Fot. archiwum

Have a look radzi STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Popatrzcie za siebie, nie na telewizję

Telewizja jest dla młodych. Przyjemnie jest popatrzeć. Ale słuchać – nie zawsze. Młodzi bowiem – byle się przypodobać władzy i awansować – klepią czasem co im dysponenckie wiatry przyniosą. Teraz wieją z zachodu. A tu Unia Unią, Ameryka Ameryką, a my żyjemy nad Bugiem, Wisłą i Odrą. W dodatku pasożytnicze wykwity wyskakują co i rusz. Można nawet oczywiście wyłączyć głośnik, a nawet wtyczkę z prądem wyciągnąć z gniazdka. Lepiej jednak zaprotestować. I to na piśmie. Won paskudo. Nasze obowiązki i troska to Polska. Dlatego maszerujemy i młodsi i nawet mocno starsi Marszałkowską – od Dmowskiego po katedrę św. Jana. Tym razem za św. Jana Pawła II. Ale nie tylko. Od katedry po pomnik Mickiewicza się zagęściło. Ludzie stali. Msza trwała.

Jeden taki, co by wystawał z tłumu, bo długi, ale głupi beznadziejnie i prowokacyjny – napisał, że w Warszawie w marszu wzięło… 500 osób i jeszcze deszcz im spadł na głowę. Miało to dowodzić, że „nawet niebo się odwróciło” od tych zacnych ludzi. Gdzie są granice głupoty? Chyba takowych nie ma. Pisane są idiotyzmy i papier się… nie drze. Kłamstwo i nonsens – a ekran nie eksploduje. Ludzie wdychają spalinowe smrody, a dym uszami im nie leci. Jak to jest? Skąd taka odporność organizmu? Ale czy pod czaszką rzeczywiście nic się nie warzy, nie gotuje? Tak, że któregoś dnia dojdzie do samoczynnej eksplozji. Ktoś się drze i przeklina. Inny weźmie w rękę kij bejsbolowy i leje na odlew.

Spoko, spoko – mówią inni. Ale jak można spokojnie egzystować wśród kłamców i złodziei. Rozkradli kraj, wypchnęli ludzi w świat za chlebem. Ludzi wykształconych, wartościowych – zważywszy choćby na koszt wykształcenia. Wielu z tych co spartoliło przepoczwarzenie się kraju ugryzło kawał tortu i trzyma. Wielu dzielnych, sadzanych potem na długie miesiące na Białołęce i Strzebielinku nie ma dziś na lekarstwa i żyje w biedzie. Gdy ich koledzy (Maciej Goliszewski, Leszek Stall) zabiegało kilka lat temu o podwyższenie emerytur dla internowanych. Usłyszeli wówczas: „wy opozycjoniński macie wygórowane roszczenia”.

Łaskawość decydentów rośnie wraz z ubytkiem zasłużonych żyjących. Będzie ich mniej, będą mniej kosztowali rosnące w dobrobyt państwo. A przecież wiadomo od kogo dobro się zaczęło. „Tu się wszystko zaczęło” mówi nasz Ojciec Święty o swoim życiu. Ale życie suwerenne, wolne państwo też się w konkretnym momencie i miejscu zaczęło. Niestety nie ma co tam oglądać. Bo zostały zgliszcza – po stoczniach, po wielkiej polskiej flocie. Marynarze kiwają się na fali nadal. Ale nie pod polskimi banderami.  Szkoły morskie kształcą, ale też dla obcych. Flota wojenna dopiero się odbudowuje. Port wojenny na Helu gnije od ponad 70 lat. Ludzie, mamy ponad 500 km wybrzeża. Kraje morskie czerpią z morza wielkie korzyści. My nie potrafimy!

 

 

fot. archiwum

Czy „apolityczne” sądy pozamykają nas w psychiatrykach? Pyta STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Zakusy

Niewątpliwy primaaprilisowy radiowy żart w jedynce, że rowerzyści będą musieli wyposażyć swoje dwukołowce w tablice rejestracyjne – przywołał mi wspomnienie felietonu sprzed laty. W „Expresie wieczornym” redaktor Zbigniew Mitzner (1910-1968) ośmieszył kierownika warszawskiej komunikacji. Z ratusza oznajmiono, że tory tramwajowe m.in. na Marszałkowskiej ogrodzone będą płotami. Bo giną piesi. Prześmiewczo rozwinął wizję i zasugerował, aby kopać doły z drapieżnymi zwierzętami. Też w trosce o obywateli. Ha, ha się rozległo i pomysłowy urzędnik spłonął żywcem.

Teraz idzie w kierunku ubezwłasnowolnienia. Zajmuję się od trzech tygodni reportersko ob. Krzysztofem Chrzanowskim ze wsi Trynosy, którego w powiecie Ostrów Mazowiecka chcą ubezwłasnowolnić zamykając w szpitalu psychiatrycznym „na badania” trwające aż dwa-trzy tygodnie (ale może i siedem!). 40-latek ma spory majątek, którego dorobił się ciężką fizyczną pracą. Dysponuje kilkoma opiniami lekarzy psychiatrów (z gabinetów prywatnych), którzy stwierdzili na piśmie, że nie rozpoznają objawów chorób psychicznych, upośledzenia umysłowego ani zaburzeń świadomości. Ale ci lekarze nie mają dla sądu w powiecie Ostrów Mazowiecka pieczątki z adnotacją „biegły sądowy”. Sąd wierzy jedynie pani doktor z Choroszczy, która jest zastępcą dyrektora szpitala psychiatrycznego i dwóm paniom, które przez 1-2 godziny badały p. Chrzanowskiego. Obie nie są lekarzami psychiatrii – jedna psychologiem, a druga biegłym sądowym w zakresie psychiatrii przy sądzie okręgowym w Białymstoku. Drogo – jak wynika z rachunków – te badania kosztowały, ale wniosek brzmi: „wydaniu ostatecznej opinii odnośnie stanu jego (chodzi o p. Krzysztofa Chrzanowskiego) zdrowia psychicznego i poczytalności tempore criminis niezbędne jest poddanie go obserwacji sądowo-psychiatrycznej w warunkach oddziału psychiatrycznego.”

