyeksponować psychologiczny portret bohaterki?

 

Każdy bohater filmów, przy których pracowałem ma w sobie coś wyjątkowego. Coś, co przyciąga, fascynuje i nie pozwala przejść nad tym do porządku dziennego. Anna Walentynowicz to bohaterka naszych czasów. Matka „Solidarności”. Każdy, dosłownie każdy Polak powinien znać jej życie. Życie osoby uczciwej, skromnej, prawej, pełnej pokory i wiary. Dla ukazania postaci Anny Walentynowicz wystarczyła tylko jej opowieść, niepotrzebne było stosowanie jakichkolwiek technik, tricków filmowych. Smutne było tylko to, że aby zrealizować film dokumentalny o Annie Walentynowicz, musiała wydarzyć się katastrofa. Poznałem Annę Walentynowicz wiele lat temu. Już w trakcie pracy nad filmami dokumentalnymi o Kazimierzu Świtoniu, czy powstawaniu w Polsce Wolnych Związków Zawodowych spotykałem panią Anię i miałem zaszczyt zarejestrować kamerą jej wspomnienia. Wiele godzin nagrań, rozmów i spotkań pozwoliło mi poznać jej sposób bycia, filozofię życiową, poglądy. Prostota, pogoda ducha, wiara w człowieka. Więc… wystarczyło tylko posłuchać jej opowieści o tym jak żyła…

 

W 2012 roku został zrealizowany dwuodcinkowy dokument dla TVP Historia, którego jest Pan współautorem- Katastrofa gibraltarska 1943. Ostatni świadkowie”. Jak wyglądał proces docierania do bohaterów filmu, byłych żołnierzy brytyjskiej armii, którzy brali udział w akcji ratunkowej po zatonięciu samolotu z generałem Sikorskim na pokładzie?

 

W 2012 roku przeczytałem w prasie artykuł opisujący losy, żyjących jeszcze świadków katastrofy giblartarskiej. I natychmiast postanowiłem, postanowiliśmy, bo pracował przy tym zespół ludzi, do nich dotrzeć i zarejestrować ich wspomnienia. To była dość skomplikowana sprawa. Otóż, ci dwaj brytyjscy żołnierze, jeden nurek, drugi telegrafista, żyli sobie spokojnie, jeden w Hiszpanii, drugi w Północnej Walii, przez wiele lat i nikt z badaczy tematu katastrofy do nich nie dotarł. Trzeba było ich namierzyć, zdobyć adresy, zgody ich i ich rodzin na nagranie. Potem zdobyć środki finansowe, polecieć, nagrać, zrealizować materiał i już. Trzeba było się spieszyć. Obydwaj żołnierze, gdy ich nagrywaliśmy byli już po 90-tce.

 

Jak śliska jest granica pomiędzy filmem dokumentalnym a fabularyzowanym dokumentem na przykładzie filmu z 2017 roku Urodziłam się pierwszego września”? Na ile reżyser filmu dokumentalnego, w którym prezentowane wydarzenia poddane są procesom fabularyzacji, może sobie pozwolić?

 

Nie ma śliskiej granicy. Fabularyzacja w filmie dokumentalnym, sceny rekontrukcyjne, są formą wyrazu, podkreślającą, a czasem uzupełniającą dokumentalną opowieść filmu. Czy można sobie pozwolić na fabularyzację czy rekonstrukcję? Bardziej na rekonstrukcję, dla podkreślenia czegoś ważnego w filmie. Tak, moim zdaniem tak. Ważne jest w tym przypadku coś innego. Ważna jest kwestia smaku. Umiejętność wyważenia proporcji, i sposobu użycia fabuły jako narzędzia służącego konstrukcji narracji i budowy dramaturgii w filmie dokumentalnym. Granica leży tam, w tym miejscu, w którym,  zatracamy trzeźwość spojrzenia dokumentalisty i narażamy się na brak zrozumienia odbiorcy i… śmieszność.

 

W ramach cyklu odcinkówBohaterowie zapomniani” realizowanych dla TVP3 Katowice, niedawno pokazał Pan sylwetkę sekretarz generalnej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Dlaczego los Janiny Jadwigi Chmielowskiej jest bohaterski i dlaczego zapomniany?

 

Jadwiga Chmielowska jest bohaterem walki o niepodległość Polski, Łotwy, Litwy, Estonii… Od samego początku związana z „Solidarnością”, podziemną „Solidarnością”, „Solidarnością Walczącą”, najdłużej ukrywająca się działaczka podziemia opozycyjnego lat 80. i najdłużej ściganą listami gończymi. Dwudziestominutowy odcinek cyklu „Bohaterowie Zapomniani” to zaledwie przyczynek do przywracania pamięci o jej bohaterstwie. Dlaczego „zapomniana”? Czy jej postać została opisana na kartach podręczników szkolnych? Nie. Czy przeciętny uczeń szkoły średniej, może wymienić jej nazwisko w panteonie polskich patriotów? Nie sądzę… Zdrajcę Wałęsę wciąż hołubią, a o takich postaciach jak Chmielowska, czy wspomniana wcześniej Anna Walentynowicz wciąż się milczy. To wstyd.

 

Który z filmów dokumentalnych Pana autorstwa jest z Pana punktu widzenia najważniejszy i dlaczego?

 

Każdy z nich opowiada jakąś historię, czyjąś historię. Trudno powiedzieć, który jest najważniejszy. Wszystkie mają w sobie tę samą wartość nadrzędną, misję… ale, najważniejszy film to jest zawsze ten jeszcze niezrealizowany….

 

W 2020 roku powstał film Ulotki i kamienie”, którego jest Pan reżyserem i autorem scenariusza. Nad czym aktualnie Pan pracuje?

 

„Ulotki i kamienie” to film dokumentalny opowiadający o patriotyzmie młodych ludzi, nastolatków, którzy w godzinie próby, nie zawahali się. W ciągu jednej nocy stali się konspiratorami gotowymi ruszyć do walki o wolność ojczyzny. To wyjątkowi młodzi ludzie, a moim obowiązkiem było o nich opowiedzieć tak jak umiałem najlepiej. Pracuję, przygotowuję się do kilku filmów dokumentalnych, ale o tym mogę opowiedzieć jak już je zrealizuję. Tematyka taka sama…. nie odbiegają od moich ścieżek wypełnionych historią, życiem zwykłych ludzi, i ich bohaterstwem. Bo, jak Pani słusznie zauważyła, u mnie wszystko jest historią.

 


 

dr Jędrzej Lipski

Historyk, reżyser i scenarzysta, twórca filmów dokumentalnych. Z wykształcenia historyk, doktor filozofii, wykładowca akademicki, producent filmowy, sekretarz Oddziału SDP w Katowicach. Autor wielu telewizyjnych programów publicystycznych,  reportaży, i filmów dokumentalnych, m.in. cykli: „Encyklopedia Solidarności”, „Żołnierze Wyklęci”, „Bohaterowie zapomniani”, „Mistrzowie dokumentu z historią w tle”. Autor i współautor filmów dokumentalnych, m.in. „Doceniałam każdy przeżyty dzień”, „Okruchy rozbitego dzbana”, „Klamra”, „W przedsionku śmierci”, „Na tropie zdrady”, „Wojna Totalna”, „Lawina”, „Urodziłam się pierwszego września”, „Ulotki i Kamienie”, „Zbuntowany Region”, „Tylko taniec”, „W pogoni za wiosną”, „Równoległe Światy Bogny Becker”,„Dokumentaliści”.

 

NASZA SONDA: Podsumowanie roku 2020 w mediach i prognozy na przyszły

Koniec roku to tradycyjnie czas refleksji nad minionymi wydarzeniami i pytań o przyszłość. Co ważnego w świecie mediów miało miejsce w kończącym 2020 roku i co mogą nam w tej dziedzinie przynieść kolejne 12 miesięcy?

 

 Jadwiga Chmielowska, sekretarz generalna SDP

Moim zdaniem najważniejszą rzeczą w tym roku było wykupienie z rąk niemieckich gazet oraz portali lokalnych i regionalnych. Następną istotną sprawą dla mnie jest to, że Radio Wnet otrzymało kolejne koncesje i może już nadawać w innych miastach. Warto zwrócić też uwagę na problemy z wydawaniem gazet w związku z pandemią SARS-CoV-2.