Tak więc – zamknąć na tygodnie. Zresztą p. Chrzanowski oświadczył (w obecności mojej i innych dziennikarzy), że do szpitala psychiatrycznego gotów jest zgłosić się dobrowolnie. Byle nie do Choroszczy, bo tam już był i po prostu boi się tam poddać testom (nota bene negatywne opinie o tej placówce łatwo znaleźć w Internecie). Pan Krzysztof jest na dodatek w trakcie procesu rozwodowego. Ma wspólnotę majątkową z żoną. Jeśli zostanie ubezwłasnowolniony – wszystko straci.

Tendencje ku ubezwłasnowolnieniu obywateli są zawsze obecne. Wkrótce zacznie się o tym dyskusja społeczna, bo przygotowywana jest ustawa. Na ile i kogo można będzie badać w zakładach psychiatrycznych – to bardzo ważne ustalenia legislacyjne. Niedawno wyrwaliśmy się spod władzy autorytarnej. To jak będzie w Polsce zależy teraz od nas samych. Jesteśmy suwerenni. Choć suwerenność obgryzana jest różnymi metodami. Niestety również przez własnych zdrajców i zaprzańców głosujących w Brukseli przeciw Polsce. Przysyłają nam stamtąd „obserwatorów” – ślepych i głuchych. Mają bliżej do Paryża, gdzie policja tłucze ludzi, a prezydent uparł się jak osioł.

Ostatnio na trybunie pojawił się młodzian, który szuka pretekstu by zabrać należne nam pieniądze. PO przyklaskuje: im gorzej, tym lepiej. Przypomina się pani komisarz, która zamknęła nam stocznie. Goszczono ją szarmancko, a ona już przed przyjazdem do Polski wiedziała co zrobi. Jej wyroku nie kwestionowali „nasi-nie nasi” sędziowie. Może by wielu z nich nawet przyklasnęło. Przecież trzeba być przeciw PiS. Gdzie się tylko da. Kandydat na premiera płynnie szwargocze spod Gdańskiego Żurawia. Robi się coraz goręcej i na dworze i w polityce. Ale nie dajmy się zwariować. Bo zamkną nas w psychiatryku.

 

 

Fot. archiwum/ h/ re

O pladze anonimowości dziennikarskiej pisze STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Irytujące incognito

Gość w dom, Bóg w dom – mówi stare przysłowie. A nieprawda! Popatrzcie w jakiej formie serwują nam przekaz   – z konferencji prasowych – np. telewizje informacyjne. Do słuchania i oglądania. Otóż, na podeście z „sitkami” w ręku stoi dwóch-trzech eleganckich dżentelmenów w drogich garniturach lub dam w wytwornych garsonkach. Przed nimi tłumek, głosy którego słyszymy, ale nie widzimy. Owi i owe zadają pytania. A to przecież też, tak jak polityce goście w naszych domach – telewizorach. Jednak kto zacz nie wiadomo. Tylko po treści wypowiedzi dziennikarzy można domyśleć się czy to lewicowo-liberalny czy prawicowo-konserwatywny głos.

Przyszli licznie na spotkanie, by dostać informacje z pierwszej ręki. Niestety, traktuje się ich anonimowo. To tylko głosy, pytania mądre lub mniej, ostre i wyraźne lub lizusowate, głośno lub cichutko zadawane. Jak to zaprasza się w dom gości, a potem traktuje incognito? Cóż za brak wychowania i szacunku.

Czasem przedstawiają się przy zadawaniu pytania. Ale to za mało – powinniśmy ich nie tylko słyszeć – ale i widzieć. Wystarczy by jedna kamera pokazywała żurnalistów. Są uczestnikami show, niech będą w pełni. Przecież nie powinni wstydzić się swoich pytań. Brać na klatę odpowiedzialność. Z zawodowej paki.

Ci na podeście i ci niżej wspólnie tworzą widowisko. Zaproszeni mają pełne prawo głosu. Byle rzeczowo i krótko. Bez ględzenia. Ci, którzy się wystawiają zbierają punkty wyborcze, ci którzy pytają też podlegają ocenie. Chcemy wiedzieć kto nas reprezentuje.

Wiarygodność dziennikarska to ważna rzecz. Długo się ją zdobywa. I wcale się jej tak łatwo nie traci. Ludzie, jeśli komuś uwierzą i go polubią będą bronić. Dysponenci zdenerwowani „nieprawidłową” odpowiedzią prowadzącego program często zbyt pochopnie odstawiają go od anteny lub przenoszą w mniej ważne miejsce. Nie pada nawet wyjaśnienie, z jakiego to powodu. Telewidz może tylko się domyślać – czasem się złości, czasem traci wiarę we władzę. Dziennikarz ukarany rozważa: co mu się bardziej opłaca – siedzieć cicho, przecierpieć czy postawić się i zbuntować ryzykując wykluczenie z firmy. Pamiętam jak Jacek Żemantowski, idol w pewnym momencie wykluczony z anteny, powiedział mi: “do pierwszej ligi już się nie wraca”. Zawsze są wyczekujący na awans. I nie ma ludzi niezastąpionych.

A jednak długotrwałe pokazywanie człowieka i czynienie go w ten sposób popularnym to przecież inwestycja. To w wypadku głównych telewizji koszt milionów złotych. “Świeżutki”, poza anteną, musi się sporo nauczyć, nawet jeśli jest bardzo zdolny.

Często telewizje marnują takich zdolnych obsadzając niewłaściwie. Wyżej… nerek nie podskoczysz. Świadczy o tym chociażby srogość bijąca z twarzy spikerki robiącej w sporcie lub jej kolegów ubranych jak karawaniarze choć tematem dyskusji radość, bo mówią o sporcie.

Długo zastanawiają się pogodynki jak długą sukienkę założyć. Dużo też słów pada na naradach i planowaniach decydentów. Niestety tzw. mądrość zbiorowa często zamienia się w brak decyzji, opóźnia gdy stanowić trzeba szybko. Programy na żywo są zawsze lepsze i wciągające, montażowe to już widoczna jednak kastracja i ograniczenia cenzuralne. Rzeźbić oczywiście trzeba przy produkcji artystycznej. Gdy przygotowuje się ważny dokument artystyczny lub fabułę. Publicystyka, reportaż bieżący to szybkość przekazu i rzetelność. Tylko prawda jest ciekawa i wyzwoli. Inaczej gość w dom a gospodarze chodu.

Fot. HB/ go/ a

Horror science fiction przedstawia STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Do koloru, do wyboru

Muszą się zlać! To niech się zleją. Jeszcze przed roztopami i powodziami wiosennymi. Czarzasty, Hołownia i Tusk. Pan Kamysz już do tej grupy chyba nie pasuje. Ten chłopski – nomenklaturowo – pan doktor przypomniał sobie, że 'jak trwoga to jednak do Boga”. I szczęść Boże. Jakie by głupoty PSL nie wygadywał, to jednak chłopi ziemi polskiej, ani lasów do Brukseli nie zabiorą. W raje podatkowe chyba też nie lezą. Chłopi chodzą do kościoła i na pielgrzymki.

Zagubione owce – czyli PO-wce – zastanawiają się teraz: wyjść 2 kwietnia na ulice czy nie wychodzić. Może zrobią sobie pochodzik od Czerskiej do Wiertniczej. Taki malutki. Ciekawe co będą śpiewać. Na pewno nie „Boże coś Polskę”. „Deutchland, Deutchland” chyba też jeszcze nie. Z jakiej paki jest pan Tusk – nigdy nie wiadomo. Kiedyś – okryty spódnicą Merkel miał cieplutko i bezpiecznie. Pozostanie po tym okresie niezła emerytura, a nie jakaś nadwiślańska emeryturka jaka przypada na szaraczka-człowieczka.

Zabawmy się, prognozujmy. PO wygrywa. Na czele rządu – wiadomo. A co dalej. Może tak wicepremierzy Wielgus i Senyszyn, minister obrony – Klich (sprzeda cośmy kupili i nie będzie żądał na armię); sprawy wewnętrzne – Schetyna (bo już był i się „zna” na rzeczy); minister skarbu – Graś (bo dobrze pilnował chałupy Niemca, da dozór i krajowemu szmalowi); zdrowie – Kopacz, niech wróci skąd przyszła (trzeba przyznać, że zbędnych zakupów szczepionkowych nie poczyniła), poza tym lubi Chińczyków – oni zawsze mogą się przydać; oświata – Nitras, bo jest bardzo dobrze wychowany; sprawy zagraniczne księżniczka von Thun und Hohenstein – zaoszczędzimy na hotelach i delegacjach, bo pani przecież mieszka za granicą; świnie, krowy – po pierwsze zredukujemy i razem ze zbożem powierzymy jakiemuś ekologicznemu POlitykowi (jest ich do wyboru, do koloru), zresztą mięsa jeść już nie będziemy, a robaki i owady wybierze po konsultacjach z Trzaskowskim specjalnie oddelegowany do Platformy hrabia Niesiołowski; na sport niech pójdzie Boniek – pomoże wrócić ruskim na stadiony (bo to przecież sport, nie polityka), a jest nadal w dobrej formie fizycznej, energicznie zatem wyda co będzie mógł tak, że się grosz dewaluować nie będzie.

O czymś zapomniałem? O morzu! Ale to przecież sprawa przegrana. Mamy wprawdzie 500-kilometrowy dostęp do Bałtyku, a nawet PiS wykopał przekop na Zalew Wiślany uniezależniając nas od ruskich humorów i dział, ale szczury lądowe, choćby były z Gdańska – wiatru od morza nie czują (przykład – zmarnowane gospodarstwo Hel), Żeromskiego nie czytują (chyba tylko jego najgorszą powieść „Dzieje Grzechu”) i w ogóle po co nam śledzie, lepiej kupować łososie norweskie, karmione zresztą mączką z „polskich” ryb.

Zostało jeszcze trochę łupów. Ale lasy przecież przekażemy Unii, a może i rzeki, kopalnie zasypiemy albo sprzedamy np. Australijczykom (szyb „Stefanów” już w sądzie). Drogi już są. Wystarczy dla elektrycznych. LOT i PKP – jak chciał tego pewien redaktor z Rzeczpospolitej – sprzedamy Niemcom.

I to by było na tyle. Może ktoś ma lepsze propozycje.

 

 

Fot. Pixabay

STEFAN TRUSZYŃSKI: Nasze gwiazdy

Redaktorzy telewizyjni to najcenniejsze znajomości. Tele gwiazdy zważniały niebotycznie. Oblężenie twierdz telewizyjnych trwa.

Pytam żony: – Jak tam twój wymoczek?

Obraziła się. A wymoczek grasuje po małym ekranie. Nie jest mały, ale bardzo chudy. Pasuje do TVP. Bo ta też politycznie chudzina. Pluralizmu brak. Gdyby był nikt by innych stacji nie oglądał – słuchał.

Tak to już jest. Wszyscy zazdroszczą wszystkim. Wszystkiego. Koleżanki się całują. Ale naprawdę się cieszą, gdy widzą, że konkurentka brzydnie, starzeje się. Botoks to w końcu kuracja okresowa. Potem jest gorzej niż było. Żyje się jednak tu i teraz. Nie wspomnieniami. Ani tym co przyniesie jutro.

Zawsze są gwiazdy i aspirujące gwiazdeczki. Np. w TVP szczególne miejsce zajmują trzy: Gargas, Jaworowicz i Popek. Pierwsza z nich obsypywana nagrodami, bo atakuje złodziei i partaczy, jeździ na niebezpieczny Wschód i powala (niektórych) urodą.