 

Co nas czeka? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, jednak spodziewam się, że będą duże naciski na dziennikarzy. Chodzi o to, aby nie pisali oni prawdy, żeby dalej zajmowali się głównie propagandą. To mnie bardzo martwi, bo tę propagandę widać we wszystkich kierunkach. Najważniejsze do przezwyciężenia są właśnie te „bańki informacyjne” i na to trzeba położyć większy nacisk. Do ludzi po prostu nie dociera właściwa informacja, a co za tym idzie, nie mogą oni podejmować rozsądnych decyzji. Poza tym okropne jest to, że artykuł 212 wciąż funkcjonuje, dziennikarze są zastraszani, wodzeni po sądach. Mam nadzieję, że w 2021 roku, po wielu latach starań, ten komunistyczny przepis wreszcie zniknie.

 

dr Jolanta Hajdasz, dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP, wiceprezes SDP

Najważniejsze wydarzenie w mijającym roku to oczywiście pandemia i związana z nią „infodemia”, czyli zalew informacjami na ten temat, niestety także nieprawdziwymi, fake’owymi. Ale, w mojej ocenie, najważniejszym wydarzeniem w Polsce w świecie mediów była zapowiedź zakupu niemieckiego wydawcy polskich gazet regionalnych, czyli spółki Polska Press, przez polską firmę PKN Orlen. Transakcję tę już określono mianem wybuchu bomby atomowej na naszym rynku prasy. Rzecznik Praw Obywatelskich widzi w niej powrót do „niechlubnych tradycji RSW Prasa-Książka-Ruch”, politycy opozycji i związane z nimi media alarmują o budowanej przez Orlen dyktaturze i głoszą, że dziennikarze mediów Polska Press muszą się bać utraty pracy, bo przecież Orlen ich wszystkich wyrzuci na bruk… Tymczasem ta transakcja to naprawdę wielka szansa na przełamanie dominacji wydawnictw zagranicznych na rynku regionalnej prasy drukowanej i regionalnych portali w Polsce. By zrozumieć, co tak naprawdę oznacza ten zakup niemieckiego wydawcy 20 z 24 gazet i licznych portali regionalnych przez polski podmiot trzeba uświadomić sobie z jak patologiczną sytuacją w mediach mamy do czynienia obecnie. Otóż, w wyniku skandalicznie przeprowadzonej w latach 90. prywatyzacji polskiej prasy drukowanej, dziś na tym rynku absolutnie królują podmioty zagraniczne. Najwięcej gazet w Polsce, bo około 200 milionów egzemplarzy sprzedaje niemieckie wydawnictwo Bauer, tuż za nim jest niemiecko-szwajcarski koncern Ringier Axel Springer, który sprzedaje blisko 120 milionów egzemplarzy gazet i czasopism, a numer trzy, ze sprzedażą ponad 100 milionów gazet drukowanych rocznie, to właśnie spółka Polska Press, której właścicielem jest niemieckie wydawnictwo Verlagsgruppe Passau. Ta firma jest praktycznie monopolistą na rynku mediów regionalnych, wydaje gazety takie jak „Głos Wielkopolski”, „Dziennik Zachodni”, „Gazeta Pomorska”, „Gazeta Wrocławska” czy „Dziennik Łódzki”. Tytuły są polskie, bo gazety te zaczęły się ukazywać tuż po II wojnie światowej, ale polscy czytelnicy nawet nie zdawali sobie sprawy, że właścicielem tej prasy jest ktoś z innego kraju. Gazety te zresztą są regionalne tylko z nazwy – w Poznaniu, Gdańsku czy Katowicach redaguje się zaledwie kilka stron, a reszta to wspólny przekaz z centrali w Warszawie. Ta transakcja to krok w dobrą stronę. Lepiej późno niż wcale.

 

W nadchodzącym roku spodziewam się niestety nasilenia walki i rywalizacji politycznej prowadzonej w mediach oraz pogłębiania procesów przechodzenia od mediów tradycyjnych do mediów cyfrowych. Pandemia tak bardzo przyspieszyła ten proces, że już niedługo może się okazać, iż media naprawdę masowe to tylko te czytane i odtwarzane w sieci, obojętnie czy na smartfonach, czy laptopach. Ale jestem coraz większą optymistką, jeśli chodzi o tradycyjne dziennikarstwo – ono przetrwa. Potrzebujemy informacji sprawdzanych przez dziennikarzy i zdobywanych z tzw. pierwszej ręki, potrzebujemy wywiadów, reportaży i filmów dokumentalnych. Wzrasta świadomość odbiorców i ich zapotrzebowanie na rzetelne i solidne informacje, pozbawione tej potężnej dawki emocji, którą dziś można spotkać we wszystkich wydaniach prasy, radia, telewizji i internetu.

 

Witold Gadowski, wiceprezes SDP

Najważniejszym wydarzeniem w świecie mediów była ogromna utrata wiarygodności głównych mediów, jeżeli chodzi o relacjonowanie prawdy o pandemii.

Czego możemy się spodziewać w nadchodzącym roku? Klientelizacji dziennikarzy, czyli dalszego upadku prestiżu i wiarygodności tego zawodu. W tej chwili właściciele mediów robią z dziennikarzy propagandystów, a ci, którzy się na to nie godzą, muszą się pożegnać z głównymi mediami.

 

Zbigniew Rytel, członek Zarządu Głównego SDP

W tym roku nie potrafiłbym wyróżnić jednego wydarzenia, które miałoby być jakoś szczególnie ważne dla świata dziennikarskiego. Natomiast zwróciłbym uwagę na dwa wyraźne zjawiska, które istniały już wcześniej, ale w minionych miesiącach pogłębiały się.

Pierwsze, to odchodzenie od podstawowej funkcji dziennikarstwa, czyli od informowania i wyjaśniania świata, w kierunku czystej rozrywki albo czystego infantylizmu, czy też czystej głupoty. Mam na myśli robienie newsów z wydarzeń kompletnie nieistotnych. Temu wszystkiemu sprzyjają nowe możliwości technologiczne, w tym też sztuczna inteligencja i boty, które wykluczają ingerencję człowieka. To wszystko powoduje, że dziennikarstwo w rozumieniu klasycznym przestaje być ważne i potrzebne.

Drugie niebezpieczeństwo to odchodzenie od pryncypiów dziennikarskich, w kierunku udziału w walkach politycznych, ideologicznych, a nawet szerzej, bo nie tylko o politykę tu chodzi. Konsekwencją jest zamykanie się grup mediów w swoich bańkach ideowych, co powoduje, że odbiorca przestaje dostawać spluralizowany obraz świata z wielu różnych źródeł, a dociera do niego wyłącznie jednowymiarowy przekaz zarówno informacyjny, jak i publicystyczny. Dziennikarstwo w tej sytuacji przestaje być zajęciem potrzebnym, bo staje się funkcją społeczną użyteczną jedynie z perspektywy wykorzystania go do określonych celów.

 

Niestety w nadchodzącym roku możemy się spodziewać nasilenia tych zjawisk, czyli będziemy brnąć w te same ślepe uliczki coraz głębiej i szybciej. Odwrócenie tej tendencji jest poza zasięgiem dziennikarzy i mediów, bo to jest pochodna zmian społecznych, których doświadczamy.

 

dr hab. Dagmara Drzazga, dziennikarka i reżyserka, związana z katowickim oddziałem TVP

Może zmodyfikuję nieco pytanie i odpowiem, które z wydarzeń minionego roku uważam za najbardziej wstrząsające. Były to z pewnością relacje mediów dotyczące pandemii: widok płaczącego z bezsilności hiszpańskiego lekarza, słaniających się ze zmęczenia pielęgniarek, wywożonych trumien, wyludnionych miast. No i Droga Krzyżowa na Placu Świętego Piotra – porażająca wprost pustką i smutkiem.