Druga – pochyla się nad ludzką biedą i wraz ze swoją studyjną drużyną udziela porad , obiecuje pomoc w beznadziejnych sprawach. Czasem da kopa. Ludzie ją lubią.

Trzecia – to wywiadowczyni. Już od rana na posterunku. Warszawianka, ale przyjmują ją w krakowskich sukiennicach i na kazimierzowskim rynku.

Opatrzyły się mocno eksploatowane polityczne spikerki. Popiersia z brązu biorą na klatę cały propagandowy trud. Po piętach depczą młode, też dyspozycyjne. Może nawet bardziej ale rozpoznawalność i popularność przychodzi powoli. Trzeba się nawysilać „wyosobować” z tłumu. Gorliwość nie zastąpi wiedzy i inteligencji.

W Polskim Radiu już na przełomie ’89 jedna pani, bardzo bystra, zaczynała audycję mówiąc, że właśnie z dzieckiem wychodzi z kościoła lub doń zmierza. Startowała wprawdzie z kandydatami Jaruzelskiego do gmachu na Wiejskiej, ale się nie udało. Nic to. Zdolni zawsze się przebiją.

Walczyć trzeba. Ale być napaloną szkodzi. Prezesi celibatu kultywować nie muszą i za daleko… zaszła jedna z sekretarek jednego z wodzów TVP. Przeskrobał chłopina, ale skrobać dalej już nie pozwolił. I chwała mu za to. W nagrodę podobno jest teraz bogaty.

Sport to zdrowie, ale jedna z naszych wspaniałych (szczególnie zimą na nartach) popadła w depresję i straciła kondycję właśnie przez wpływowego i usportowionego redaktora. Jak sobie pościelisz tak się wyśpisz. Jedni do mety biegną dłużej, inni szybciej.

Marzeniem prowincjuszki jest Woronicza. Duet Szczepański-Patyk miał nawet drużynę hostess. Jedną wyratowała „matka Polka” Miroszowa zatrudniając do konkretnej roboty organizacyjnej w redakcji. Inne wróciły do domu, może krowy doić. Bo wtedy krasule jeszcze były.

Dość często puszczają w telewizji Dyzmę z Wilhelmim. I chociaż to bajeczka wiele dziewczątek i wielu chłopców daje się nabrać. Słuchają potem z rozrzewnieniem Marino-Mariniego „Nie płacz kiedy odjadę”, który oczywiście nigdy nie wraca. Nic to i tak zaludnia się u nas ze Wschodu. Przyjeżdżają bardzo muzykalni.

Było zimno ale idzie ku wiośnie. I ku wyborom. Politycy coraz bardziej przebierają nogami. Synekura albo trzeba będzie wrócić na szychtę. O ile kopalń nie zabraknie. Redaktorzy telewizyjni to najcenniejsze znajomości. Tele gwiazdy zważniały niebotycznie. Oblężenie twierdz telewizyjnych trwa.

Na Warszawę! Na kasę! To skoki marzenie. Ale tylko dla nielicznych. Kurskiego gdzieś daleko wywiało. Nowy prezes porządkuje powoli. Bardzo powoli. To specjalista od kultury, filozofii i historii, więc siłą rzeczy działa pomalutku. Mówi po cichutku. Tak jak nasi delikatni profesorowie eurodeputowani.

Na Woronicza zamykają się w kabinie dźwiękoszczelnej, sprawdzonej uprzednio kontrwywiadowczo, i kolaudują. Co puszczają potem to oglądamy. Natomiast bardzo ważnego filmu dokumentalnego Jerzego Zalewskiego o życiu, śmierci i pohańbieniu zwłok Anny Walentynowicz puścić – od wielu miesięcy – nie chcą! A to niezwykle ważny, szczególnie teraz, film o zbrodni Putina. Dlaczego nie chcą? Skoro nawet pan prezes naczelny kraju – mówi jednoznacznie: to była nie katastrofa lecz zbrodnia! Najwyraźniej Telewizja Polska jest niezależna od Pana prezesa Kaczyńskiego. Co ty na to TVN?

Skoku na kasę dokonują notable i nowi właściciele Polski tuż przed odejściem na emeryturę. Przekrętu korupcyjnego dokonuje się, mimo że na pewno pójdzie za nim dochodzenie. Kara nie odstrasza. Przecież i tak koleś odchodzi ze stanowiska. „Co mi zrobisz, nawet gdy mnie nakryjesz?”. Nic. Niewydolny aparat sprawiedliwości długo będzie trzymał oskarżonego w areszcie wydobywczym. Ale i tak się opłaca odpękać karę, a potem korzystać z ambergoldu przekrętu. Powszechnie znane są przykłady. I co? Nico! Trochę przejdzie przez podatkowe raje, resztówkę zabezpieczą obdarowani przedtem krewni i znajomi. Pecunia non olet.

Wścibscy dziennikarze wywąchali, że Jacek Kurski dał swojemu przyjacielowi ponad milion złotych za prace organizacyjne. Też bym chciał!

Śmierdzi oczywiście nepotyzm i złodziejstwo. Ale więzienia i tak już przepełnione (ponad 80 tysięcy osadzonych). I kosztowna to dla państwa „reedukacja”. Władza wprawdzie ostrzega i apeluje do sumień. To groch o ścianę. Pogardę dla biednych frajerów mają złodzieje. Grypsujący na ogół nie wracają na uczciwą drogę. I tak już jest!

Z wiadomości dobrych miła jest, że – jak już napisałem – przychodzi wiosna. Może i rzeki wyleją i może zmyją trochę brudu. Gdyby jeszcze zabrały zdrajców i zaprzańców. Ale ich ponoć aż ok 25 proc., ćwiartka obywateli. Skąd się biorą? Cholera wie!

 

Program Elżbiety Jaworowicz gości w TVP od wielu lat. Fot. TVP VOD

Dać kopa – felieton STEFANA TRUSZCZYŃSKIEGO

Pani Redaktor Elżbieta Jaworowicz to urodziwa dama, pracowita i skuteczna w działaniu. Co zrobić jeśli taka powszechnie lubiana osoba nagle daje kopa – dosłownie – komuś powszechnie uznawanemu za osobnika wyjątkowo paskudnego.

Dama co tydzień przez kilkadziesiąt minut broni różnych biednych ludzi, którym poplątały się życiorysy lub goni ich pan – wójt – pleban. Jest w tym działaniu odważna, rzetelna przy zbieraniu dokumentacji i profesjonalna (dobra dykcja, aparycja). Ma ładne nogi, miły uśmiech i buzię. Zupełnie się nie zmieniła – tak mi się wydaje – od wizerunku, który mam w pamięci jeszcze z roku 1972, gdy poznałem Ją w czasie pełnienia obowiązków reporterskich. Obsługiwaliśmy dziennikarsko festiwal młodzieży w Berlinie. Ja wysłany byłem przez „Szandar Młodych”, a Elka (wtedy dla mnie to była Elka) chyba przez Polskie Radio.

No i co teraz robić z tym kopem? Przecież kopać nawet psa nie należy.  Ale przecież każdy ma w sobie  delikatne struny i czasem trudno się powstrzymać od spontanicznej reakcji. Czy Pani Redaktor przeprosi obywatela znieważonego – wątpię.  Sam bym też tego nie zrobił. Czy zostanie zamknięta w więzieniu – też wątpię. Chociaż współwięźniowie by się ucieszyli bo mogłaby  im  pośpiewać jako wykształcona śpiewaczka z bardzo ładnym głosem. W sumie mamy ciekawostkę – powiedzmy – „przyrodniczą”. Co ma być, będzie.

Kilka lat temu mój przyjaciel Polak z zagranicy – wzruszył  się programem „Sprawa dla reportera”, w którym był temat o staruszkach powodzianach biedujących bardzo i okrutnie zmarzniętych. Nasz rodak postanowił pomóc. Z redaktorem Piecuchem z „Gazety Wyborczej” pojechaliśmy do powodzian znad Wisły i zawieźliśmy  5000 złotych od darczyńcy. Bardzo im te pieniądze były potrzebne. Ale to oczywiście była zasługa Elżbiety Jaworowicz.

Studyjna drużyna Pani Redaktor jest zróżnicowana i się zmienia. Gdy jeden z Jej współpracowników karygodnie zaniedbał przyjęte obowiązki z hukiem z tego zespołu wyleciał. Mało. Dowiedziała się o tym cała Polska bo Pani Redaktor nie bała się całej prawdy opowiedzieć. Obciążało to Ją trochę, bo niewłaściwie dobrała sobie współpracownika. Myślę, że wielu tzw. redaktorów nie zdobyłoby się na to, by przed wielomilionową publicznością faktycznie przyznać się do błędu.

Są „Sprawy dla reportera” wzruszające i artystyczne. Oto maleńka dziewczynka Amelka uratowana z palącej Ukrainy pięknie śpiewa i mądrze  mówi w studio o swojej mordowanej Ojczyźnie. Jaworowicz cały program poświęca Ukrainie. Ludzie przed telewizorami płaczą. Bo Ona robi to zupełnie inaczej. O zagrożonych i cierpiących mówi do ludzi przeciętnych, zwykłych, rozmawia a nie powtarza tylko teksty, które wszyscy słyszymy.

„Sprawa dla reportera” to już instytucja. Program przetrwał wiele prezesów telewizji. Nikt nie podważa zasług tej placówki broniącej ludzi. Szkoda, że występująca w nim jedna z niewielu chyba pracujących senatorów pani senator Lidia Staroń – aktywna i wiarygodna nie została obdarowana stanowiskiem Rzecznika Praw Obywatelskich.

Kobiety w ataku. Na polach wszelkich. Okazują się bardziej skuteczne niż zniewieściali mężczyźni, którym przydałaby się obowiązkowa służba wojskowa. Salut Pani Elżbieto!

Piszę to 8 marca. I biegnę po kwiaty dla mojej pięknej żony która się od 58 lat ze mną męczy.

O nietypowym konkursie dziennikarskim pisze STEFAN TRUSZCZYŃSKI: „Szpalty za kratą”

Trzy-cztery kroki (zależy jak długie nogi), obrót i znowu to samo. I tak sto, dwieście razy, albo i więcej. Cela ma 3 metry na 4, trzy łóżka – jedno stoi samo, drugie piętrowe; stolik, kąt sanitarny z umywalką i sedesem – zasuwane. No i jeszcze jest okratowane okno i drzwi. Z wewnątrz ich nie otworzysz. Jest jeszcze spacer – godzina dziennie po jajowatym okręgu. I dwóch osadzonych. To wszystko. Ktoś wymyślił dobry tytuł konkursu: „Szpalty za kratą”. To raz do roku przeprowadzany przez zakład w Rawiczu konkurs dla więźniów (w tym momencie dziennikarzy) redagujących „za kratą” periodyki, grubsze, cieńsze. W zależności od hojności dyrekcji ZK i zaangażowania osadzonych (tak się ich określa), czyli więźniów. 

Inicjatywa ogólnopolska (jest w kraju ok. 100 zakładów karnych i aresztów, a w nich aktualnie ok. 80 tysięcy skazanych). Od kilkunastu lat trud organizacyjny konsekwentnie i z sukcesem podjęto w Rawiczu (obecny dyr. płk mgr Jarosław Dworecki i prowadzący  przedsięwzięcie oficer służby więziennej Marek Pięta). Brawo!

Gratulacje dlatego, że to ważna inicjatywa. Szansa na pracę intelektualną, zajęcie poza monotonią codziennego więziennego bytu i pożytek dla wszystkich, którzy czytają gazetki. Ważna sprawa. Od kilku lat SDP jesteśmy jednym z jurorów oceniających mniej i bardziej udane dziennikarskie poczynania ludzi zza krat.

W tym roku złoty, srebrny i brązowy medal przypadły: „W kratkę” (AŚ W-wa Grochów), „Piąty południk” (AŚ Lublin), „Kalejdoskop” (ZK Wojkowice).