A w nadchodzącym roku, obyśmy mieli coraz więcej relacji o tym, że wracamy do normalności.

 

dr Violetta Rotter-Kozera, autorka filmów dokumentalnych, reportaży, programów kulturalnych

Pandemia zmusiła świat kultury do niekonwencjonalnych rozwiązań. Zaimponowała mi postawa wielu artystów, twórców i szefów instytucji kultury, którzy postanowili mimo wszystko dotrzeć do publiczności. Z ostatnich wydarzeń wrażenie zrobiła na mnie świetnie zrealizowana przez zespół Opery Śląskiej w Bytomiu „Łucja z Lammermoor”. Transmisję online oglądało ponad 5 tys. osób (pokaz biletowany).

 

Czego możemy się spodziewać w 2020 roku? Wybór wartościowych propozycji medialnych będzie coraz trudniejszy. Już teraz żyjemy w świecie nachalnych reklam, promocji i „wyjątkowych” okazji.

 

Zebrała Małgorzata Irena Skórska

 

 

 

Ważne są tematy marginalne – rozmowa z dziennikarką i poetką BARBARĄ GRUSZKĄ-ZYCH

Sukcesem jest kiedy po spotkaniu nasz rozmówca przyznaje, że sam odkrył coś nowego, z czego dotąd nie zdawał sobie sprawy. W ten sposób potwierdza, że udało nam się dotknąć sedna jego życia – mówi Barbara Gruszka-Zych, dziennikarka, reportażystka, poetka, krytyk literacki, autorka książek, w rozmowie z Małgorzatą Ireną Skórską.

 

Co było pierwsze – poezja czy dziennikarstwo?

 

Zdecydowanie wszystko zaczęło się od poezji. Pierwsze wiersze układałam na początku szkoły podstawowej, koledzy z klasy zamawiali je u mnie na swoje urodziny, w zamian dostawałam od nich lizaki i czekoladki, czyli wzięły się ze zwyczajnego łakomstwa. Chwilę później rozpoczęła się moja przygoda z dziennikarstwem. W wieku 12 lat zadebiutowałam w „Lidze Reporterów Świata Młodych”. Z innymi, uznanymi dziś dziennikarzami, pisaliśmy wówczas do tego tygodnika harcerskiego, a dobrego pisania uczyli nas znakomici redaktorzy Wojciech Pielecki, Kazimierz Pasek i inni. Później  nauczycielami byli dziennikarze tygodnika „Na przełaj”. Doskonale pamiętam organizowane dla nas – adeptów dziennikarstwa i pisarstwa – spotkania w Nieporęcie, Warszawie, Tarnowie, podczas których dyskutowaliśmy o sztuce pisania reportaży i wywiadów. Te rozmowy, nie tylko z naszymi mistrzami, ale i kolegami, stały się dla mnie najważniejszą lekcją dziennikarstwa.

 

Pierwszy pani tomik „Napić się pierwszej wody” został wydany w 1989 roku. To był debiut poetycki?

 

Tomik z posłowiem mojego kolegi ze studiów, dzisiaj profesora Mariana Kisiela, ukazał się w znanej wtedy serii „Pokolenie które wstępuje” pod redakcją Jurka Leszina-Koperskiego i Andrzeja K. Waśkiewicza, a wydawanej przez Młodzieżową Agencję Wydawniczą. Choć zebrane w nim wiersze złożyłam w wydawnictwie dużo wcześniej ich druk, z różnych – nie związanych z tekstami powodów, znacznie się przewlekał i dlatego książka ukazała się dopiero wtedy.

 

Czym dla dziennikarki jest pisanie poezji?

 

Dziennikarz jest nieustannie nastawiony na innych, wychylony w ich kierunku, słuchający z uwagą i oddaniem. Pisanie wierszy, to próba uchwycenia co z tego świata zewnętrznego zostaje w nas, a jednocześnie usilne poszukiwanie pociechy. Jak powiedziała mi kiedyś moja przyjaciółka poetka Ewa Lipska: „Wierszyk jest poduszeczką, do której można się przytulić po okropnościach świata”. Ośmielę się powiedzieć, że wiersze dla każdego piszącego są kwintesencją tego co odczuwa, zapisaną w najkrótszej formie. Pisanie wierszy, jak mówił Czesław Miłosz, to egotystyczne zapatrzenie w siebie, a dziennikarstwo jest zwróceniem się w stronę drugiego. Ale jest nie tak do końca, bo kiedy przyglądam się uważnie tropom moich dziennikarskich pytań i dociekań, widzę, że wynikają one z mojej egoistycznej pobudki jaką jest chęć znalezienia odpowiedzi na nurtujące mnie pytania.   Dziennikarstwo i pisanie wierszy można porównać do zapewniającego niezbędną równowagę stania na dwóch nogach. Ta jedna, dotykająca mocno ziemi, umożliwia mi kontakt z rzeczywistością i owocuje reportażami i wywiadami. Druga, zatrzymana gdzieś w powietrzu, próbująca unieść mnie do góry, obrazuje stan w jakim czasem się znajduję podczas pisania wierszy próbując przekroczyć granicę między tym, co rzeczywiste, a tym co nierealne.

 

Jest też pani autorką książek.  Ich bohaterami są często ludzie, z którymi wcześniej przeprowadzała pani wywiady.  Znajomość z Wojciechem Kilarem, przerodziła się w przyjaźń, której owocem stała się książka „Takie piękne życie. Portret Wojciecha Kilara.” Tych fascynujących prób odkrywania wnętrza rozmówców było wiele. W którym momencie narodził się pomysł na pisanie książek?

 

Ich genezą jest dziennikarstwo, które pomaga mi nawiązać pierwsze kontakty z moimi bohaterami i jak dotąd torowało mi do nich drogę. Od ponad trzydziestu lat pracuję w redakcji tygodnika „Gość Niedzielny”. To chyba jedyne w naszym kraju pismo na poważnie preferujące dobre wiadomości. Wracając do pani pytania, muszę podkreślić, że to właśnie dzięki tej pracy poznałam fenomenalnych ludzi. Przypuszczam, że w normalnych okolicznościach nawet nie miałabym śmiałości dotrzeć do rozmówców takiego formatu. Tak właśnie było z Czesławem Miłoszem, o którym później napisałam książkę „Mój poeta”. Nasza znajomość zaczęła się od wywiadu przeprowadzonego na rynku w Krakowie. Wśród tych niezwykłych, darowanych mi przez dziennikarską robotę osób, na pewno muszę wymienić wspomnianego Wojciecha Kilara. Kompozytor na początku, jak to miał w zwyczaju, był niedostępny, małomówny i niezbyt towarzyski. Jednak po kilku wywiadach okazało się, że można się z nim zaprzyjaźnić i przekroczyć narzucany przez niego dystans. Podczas wielu, już prywatnych rozmów udało mi się dostąpić wtajemniczenia w powstawanie jego niezwykłej muzyki, której siłą napędową była miłość.  „A gdzie się bardzo kocha, tam się bardzo cierpi” – mawiał.  Moim ważnym rozmówcą, a po latach przyjacielem, jest znakomity reżyser Krzysztof Zanusssi i jego małżonka Elżbieta Grocholska-Zanussi. Książką „Życie rodzinne Zanussich: zdecydowałam się przełamać konwencję wywiadu rzeki z jednym rozmówcą i dopuścić do głosu jego niezwykłą małżonkę, zapraszając do równoczesnego dialogu. Elżbieta jest dla twórcy „Eteru”  życiową busolą i inspiracją.

 

Jak długo trwa proces oswajania rozmówcy, który później zamienia się w bohatera pani książek?

 

Ma pani rację, że praca dziennikarska to proces oswajania, ale nie tylko ze strony osoby przeprowadzającej wywiad. Sądzę, że nasi bohaterowie w jakimś stopniu nami dyrygują, a my – dziennikarze, tak naprawdę trochę się nabieramy myśląc, że ostatecznie tworzymy reportaże, przeprowadzamy wywiady. Trzeba powiedzieć uczciwie, że dziennikarz zawsze jest prowadzony przez swojego bohatera, który wytycza kierunek powstającego tekstu. Dlatego miałam żal do Ryszarda Kapuścińskiego, który nie trzymał się kurczowo faktów. Myślę o jego technice pracy, braku psiej wierności temu, co mówią rozmówcy, a co od lat uważam za imperatyw naszej roboty. Praca dziennikarza jest żmudna, można powiedzieć koronkowa, bo oparta na wiernym zapisywaniu słów, które wypowiada nasz bohater. W słowie rozmówcy znajdujemy ukryty klucz do jego osobowości, do wydarzeń, o których opowiada. Konfiguracje używanych przez niego słów, tembr i barwa jego głosu – te wszystkie czynniki ze sobą współgrają i tworzą całość oddającą prawdę o nim. Oczywiście, inaczej to wygląda w reportażu radiowym i telewizyjnym, inaczej w tekście pisanym. Przez lata byłam niezwykle wierna temu co mówią moi bohaterowie,  nie pozwalałam sobie na konfabulowanie ani epatowanie emocjami. Starałam się tak spisywać wypowiedzi moich bohaterów i tak układać słowa, aby wyłoniła się z nich jakaś prawda o nich.

 

W którym momencie zaciera się granica pomiędzy reportażem prasowym a książką będącą dokumentem?

 

I w jednym, i w drugim ważne, żeby pokazać prawdę, która ujawnia się choć przez chwilę we fragmentach wypowiedzi. Dlatego warto nagrywać długie rozmowy, żeby mieć większą szansę na uzyskanie kilku zdań prawdy o bohaterze. Oczywiście, to może być złudne, bo nam, piszącym, wydaje się, że już wydobyliśmy z niego jakieś fakty, które dotąd nie ujrzały światła dziennego. Sukcesem jest kiedy po spotkaniu nasz rozmówca przyznaje, że sam odkrył coś nowego, z czego dotąd nie zdawał sobie sprawy. W ten sposób potwierdza, że udało nam się dotknąć sedna jego życia. Wracając do pani pytania, robiąc książkę pozwalam sobie na rozpasanie dziennikarskie, piszę długo, w rozmiarze nieakceptowalnym na łamach żadnego pisma. Tylko książka może to przyjąć. „Życie rodzinne Zanussich” zostało skonstruowane z rozmów z bohaterami. Kiedy pozwalamy sobie na taką rozlewność rozmowy, czujemy, że w  pewnym momencie zaczyna się beletrystyka. Bo przecież kierując się w rejony poboczne odczuwamy jak mocno, równoważnie do wątków głównych – budują klimat, osadzają w określonej perspektywie, odsłaniają urodę bohaterów. Podczas pisani książki o Wojciechu Kilarze pozwoliłam sobie na to, czego nie robię w tekstach dziennikarskich. Na jej stronach znalazł się zapis moich własnych emocji, refleksji, a nawet kilka moich i jego ulubionych wierszy. Można rzec – całkiem bezkarnie mogłam pokazać mój stosunek do bohatera i poszerzać perspektywę rozmów, poprzez odautorskie komentarze.  Podczas komponowania tej książki dostrzegłam jak ważne są te marginalne tematy, na które w dziennikarstwie często nie ma miejsca.

 

A jak było w przypadku książki  „Mój poeta”?

 

Książka o Czesławie Miłoszu zaczęła się od wywiadu z panem Czesławem, ale to przede wszystkim świadectwo mojej znajomości, a może przyjaźni z nim. Bardzo osobiste opisywanie tego, co odczuwałam, kiedy przychodziłam do mieszkania poety przy ul. Bogusławskiego w Krakowie i rozmawialiśmy o wierszach i życiu.

 

Gatunki dziennikarskie, jak i literackie przez cały czas ze sobą współgrają. Czy zmysł i talent reporterski częściej w pani twórczości pomaga, czy też może bardziej przeszkadza?

 

Niektórzy zauważali, że moje wiersze bywają takimi reporterskimi podróżami. Widocznie nie mogę pozbyć się tej potrzeby rejestracji wydarzeń układających się w jakiś, czasem ukryty sens. Choć, mam wrażenie, że w ostatnich książkach poetyckich coraz bardziej tej „reporterki” się pozbywam. Kiedyś wydałam tomik „Podróż drugą klasą”, którego tytuł wiele wyjaśnia. Lubię podróżować drugą klasą, choć w czasie pandemii trudno mówić o podróżowaniu. W trakcie tych rzeczywistych i metaforycznych podróży poznaję swoich bohaterów, próbując zajrzeć im w dusze, a wtedy zaczyna się poezja…. Na początku grudnia wydałam kolejny tomik pod tytułem „Mój cukiereczek”. Jest taką  podróżą  w siebie w poszukiwaniu tego, co w duszy gra.

 

Jak ważny jest dla pani ten tomik?

 

Muszę pani zdradzić, że po skończeniu jednej książki, natychmiast myślę o nowej. To w  ramach mojego zamiłowania do podróży, tym razem w słowie. W tomie „Mój cukiereczek” staram się opowiedzieć o swoim życiu, o tym, co mnie ukształtowało, czym żyję, w co wierzę. Jak zwykle nie mogę odejść od dwóch najważniejszych tematów – miłości i śmierci. Odnoszę je do Boga, który pojawia się na tych stronach wezwany po imieniu jako Jezus Chrystus. Przychodzi jak pociecha w czasach pandemii.

 

Jak wygląda sam proces pisania reportaży, książek, a jak poezji? Kiedy nadchodzi ten właściwy moment na pisanie w konkretnym stylu i do wybranego odbiorcy? Jak pani sobie radzi w tak zróżnicowanym rzemiośle dziennikarsko-poetyckim?

 

Dziennikarstwo to mój chleb powszedni, jestem do niego przyzwyczajona, piszę regularnie i w miarę szybko. Niestety, wymogi tekstów pisanych do tygodnika zmuszają mnie do odrzucania  większych partii materiału, który spisałam. Z wielu odrzuconych fragmentów zapisanych w ścinkach na pulpicie monitora, powstają spore fragmenty książek. W dziennikarstwie zawsze interesował mnie zwyczajny człowiek. Najzwyczajniejsi ludzie są bardzo interesujący, tylko trzeba umieć z nich wydobyć tajemnicę, którą każdy z nas skrywa. Dzisiaj to wszystko jest utrudnione, bo mamy ograniczone kontakty, knebel w ustach przez niezbędne przecież maski. Rzadziej robimy reportaże, jedziemy w teren, częściej rozmawiamy przez telefon, a to nie to samo, co wywiad na żywo. W dzisiejszych czasach dotarcie do bohatera i przekazanie jego emocji i prawdy o nim jest mocno utrudnione. Pytała pani jak powstają wiersze. One stale asystują mojemu życiu. Poezja przychodzi sama w momentach, których się nie wybiera. Kiedy przychodzą do mnie wiersze spisuję je pokornie. Czasem jeszcze nad nimi pracuję, ale raczej próbuje dokopać się do słów, które słyszę wewnętrznym uchem.

 

Dziękuję za rozmowę.

 

Małgorzata Irena Skórska

 


 

Barbara Gruszka-Zych

Poetka, dziennikarka, reportażystka, krytyk literacki, pisarka. Jest laureatką wielu nagród z dziedziny dziennikarstwa i literatury, w tym m.in. nagrody SDP im. Macieja Łukaszewicza za wywiad z Wojciechem Kilarem „Harmonia ducha”, II nagrody w konkursie śląskich mediów „Silesia Press” za reportaż o palaczu zwłok w Auschwitz-Birkenau „Co widziały moje oczy”, „Silesia Press” za wywiad  z Wojciechem Kilarem „Jestem jak koncert fortepianowy”. Autorka wielu tomików wierszy, w tym wydanego na początku grudnia „Mój cukiereczek”.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nie sądzę, że art. 212 k.k. zostanie zniesiony – rozmowa z JADWIGĄ CHMIELOWSKĄ, Sekretarz Generalną SDP

Politycy powinni wreszcie pojąć, że ratują ich tylko wolne media, ponieważ musi ktoś przedstawiać prawdę oraz pokazywać różne punkty widzenia. Nie może być tak, że wszyscy klaszczą. To sprowadzi klęskę na każde ugrupowanie – mówi Jadwiga Chmielowska, Sekretarz Generalna SDP, w rozmowie z Małgorzatą Ireną Skórską.