 

Porównując nadesłane egzemplarze widać, że wysiłek redakcji nie idzie w gwizdek. Periodyki – miesięczniki, 2-miesieczniki, roczniki – są coraz lepsze, coraz bardziej profesjonalne, ciekawe i praktycznie użyteczne. To artykuły historyczne, informacje bieżące – polityczne i gospodarcze, poradniki, ćwiczenia sportowe, porady psychologiczne, życiowe – do kogo się zwracać z problemami w sprawach bytowych, zdrowotnych, dietetycznych, jak pisać podania, jak wypełniać rozmaite formularze. Są krzyżówki, szyfro-krzyżówki, wykreślanki, rozmaite łamigłówki i zgadywanki, pytania konkursowe, informacje o książkach, filmach, telewizji. A także rysunki satyryczne, miejsce na wiersze, na propozycje opowiadań, na refleksje osobiste, wyrażanie tęsknot i nadziei. Dużo zdjęć i rysunków. Zapożyczonych a także własnych.

Projekt skierowany jest też do rodzin skazanych na wykluczenie społeczne. Proponowane są wyjazdowe warsztaty psychoedukacyjne dla rodzin – matek z dziećmi oraz spotkania dla rodzin w zakładzie karnym.

Sporo miejsca więzienne gazetki poświęcają zachętom do różnych form współdziałania – wychowawców, więźniów, pokrzywdzonych. To wszystko w ramach poszerzenia wiedzy ze znajomości prawa. Przydatne to i cywilom. Np. mediacje czyli porozumienie. Aby uniknąć stresu w trakcie spotkania stron, angażuje się mediatora. Mediacje dzielą się na trzy grupy: gospodarcze, karne oraz cywilno-rodzinne. To jest droga do uniknięcia kary, a umożliwiająca zadośćuczynienie i naprawienie winy.

Można to różnie oceniać. Jedno jest wspólne – to twórczość zaangażowana, szczera, wychowawcza.

Odpędzić choćby złe myśli, czekać, trwać, wierzyć, że wszystko co ma być dobre, w końcu przyjedzie.

 

 

 

 

Zdj. Autor nieznany, "Dziobanie", zabawka z I poł. XXI w., stylizacja ludowa Fot. archiwum/ h/ re

O innych stronach energii pisze STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Wiatry odchodzą…

… jeśli pacjentowi, lub choremu – to dobrze. Ale gdy na wiatry zamierzamy liczyć, zasypując sztolnie, szyby kopalniane, wrzucając tam złom i beton, a nawet śmiecie – to już nie głupota a zbrodnia gospodarcza. Mamy hurtowo zamykać a nawet już zamykamy kopalnie z milionami ton wspaniałego węgla pozostawianego, niewydobytego, pod ziemią. Energię z niego ma zastąpić fatamorgana – ułuda wiatrakowa.

Las kilkudziesięciometrowych białych słupów z warczącymi skrzydłami pokryje nasz piękny kraj a także duże obszary bałtyckiego morza na słupskiej ławicy i jeszcze dwóch innych akwenach leżących na zachód.

Nie tak znowu dawno temu obywatel Tusk Donald wyliczał z mównicy sejmowej budżetowe wpływy, które miały przyjść z wydobycia łupków. Amerykański gigant Schevron przywiózł i ustawił na polach maszyny wydobywcze. Ale wszystko przeminęło z wiatrem bardzo szybko. Żelastwo wyjechało z Polski i na łupkach wyszliśmy na głupków.

Szykuje się podobna zabawa. Na razie ustalono, że „strachy na wróble” stanąć mają nie 500 a 700 metrów od zabudowań. Wielki sukces i łaskawość płynąca z poselskich ław, których bohaterem jest pan poseł Marek Suski. I powiem szczerze, że jest to rzeczywiście słuszne, ale nie jest to główny problem wiatrakowy. Sukcesem jest natomiast, że opozycja zgodnie podniosła w górę łapy. Wielkie dzięki. Niech wstydzą się zagraniczni zaprzańcy z Brukseli, którzy szkodzą Polsce zawsze i wszędzie, gdy tylko się da.

Niestety nawet te utargowane 200 metrów nie przekona gości gospodarstw turystycznych. Nie będą przyjeżdżać i płacić za szum diabelskich skrzydeł, za pozbawienie ich możliwości śledzenia ptasich lotów, za oglądanie strąconych trupów skrzydlatych przyjaciół.

Władza przypochlebia się Unii Europejskiej pokazując, że coraz więcej decyzji przekazuje lokalnym samorządom. Może jednak jest i tak, że po cichu władza liczy iż ci, którzy z wiatraków mieliby lokalnie czerpać zyski nigdy się między sobą nie dogadają w sprawach ich lokalizacji: a dlaczego łatwy szmal miałby pójść zamiast do kieszeni wujka żony – do znienawidzonego sąsiada. Wszak „nieważne, co je twoje, ważne to je co je moje”. Bitwy o koncesje zapowiadają się na lata. Palestra też zaciera ręce. Będzie spraw bez liku. Liczą, że powieje choć wiadomo już z góry że wieje u nas słabo. Wydajność wiatraków to tylko 20-procentowy zysk energii. Jeśli nawet przyjdą orkany to więcej zniszczą niż zasilą. Powywracane złomowisko trafi wprawdzie do hutniczych pieców, ale one już nie nasze. Tylko Hindusi się ucieszą.