 

Obywatelski projekt nowelizacji ustawy Prawo Prasowe przygotowany niedawno przez Redutę Dobrego Imienia zakłada również likwidację art. 212 Kodeksu karnego, zgodnie z którym za zniesławienie grozi dziennikarzowi nawet rok bezwzględnego więzienia. Środowisko dziennikarskie od wielu lat walczy o zniesienie tego przepisu. Czy Pani zdaniem jest szansa, że zniknie on w końcu z polskiego prawa?

 

Artykuł 212 powinien z Kodeksu karnego zniknąć już 30 lat temu. Protesty przeciwko art. 212 k.k., czyli zastraszaniu dziennikarzy, odbywały się od początku III RP. Wówczas protestowali głównie dziennikarze prawicowi. Pozwolę sobie przypomnieć, że paragraf 212 k.k. znalazł się w Kodeksie karnym jeszcze za komuny, czyli w czasach PRL-u. Przed wyborami, wszyscy politycy zapowiadali oczywiście, że niezwłocznie należy odrzucić art. 212 k.k. Wkrótce jednak okazywało się, że obowiązuje on nadal.

 

Jakie wtedy politycy mieli argumenty?

 

Dyskutowałam z politykami w 2006 roku, za pierwszego rządu Prawa i Sprawiedliwości i  odpowiadali, że trzeba zostawić art. 212,  by „obrzucona błotem” przez dziennikarzy osoba mogła się bronić. Pozwolę sobie przytoczyć przykład mojego kolegi, szefa portalu Zywiecwsieci.pl, który został w 2015r. oskarżony przez sekretarza miasta o to, że na jego portalu prowadzono dyskusję, w której wzięli udział prawnicy i osoby zajmujące się zawodowo organizacją wyborów. Zdaniem władz miasta i prokuratora obywatel nie powinien  wiedzieć np. co wolno komisji obwodowej i co jest w gestii poszczególnych organów władzy. Na pytanie, dlaczego z urzędu wszczęto postępowanie, prokurator z przekonaniem odpowiedział, że dyskusja mogła doprowadzić do podważenia prestiżu zarządu miasta. To ja pytam, czy w Polsce już nawet dyskutować nie można na tematy dotyczące przepisów prawnych? Politycy przekonują, że występują w obronie biednego, pomówionego  obywatela, który nie ma pieniędzy, żeby się bronić, Dziennikarze nie piszą przecież o zwykłym obywatelu! Artykuł 212 jest ewidentnie biczem na dziennikarzy, osłoną, by politycy mogli działać swobodnie i aby tłumić dyskusję!

 

Już ponad 20 lat temu podczas manifestacji przemawialiśmy i tłumaczyliśmy, że art. 212 k.k. to jest kaganiec. Nikt tym się nie przejął i nadal przepis ten  funkcjonuje. Bez względu na to, która opcja polityczna rządzi i co wcześniej w sprawie art. 212 deklarowała, to po przejęciu władzy niektórym szemranym politykom zależy na zamykaniu ust dziennikarzom. Niestety, są oni dla władz partii przekonujący i art. 212 ma się dobrze.

 

Czy zagrożenie dla wolności słowa jest mocno odczuwalne? Co dziennikarze sądzą na ten temat?

 

Cały art. 212 k.k. jest zagrożeniem dla wolności słowa. Przytoczyłam przykład, gdzie nie sekretarz gminy skarżył dziennikarza z powództwa cywilnego, tylko „swój” prokurator, który wytoczył temu dziennikarzowi proces. Gdyby polityk poczuł się urażony, musiałby wytoczyć proces cywilny, bo jak każda osoba, która poczuje się urażona, ma prawo pójść do sądu. Ale tu przecież mowa o procesie karnym. Oczywiście, że sprawa z art. 212 k.k. może być również wytoczona przez osobę fizyczną, która wynajmie sobie adwokata i złoży pozew do sądu. Wtedy prokurator się tym nie zajmuje, ale sprawa toczy się w wydziale karnym sądu rejonowego w pierwszej instancji. Bardzo często jest to też wykorzystywane przez osoby, które nie do końca znają się na prawie. Myślą, że jeśli  taki dziennikarz będzie skazany w trybie karnym, to nie będzie mógł pełnić niektórych funkcji, przykładowo w radach nadzorczych, bo tam wymagana jest niekaralność. A tu na szczęście żadnych skutków negatywnych dla dziennikarza nie ma. Przypominam jednak, że dziennikarz może zostać skazany na rok więzienia i to nie w zawieszeniu. Podkreślę raz jeszcze, że tego typu zabiegi służą do straszenia, zamykania ust dziennikarzom.

 

Jakie są Pani doświadczenia związane z artykułem 212 k.k.?

 

Miałam dwa procesy. Jeden cywilny, ale ta sama osoba wytoczyła mi też proces karny z art. 212. Wszystkie dokumenty jednak wskazywały na to, że bohater mówił na swój temat nieprawdę. Przegrywając proces, dziennikarz może zostać zrujnowany finansowo. I moim zdaniem tutaj głównie chodzi o to, by wykończyć odważnego dziennikarza psychicznie i finansowo. Wolność słowa, czyli podawanie informacji i głoszenie swojej opinii jest podstawą funkcjonowania demokracji. Politycy powinni wreszcie pojąć, że ratują ich tylko wolne media, ponieważ musi ktoś przedstawiać prawdę, oraz pokazywać różne punkty widzenia. Nie może być tak, że wszyscy klaszczą. To sprowadzi klęskę na każde ugrupowanie, bo w takim wpływy zdobywają wszelkiej maści cwaniacy i kanalie. Czasem tak się dzieje w całych narodach, a przykładem są totalitaryzmy niemiecki i rosyjski. Teraz zbliża się genderowy i totalitarna poprawność polityczna.

 

Jeżeli chodzi o moje osobiste doświadczenie, to w trakcie moich procesów tworzono również nagonki i donoszono na mnie do prokuratury. Zostałam nawet bezprawnie zwolniona z pracy tuż przed emeryturą. Razem miałam dziewięć procesów. Straszono mnie w sms-ach. Zaczęło się od tego, że pokazałam sieć powiązań polityków różnych partii i opcji politycznych z RAŚ (Ruchem Autonomii Śląska). To, czy ktoś był z PIS, PO, PSL, czy z innej partii, było nieistotne. Wszystkie te ugrupowania i środowiska ze sobą współpracowały i udało mi się to pokazać. Wszyscy oni  zaatakowali mnie i za to wszyscy otrzymali odpowiednie „frukty”. To nie przypadek. Wytrzymałam wszystko psychicznie, ale nie fizycznie. Od tamtego czasu mój stan zdrowia znacznie się pogorszył. Wiele razy byłam na sali sądowej, zwolniono mnie z pracy. Nie miałam z czego żyć, przewlekle chora zostałam bez ubezpieczenia zdrowotnego. Trzeba przyznać, że pomogło mi kilku kolegów dziennikarzy i przyjaciele z podziemia. Jednak większość bała się pisać na te same tematy, a  powinien nastąpić  zmasowany atak na antypolskie i cwaniackie środowiska polityczne na Śląsku. Trudno się jednak dziwić: Jak tak zaatakowali Chmielowską, to nas rozjadą na miazgę – mówili między sobą koledzy.  Najwięcej o tym moim przypadku pisały media zagraniczne. W Polsce dziennikarze byli zastraszeni, więc może dwie osoby coś na ten temat napisały. Do tego wszyscy, którzy byli przeciwko mnie, otrzymali konkretne posady (dyrektorskie, zostali członkami zarządu województwa, posłami). Choć wiem, że wszystko w życiu może być przypadkiem, to tu nie wierzę  w zbieg okoliczności.

 

Art. 212 powinien z Kodeksu karnego być całkowicie wykreślony! Jak ktoś czuje się obrażony, to proszę bardzo, jest sąd i w trybie procesu cywilnego można skarżyć.

 

Wciąż podkreśla Pani, że art. 212 powinien zniknąć, jednak patrząc tak realnie, myśli Pani, że zostanie on kiedyś całkowicie zlikwidowany?

 

Nie sądzę, że zlikwidują art.  212. Z mową nienawiści walczą ci, którzy najbardziej nienawiść propagują. Tak samo jest z tym art. 212 – atakowani są dziennikarze, którzy głoszą prawdę. Zawsze znajdzie się jakiś lokalny bonza, któremu coś się nie spodoba. W Sosnowcu został skazany z art. 212 Sławomir Matusz za dwa pisma wystosowane do prezydenta miasta, przewodniczącego Komisji Kultury i 3 maile do dyrektorów instytucji kultury w Sosnowcu, w których zwracał uwagę, że instytucje te mają statuty niezgodne z ustawą o kulturze oraz że dyrektor jednej z nich nie posiada odpowiednich kwalifikacji ani wiedzy i doświadczenia. Pomimo, że nie zostały te zarzuty opublikowane w mediach, to jednak sąd skazał go na grzywnę i koszty sądowe – razem ok. 3 tys. zł.  Ciekawostką jest to, że Wojewódzki Sąd Administracyjny w Gliwicach wydał wyroki, że 5 instytucji kultury w Sosnowcu ma rzeczywiście statuty niezgodne z Ustawą, czyli potwierdził zarzuty red. Matusza. Pikanterii dodaje fakt skazania go na grzywnę w wysokości 40. stawek dziennych aresztu za nazwanie dyrektor księgową. Niedawno dowiedzieliśmy się, że ta sama osoba wytoczyła Sławomirowi Matuszowi kolejny proces z art. 212, tym razem z powództwa cywilnego. W mieście dyskutuje się, czy mąż tej dyrektor Zamku Sieleckiego był tajnym  współpracownikiem SB,  czy to tylko zbieżność nazwisk. Sprawa sosnowiecka stała się głośna w całym kraju. W Kancelarii Prezydenta trwają prace nad ułaskawieniem skazanego już w procesie karnym Sławomira Matusza.

 

Rozmawiała Małgorzata Irena Skórska

 

Dziennikarz w roli policjanta – rozmowa z ILONĄ PTAK, reportażystką TVP3 Katowice

Naiwne poczucie zmieniania świata na lepszy towarzyszy mi od początku moich marzeń i wyobrażeń o dziennikarstwie i chciałabym, by się to nigdy nie zmieniło – mówi Ilona Ptak, dziennikarka i reportażystka TVP3 Katowice, laureatka pierwszej nagrody im. Brygidy Frosztęgi-Kmiecik dla autora najlepszego reportażu interwencyjnego w ramach 26. Przeglądu i Konkursu Dziennikarskiego Oddziałów Terenowych TVP- PiK 26, w rozmowie z Małgorzatą Ireną Skórską.

 

Co dla pani znaczy ta ostatnia nagroda?

 

Mówiąc całkiem szczerze, nagrody nie mają dużego znaczenia w obliczu tego, że naszą pracą możemy komuś najzwyczajniej w świecie pomóc. Znaczenie ma to, że otrzymując taką nagrodę, możemy te tematy dalej nagłaśniać. Słowo „dziękuję” od naszych bohaterów jest stokroć więcej warte niż niejedna statuetka czy dyplom. Co nie znaczy, że oczywiście, kiedy jesteśmy doceniani za swoją pracę przez profesjonalistów, to w środku nie wybucha w nas ogromna radość, że to co robimy ma sens i jest zauważane. Przyznam, że jadąc do Poznania (tam było rozstrzygnięcie PiK 26 – przyp. red.), myślałam, że jadę po wyróżnienie, bo sądzę, że akurat w dziennikarstwie interwencyjnym, zwłaszcza ci starsi, bardziej doświadczeni koledzy po fachu, mają spore pole do popisu. Dlatego tym bardziej nagroda, i to jeszcze pierwsza, była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. A słowa od jury, które nie przyznało drugiej nagrody, na temat wysokiego poziomu reportażu, były dla mnie szalenie miłe i bardzo budujące. Nie bez znaczenia jest dla mnie też to, że tę nagrodę nazwano imieniem znakomitej dziennikarki TVP3 Katowice – Brygidy Frosztęgi-Kmiecik. Wiem, że Brygida była niesamowitym i dobrym człowiekiem, choć niestety nie zdążyłam jej poznać osobiście. Znam wiele jej reportaży, dlatego to jest dla mnie podwójny zaszczyt przyjąć nagrodę właśnie jej imienia.

 

Jak zrodził się pomysł na realizację reportażu interwencyjnego „Przekręt na remont”, za który dostała pani nagrodę?

 

Pomysły często rodzą się niespodziewanie, a jeszcze częściej są to po prostu prośby o pomoc od różnych ludzi, których spotykam na swojej drodze w trakcie pracy. Kilka miesięcy wcześniej realizowałam reportaż dotyczący placówek paramedycznych i paralekarzy naciągających seniorów na pakiety medyczne, pod którymi kryły się wysokie kredyty. Pamiętam, że wtedy prezes katowickiej Federacji Konsumentów, zwróciła się do mnie o pomoc. Później powstał reportaż „Zdrowie na kredyt”, a w trakcie jego realizacji udało się odzyskać ponad 8 tysięcy złotych dla mojej bohaterki. Nikt w to wtedy nie wierzył, nawet ja! To sprawiło, że kiedy do federacji zaczęły zgłaszać się osoby, które miały problem z odzyskaniem pieniędzy za remont, pani prezes zadzwoniła do mnie pełna nadziei z pytaniem, czy i tym razem nie mogłabym się tym zająć. Zawsze mnie rozczula jej ton, kiedy mówi:  „Ilonko, no jak nie Ty, to kto!?” Ciężko wtedy odmówić. I tak się zaczęła przygoda z „Przekrętem na remont”. Jak się później okazało temat był bardziej skomplikowany niż myślałam, a do poszkodowanych docierałam jak po nitce do kłębka. Zresztą ta nić w końcu doprowadziła mnie do samego oszusta, którego przecież udało się schwytać.

 

W jaki sposób udało się pani dotrzeć do bohaterów reportażu, czyli do osób pokrzywdzonych, oszukanych przez zagadkową firmę remontową?

 

Początkowo, dzięki pomocy prezes katowickiej Federacji Konsumenckiej, udało się namówić kilka starszych osób, aby spotkały się ze mną na herbatę. Jeździłam wtedy od domu do domu. Te rozmowy nie należały do łatwych. Ofiary były starsze i bały się oszustów, którzy znali ich adresy z umów. Niewiele z nich udało się przekonać na reportaż, część wystąpiła tylko anonimowo, dlatego musiałam sięgnąć głębiej. Długi research okazał się owocny, bo w sieci natknęłam się na różne firmy powiązane z tymi samymi nazwiskami. I tak krąg podejrzanych się zamykał, a oszukanych rozszerzał. Pomocne były nie tylko fora internetowe, ale i Facebook – wszechobecne narzędzie dobrowolnej inwigilacji, a dla nas dziennikarzy – świetne narzędzie do pracy i dokumentacji. To tam natrafiłam na grupę oszukanych przez jedną z firm. Później okazało się, że w prokuraturze toczy się postępowanie przeciwko ich dwóm właścicielom – jeden z nich był nieuchwytny od roku dla policji, dlatego śledztwo zawieszono. Proszę sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy po rozmowach z kilkunastoma poszkodowanymi, natrafiłam na akta sprawy, w których widniało osiem nazwisk –  i to żadne z tych osób, do których wcześniej dotarłam! Zdziwiło mnie to dlaczego oficjalnie postępowanie dotyczy tak małej ilości osób, podczas gdy ja co rusz docierałam do kolejnych. Pamiętam też, że wiele osób skontaktowało się ze mną właśnie przez Facebooka. Wtedy musiałam być ostrożna, bo moja interwencja wisiała na włosku, a miałam podejrzenia, że ktoś ze strony oszustów węszy moje zamiary. Pamiętam też telefony, które dzwoniły z pytaniem: „to pani zajmuje się tymi oszukanymi na remont?”–A ja wtedy „paliłam głupa”, nie wiedząc, komu mogę ufać, a komu nie. W końcu zebrała się pokaźna grupa poszkodowanych. Nie sposób było pokazać oczywiście wszystkich w materiale, bo mamy ograniczony czas. Niemniej budujące dla mnie było to, że kiedy zajęłam się tematem, oficjalnie, w prokuraturze, pokrzywdzonych było osiem osób, po emisji reportażu śledztwo ruszyło, a liczba ofiar, które włączyły się do sprawy wyniosła ponad 40 osób!