Kiedyś, gdy Brama Krakowska zapinała się na zatrzaski, a młoda staruszka siedziała na drewnianym kamieniu, budowano okazałe zamki i strzeliste katedry. Dziś, gdy dobrze wykształcone kadry uciekły za chlebem, to może i pozostały gdzieś jakieś mądre grube ryby ale oni głosu nie mają. Nie wiemy ile ten cały wiatrowy bur…, przepraszam, bałagan będzie kosztował: importowane ustrojstwo, instalowanie (wykonywać to będą zagraniczne firmy, bo my nie potrafimy), wreszcie ile będzie kosztowało sprowadzenie milionów ton cementu, którego też już nie wytwarzamy, bo sprzedaliśmy cementownie nawet Japończykom. Wielcy producenci cementu np. Chińczycy ucieszą się. Tak samo jak armatorzy handlowych flotylli obcych baner – bo statków do przewozu też już nie mamy (ostatnio węgiel z Antypodów wozili i zarabiali zagraniczni przewoźnicy). Biednemu wiatr zawsze w oczy wieje. I na tym wiatry nad nami się wyczerpią – na wiatraki siły zabraknie. Potem rachunek sumienia i szukanie winnych nikogo już nie ucieszy. Rachunek kosztów i zysków oczywiście trzeba zrobić, fachowo i skrupulatnie, przed inwestowaniem. Rodzimy węgiel jest drogi bo górnictwu narzucono kretyńskie rozliczenia podatkowe. Bystrzy, przedsiębiorczy i ruchliwi spekulanci błyskawicznie dostrzegają szansę zarobku. Władza nie potrafi na czele znaczącego biznesu narodowego wybrać i postawić fachowców. Związki są słabe, bo podzielone. Górnicy – jak niegdyś biedny Pstrowski „ubogi, wyrobił normę, ale wyciągnął nogi”. Już nie są oczkiem w głowie pierwszych czy drugich sekretarzy. To lud obecnie zbędny podobnie jak stoczniowcy, marynarze i rybacy. Tuskotrzaskowscy nie będą potrzebować kurzych ferm ani mlecznych gospodarstw – postawią na fermy wiatrowe.

Ciekawe ile będzie kosztowało kupowanie tego żelastwa, wbijanie wiatraków na kilka metrów w głąb dna morskiego, zalewanie dziur cementem, a potem jeszcze konserwowanie urządzeń? Paskudztwo stojąc oddalone jeden od drugiego o kilkadziesiąt metrów na dużej przestrzeni nie tylko zabijać będzie ptaki ale uniemożliwi żeglugę nawet małym jednostkom, kutrom. Przepływanie między tymi słupami będzie niebezpieczne.

***

Jeszcze czas, jeszcze pora by puknąć się w czerep rubaszny i odstąpić od tego wishful thinking. Oczywiście, będzie trudno się wycofać jeśli tak bardzo boimy się sprzeciwić i uniezależnić od Unii.

Niemcy znowu ryją w ziemi poszukując węgla w kolorze brunatnym, który, nota bene, tak lubią. W pałacu projektu prof. Bohdana Pniewskiego biegają przedstawiciele wrogich plemion. Niektórzy już od 5 – 6 kadencji. Na pewno dobrze już rozpoznali gdzie knajpa a gdzie kaplica. Miejmy nadzieję że za pół roku jednak ich wywieje. Bo przecież wiatry odchodzą!

 

 

Grafika: Ambasada USA w Polsce

Społecznie pomagający dziennikarzom STEFAN TRUSZCZYŃSKI podaje listę „Top Polish men in USA”

Mam już taki gest, że postanowiłem – społecznie – pomóc niedorajdom dziennikarzom, którzy nie potrafią pożytecznie dla czytelników, słuchaczy i widzów  wykorzystać darowany czas pobytu w USA. Wielu tam wspaniałych rodaków – żyjących i niestety już nie. Róbcie o nich filmy, reportaże, wywiady:

– Kazimierz hr. Krasicki – sekretarz min. Becka, ostatni konsul w ’39 w NY, edukował i „wyprowadzał na ludzi” wojenne sieroty, pomnik króla Jagiełły w Central Parku  to jego zasługa;

– Henryk de Kwiatkowski – był miliarderem, ponoć drugi na liście najbogatszych Polaków w USA, handlował m.in. samolotami, hodowca koni wyścigowych i pasjonat polo, miał domy w Paryżu, NY, na Bermudach oraz słynną farmę Calunet, z której pochodzili liczni międzynarodowi końscy championi, na początku II wojny światowej schwytany przez Armię Czerwoną w wieku 15 lat został zesłany do obozu na Syberię;

– Bolesław Wierzbiański – twórca, red. naczelny „Nowego Dziennika” z NY, bardzo ważna osobistość wśród Polonii, rodzina zgromadziła liczne ważne dokumenty o Polonii;

– Eva J. Pape – mecenas sztuki i artystów z Polski, nakarmiła wielu, kurator Nocca Museum (NY), bohatersko walczyła z chorobą, na koniec życia przyjechała do Polski ale ci, którzy jej wiele zawdzięczali zapomnieli o tym;

A to kolejni bardzo ciekawi Polacy, choć mniej znani. Pracowali przez wiele lat w Ameryce, podkreślając swoje polskie korzenie, nie zapominajmy o nich:

– inż. Antoni Żelechowski – budowniczy jednej z największych na świecie oczyszczalni ścieków w zatoce bostońskiej;

– prof. Jerzy R. Krzyżanowski – z Uniwersytetu Columbus – Ohio (syn prof. Juliana Krzyżanowskiego), kontynuator tradycji ojca; liczne opracowania nt. wpółczesnej prozy polskiej i jej recepcji w krajach anglosaskich, w ’87 „Czytelnik” wydał jego prace krytyczne „Legenda Somosierry”, pisał o twórczości  Aleksandra Janty, Jerzego Andrzejewskiego, Witkacego;

– dr. Stanisław Burzyński – w 1970r. wyjechał do USA i zyskał rozgłos dzięki swojej metodzie leczenia nowotworów antyneoplastonami – tj. peptydami otrzymywanymi z moczu zdrowych ludzi;

– dr. Benon Przybielski – dr. chemii z dużymi sukcesami naukowymi, jako młody chłopak trafił w casie wojny do partyzantki rosyjskiej, przedostał się na Zachód, usynowiony przez polskiego arystokratę skończył Harvard;