 

Często słyszymy o oszustwach „na wnuczka”, „na policjanta”, ale „metoda na remont” to coś nowego. Jak natrafiła Pani na trop oszusta, właściciela firmy remontowej z Zabrza?

 

Sama metoda również mnie zdziwiła i wydała się bardzo cwana i przemyślana. Dotarcie do poszukiwanego przez policję mężczyzny, to nie była łatwa droga. Co prawda nie trudno było znaleźć jego imię i nazwisko – to informacje z akt sprawy. Ciężej przyszło ustalenie, gdzie teraz faktycznie on jest – nie wszystkie dane mamy na tacy. Myślę, że my dziennikarze mamy swoje sposoby, których nie powinniśmy tutaj zdradzać dla dobra naszej pracy. Często przydają się też nasi informatorzy, których chroni ustawa i którzy wiedzą, że mogą nam ufać. Dodam tylko, że nie obyło się bez wizyt w miejscach działania różnych firm. Zanim pojechaliśmy tam z kamerą, oczywiście zrobiłam dobry wywiad środowiskowy. Myślę, że człowieka, który wpadł w moją prowokację dziennikarską zgubiła jego chęć żerowania na innych i żądza pieniądza. Pamiętam, że kilkanaście minut przed umówionym spotkaniem, „przedsiębiorca” zadzwonił, żeby je odwołać. Zrobiło się niebezpiecznie i prowokacja wisiała na włosku. Wiedziałam wtedy na czym zależy oszustom i wyciągnęłam argument najmocniejszego kalibru – wspomniałam o wysokiej zaliczce za remont, którą już przecież wypłaciłam z banku i czekam na niego (oczywiście blefowałam). Za kilkanaście minut oszust był już na miejscu!

 

W reportażu niektórzy z bohaterów ukrywają twarze przed kamerą – ze wstydu, bo ulegli manipulacji oszusta, a może ze strachu? Z kolei innych bohaterów przedstawia pani z imienia i nazwiska. Czy to prawdziwe twarze i nazwiska osób pokrzywdzonych?

 

Oczywiście, wszystkie osoby, które występują z twarzy oraz z nazwisk to prawdziwe poszkodowane osoby. Są to głównie ci, którzy nie bali się i zgłosili sprawy na policję. Niemniej było też wiele osób, które godziły się tylko na rozmowy telefoniczne lub właśnie wystąpienia anonimowe. W przypadku starszych osób w grę wchodził strach, bo wiedziały, że firma ma ich dane osobowe i adresy, które były wpisywane w umowę. Czasem była też taka naiwność – mimo oczekiwań wielu miesięcy bez remontu, bez pieniędzy – często słyszałam: „A może jeszcze wrócą i wyremontują? Jak mnie zobaczą w telewizji to już nigdy nie wrócą”. W grę oczywiście wchodziło też poczucie wstydu. Każdy z tych powodów był dla mnie tak samo ważny, bo bez względu na to, kto był po drugiej stronie, najważniejsze było dla mnie jego bezpieczeństwo i to że może mi zaufać.

 

Dlaczego wybrała Pani tak trudny gatunek dziennikarski, jakim jest reportaż interwencyjny?

 

Właściwie reportaże interwencyjne to nie jedyne, którymi się zajmuję, choć sprawiedliwie byłoby w tym miejscu się przyznać, że aż tak wielu nie mam ich jeszcze na swoim koncie, bo moja przygoda z Telewizją Katowice trwa dopiero od 2016 roku. Tworzę też materiały społeczne np. o niepełnosprawnych, o ludziach z wyjątkowymi pasjami, czy wcześniej także o zaginionych. Ale muszę powiedzieć, że reportaż interwencyjny, śledczy, to jednak mój ulubiony gatunek. Myślę, że to on mnie wybrał do współpracy, a nie ja jego, bo to właśnie interwencja w czyjejś sprawie daje mi poczucie robienia czegoś dobrego, obnażania nieuczciwych praktyk, pomagania słabszym. To naiwne poczucie zmieniania świata na lepszy towarzyszy mi właściwie od początku moich marzeń i wyobrażeń o dziennikarstwie i chciałabym, by się to nigdy nie zmieniło.

 

Na czym polega fenomen reportażu interwencyjnego? Czy można powiedzieć, że reportażysta przekraczając pewne granice, wchodzi w rolę śledczego, a może bardziej detektywa?

 

Ciężko powiedzieć skąd ten fenomen i dlaczego teraz współcześnie chyba częściej wracamy do tej trudnej formy jaką jest reportaż interwencyjny, śledczy. Moim zdaniem to życie generuje tę potrzebę, a nie my – dziennikarze. Jeśli pod nasze stopy spadają tematy mocne, interwencyjne, to warto po nie sięgnąć. Może w takich właśnie czasach żyjemy, że te tematy spadają nam dość często. Myślę, że czasem dziennikarz balansuje na granicy, a może i nawet przekracza tę, w której powoli przestaje być już tylko dziennikarzem. Nam zapewne jest ciężej działać, bo nie mamy takich narzędzi jak policja, czy detektywi. Ale wtedy, gdy zawodzą organy ścigania, to jak inaczej pomóc, niż samemu wcielić się trochę w rolę takiego właśnie policjanta, który w ramach prowokacji doprowadza do zatrzymania oszusta. Nie twierdzę do końca, że jest to dobre, bo wszystko powinno mieć swoje granice i przede wszystkim trzeba wtedy pamiętać o bezpieczeństwie, nie tylko swoim, ale i swojej rodziny, ludzi, z którymi pracujemy, rozmawiamy. Łatwiej by było, gdybyśmy nie musieli przekraczać tych granic, ale czasem życie to weryfikuje i wymusza. A i przyznać trzeba, że przybieranie tych ról jest niezwykle intrygujące i ciekawe, może też czasem jest to powód, dla którego to robimy.

 

Na oczach kamery udało się pani przyłapać na gorącym uczynku właściciela firmy, która oszukała bohaterów reportażu,. Na czym polegała współpraca reportażysty z organami ścigania? Czy to była „ukartowana intryga”?

 

Właściwie współpraca z policją pojawiła się tu z rozsądku, ale już na etapie końcowym. Początkowo celem było samo obnażenie intrygi, dlatego, kiedy udało mi się umówić z oszustem na spotkanie, wiedziałam, że najwłaściwszym będzie oddanie go w ręce policji.  Oczywiście nastąpiło to już po tym, kiedy zebrałam dostateczne dowody, porozmawiałam i ponagrywałam wiele rozmów z poszkodowanymi. Postanowiłam dać poszukiwanemu swobodę w wyborze dnia i godziny spotkania, aby nie wzbudzać podejrzeń, niemniej musiałam naprowadzić go na miejsce, w którym się spotkamy, najlepiej publiczne – dziennikarze znający realia telewizyjne wiedzą, że nie mogłam sobie pozwolić na wynajem mieszkania do remontu. Musiałam stworzyć do tej historii odpowiednią „legendę”, czyli wiarygodny powód, dla którego wyjątkowo porozmawiamy w barze, a nie w mieszkaniu, gdzie miałby odbyć się „remont”. Przy kolejnym przekładaniu spotkań przez mężczyznę, musiałam na bieżąco reagować i przesuwać kamerę. W końcu zapadła data i godzina. I choć rozmowy z policją toczyły się już od tygodni, do ostatniego dnia nie podawałam konkretów, bo wiedziałam, że lada dzień organy ścigania, które dotychczas przez rok nie schwytały oszusta, mogą mnie wyprzedzić. Rano przed prowokacją mieliśmy spotkanie z komendantem, któremu dopiero wtedy przekazaliśmy szczegóły, choć zaproponowane  miejsce od kilku dni było już sprawdzane przez policję. Co prawda swoimi kanałami dowiedziałam się, że w tym samym dniu, gdyby moja prowokacja się nie powiodła, ustawiona była za kilka godzin kolejna – policyjna, ale to jeszcze bardziej zmotywowało mnie do działania i świadczyło już tylko o tym, że poszukiwany mężczyzna prędzej czy później padnie ofiarą swoich oszustw. Zdradzę także, że dla dobra sprawy sam właściciel lokalu nie był poinformowany o tej interwencji, więc, gdy nagle policja i kamery pojawiły się w barze był nie mniej zaskoczony niż sam zakuwany mężczyzna. Muszę przyznać, że od momentu, kiedy policja włączyła się w rozmowy o prowokacji ich działania były bardzo profesjonalne i przede wszystkim nastawione także na nasze bezpieczeństwo. Wskazany lokal był obstawiony funkcjonariuszami operacyjnymi jeszcze na kilka godzin przed akcją. Policja miała też w zanadrzu swoje scenariusze, co jeśli na spotkanie nie przyjdzie prawdziwy poszukiwany, tylko kogoś wystawi. Ten jednak wpadł w sidła. Naprawdę wielkie podziękowania należą się tu komendantowi Komisariatu III Policji w Katowicach, który dowodził akcją oraz Komendzie Miejskiej Policji w Katowicach za zrozumienie. Ponieważ, szanując pracę, którą wykonałam, cierpliwie zaczekali, aż wypytam poszukiwanego o wszystko, o co chciałam i dam sygnał do działania, a moje kamery zdążą wszystko zarejestrować. Mogliby przecież zaraz po jego wejściu do baru zakuć mężczyznę i wyprowadzić, nie zważając na moją prowokację, ale okazali się profesjonalistami, którzy zrozumieli, że każdy z nas miał tu swoją rolę do odegrania.

 

Wspominała pani, że sprawa jest w toku. Dziennikarskie śledztwo doprowadziło do zatrzymania przestępcy. Czy przewiduje Pani ciąg dalszy tej historii?

 

Po tym jak w trakcie prowokacji zatrzymano poszukiwanego przez policję mężczyznę, trafił on do aresztu na trzy miesiące, a na drugi dzień ruszyło śledztwo. Obecnie został z niego zwolniony, jednak ma dozór policyjny i wraz ze wspólnikami, którzy także są oskarżeni o wyłudzenia kwot sięgających kilkuset tysięcy złotych, oczekuje na rozprawę. Grozi im do ośmiu lat więzienia. To co dla mnie jest jednak najważniejsze to to, że po emisji reportażu przybyło poszkodowanych, których oficjalnie włączono w sprawę – z ośmiu do ponad 40 osób. Myślę, że ta historia zasługuje na kontynuację zwłaszcza wtedy, gdy znajdzie swój finał w sądzie, a poszkodowani odetchną z ulgą i zostaną im zwrócone pieniądze. A jeśli to się z jakiś powodów nie stanie… to kontynuacja będzie już wtedy wręcz wskazana.

 

Praca reportażysty to niewątpliwie praca zespołowa. Kto odpowiada za sukces tej dziennikarskiej prowokacji? Z jakimi trudami musiała się Pani zmagać przy realizacji reportażu?

 

Ten nagrodzony reportaż nie jest tylko moją zasługą. To co najważniejsze przy takich interwencjach, które przecież nie należą do łatwych, to także zgrany zespół, który zabieramy ze sobą. Nie byłoby całej tej prowokacji i jej sukcesu, gdyby nie współpraca  ekipy, a przede wszystkim tych ludzi, którzy byli tam ze mną na miejscu. Nie byli tylko wsparciem technicznym, ale też mentalnym i dodawali otuchy w stresujących momentach. Przede wszystkim wielkie podziękowania należą się bardzo zdolnemu operatorowi kamery – Kamilowi Szołtysikowi, który pod pretekstem zamówienia pizzy wspólnie z koleżanką – Karoliną Machurą, rozeznawał teren i ustawiał mi stół do prowokacji. Nie mogłam pojawić się za wcześnie w barze, na wypadek, gdyby lokal był wcześniej obserwowany, a właściciel baru także nie mógł się zorientować, by nie wypłoszyć oszusta. Karolina była moją awaryjną kamerą z telefonu, która obserwowała wszystko z odległości jako niewinna studentka z notatkami, ale w najważniejszym momencie okazała się niezastąpiona i nagrała zakuwanie mężczyzny w kajdanki. Wspaniały i doświadczony dźwiękowiec – Andrzej Sęk, oprócz mojego bijącego serca słyszał też doskonale to, o czym rozmawiamy i wiedział, że musi czekać na sygnał, w którym pociągnie za sobą operatora, policjantów i wejdzie w centrum akcji. A jeśli o akcji już mowa, to tej w trakcie montażu dodawał mój montażysta – Bartłomiej Jarząb – poprzez zgrabne pomysły, efekty i odpowiednią muzykę, dobieraną wspólnie z ilustratorem Łukaszem Kozerą. Nie byłoby też tego, gdyby nie zaufanie szefostwa z ośrodka i kierownika produkcji, którzy pomimo wielu „przeciw” wypuścili mnie na tę prowokację. I oczywiście całej opieki redakcyjnej sprawowanej przez wydawców – Marię Stepan na szczeblu ogólnopolskim, czy Aleksandrę Rek w regionie, które uwierzyły, że „Ptak” z tak niewielkim doświadczeniem, jak ja, może wzbić się na swoich niewielkich skrzydłach i doprowadzić ten reportaż od początku do końca. W tym miejscu dla wszystkich należą się podziękowania, bo nie ma nic piękniejszego niż pracować w tak świetnym zespole!

 

Dziękuję za rozmowę.

 

Rozmawiała Małgorzata Irena Skórska, fot. Bartosz Dominik

 


 

Ilona Ptak

Rocznik 1992. Pochodzi z Dąbrowy Górniczej,  absolwentka dziennikarstwa na Uniwersytecie Ekonomicznym i Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Od najmłodszych lat chciała zostać dziennikarzem. W czasie studiów redagowała magazyny studenckie „Suplement” oraz „Nowy Gwóźdź Programu”. Od 2012 do 2016 r. pracowała w public relations. Karierę w Telewizji Katowice rozpoczęła w 2016 r. w redakcji „Aktualności”. W tym samym roku trafiła do redakcji programu „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie…” realizowanym dla TVP1, a później TVP3, gdzie spędziła ponad dwa lata. Od maja 2018 roku współpracuje z regionalną redakcją reportażu TVP3 Katowice. Jej materiały można oglądać też na antenach ogólnopolskich, m.in. w programach Magazyn Ekspresu Reporterów (TVP2), Alarm (TVP1), Głębia Ostrości (TVP1/TVP Info), Telekurier (TVP3).

W 2018 r. wyróżniona w konkursie Młodych Dziennikarzy im. Bartka Zdunka w kategorii „Debiut Publicystyczny Roku” za reportaż pt. „On musi wrócić” o zaginionym Piotrze Kijance z Krakowa. W tym samym roku zdobyła nagrodę Rady Programowej TVP3 Katowice dla Młodych Dziennikarzy za reportaż „Bohaterowie pod ziemią” o najważniejszych akcjach ratownictwa górniczego na przestrzeni ostatnich 50 lat na Śląsku i w Zagłębiu. W 2019 r. zajęła II miejsce na I Festiwalu Reportażu Sportowego Patyk za reportaż „Tam, gdzie ściany zrzucają skórę”, a także zdobyła pierwszą nagrodę im. Brygidy Frosztęgi-Kmiecik dla Najlepszego Reportażu Interwencyjnego podczas 26. Przeglądu i Konkursu Dziennikarskiego Oddziałów Terenowych Telewizji Polskiej za reportaż „Przekręt na remont”.