– inż. Zdzisław Julian Starostecki – w 39-tym złapany podczas próby przejścia Karpat dostał się w łapy NKWD, skazany na 10 lat łagru, do października 1941 na Kołymie, potem w Armii gen. Andersa, przebył szlak II Korpusu – walczył pod Monte Cassino, o Anconę. W walkach o Bolonię ciężko ranny – 2 lata w szpitalu w Wlk. Bryt. Od 1952 w Ameryce – skończył politechnikę, 23 lata pracował w przemyśle zbrojeniowym USA, z tego 11 lat nad systemem „Patriot”;

– Jarosław Chołodecki – ekonomista i politolog, studiował na Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu i na University of Chicago, w latach ’80-’81 był wiceprzewodniczącym Związku Śląsko-Dąbrowskiego, w 1984 po wyjściu z internatu mając 32 lata wyemigrował z rodziną do USA, pracował w polonijnych mediach, założył własne radio;

– Włodzimierz Grocholski – emigrant sprzed 50-ciu laty, self made man, producent, menadżer, mieszkał na Florydzie;

– Janusz Hewell – znany radiowiec – „Wolna Europa”, „Głos Ameryki”, popularyzator golfa w Polsce, mieszka na Florydzie;

No i jeszcze człowiek, którego nie wolno pominąć – a czytać to co pisał i posłuchać to co mówił – warto. W 2015 Zbigniew Brzeziński mówił: – Istnieje artykuł 5 i zasada solidarności z zaatakowanym sprzymierzeńcem. Ale w NATO obowiązują też procedury i zasada jednomyślności. Oznacza to, że Sojusz przez jakiś czas mógłby być sparaliżowany. Powinniśmy liczyć na siebie, by być w stanie jak najdłużej bronić się sami. Polska powinna się zbroić, kupować sprzęt, modernizować i zwiększać armię. (Teraz to robimy, ale trochę późno).

Macie Państwo tę listę! Za darmo.

 

ST

 

 

Peter Paul Rubens - Zdjęcie z Krzyża (1615 - 1617) Fot.: Władysław Kwiatkowski (1929). Obraz Rubensa w Kaliszu. Domena publiczna oraz zdjęcia z archiwum Stefana Truszczyńskiego

STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Co się stało z obrazem Rubensa z Kalisza?

13 grudnia 1973 roku. Niedawno dostałem pracę w telewizji. Zaprotegował mnie Edward Mikołajczyk, który kompletował „nowych” w redakcji publicystyki Jerzego Ambroziewicza. Po zwolnieniu ludzi Sokorskiego szukano „bojowych” reporterów. A ja pracując wtedy już 8 lat w „Sztandarze Młodych” wykonałem kilka śledczych reportaży. Jestem już żonaty i mamy z Ewą dwie córki. Żyję ostro i pracuję non stop. Mam kilka propozycji – pracę w „Expressie Wieczornym” I „Sportowcu”. Jednak telewizja jest najbardziej kusząca, więc się cieszę. Robotę dostałem.

O godzinie 12 owego dnia dostaję cynk ze straży pożarnej, że w nocy był pożar w kościele św. Mikołaja, w Kaliszu przy ulicy Kanonicznej. To najstarszy parafialny kościół w mieście. Słynny z tego, że w ołtarzu znajduje się drogocenny i jedyny w Polsce obraz Rubensa – Zdjęcie z Krzyża. Kamery filmowej nie mam, jedynie aparat fotograficzny Pentacon. Dość dobry jak na tamte czasy. Mam też samochód. Jadę.

Na miejscu jestem po dwóch godzinach, legitymacja prasowa pomaga, pierwszy policjant z kordonu odgradzającego kościół od gromadzących się coraz liczniej Kallszan przepuszcza. Zatrzymują mnie dopiero pod drzwiami kościoła.

Milicjant wraca z cywilem, który niewyraźnie się przedstawia i wyraźnie dodaje – prokurator

– Nie wejdziecie do środka. W nocy był pożar. Spłonął cały ołtarz. I to wszystko. Do widzenia – słyszę.

Cholera! Jeszcze zobaczymy. Przypomina mi się akcja, którą przeprowadziłem niedawno w Pruszkowie. Szukałem tam złodziei w zakładach nowoczesnych obrabiarek sterowanych numerycznie – „1 maja”. Kradziono tam części i całe podzespoły. Reportaż wówczas zrobiłem. Poznajdywałem kable i silniki u okolicznych chłopów, „Sztandar” to wszystko wydrukował, trochę ciągano mnie, ale w końcu dostałem nawet nagrodę.

Łażę po mieście. Gdy się ściemniło jestem znowu pod kościołem. Wszystko pozamykane. Ale gliniarze odjechali. Na zapleczu plebani kręci się jakiś człowiek. Papieroska? Ogólna gadka-szmatka. To pomocnik kościelnego. Okazuje się, że czyta „Sztandar Młodych”. Od słowa do słowa dowiaduję się sporo. Ogień wybuchł w nocy. Mój rozmówca pobiegł po proboszcza, ale nie zastał księdza. Zbudzi, wikarego. Dzwonili na milicję i do straży. Potem podbiegł pod drzwi, ale gdy je otworzył „buchnęła taka gorąc, że musiałem drzwi zatrzasnąć z powrotem”. Za chwilę były już strażackie wozy.

„Sztandar Młodych” był moją szkołą reporterki. Uważam, że była to dobra redakcja z wieloma ciekawymi ludźmi. I wtedy i teraz uważam, że ten zespół trzymał twarz. No, może z małymi wyjątkami. Obyczaje były jednak inne. Po planowaniu numeru pojawiała się często butelka i po prostu się piło. Razem z kierownictwem, z tą częścią, która miała najwięcej do gadania. Tacy jak ja biegali po wódkę.

♦                           •                                 ♦

Oczywiście i tym razem miałem ze sobą piersiówkę. Pomocnik kościelnego dał się namówić. Po jednym, po drugim. Potem Już nie było problemów. Moja lampa błyskowa była słabiutka. Facet przytargał kable, oświetliliśmy zupełnie nieźle ołtarz. Trzymał mi lampy a ja robiłem zdjęcia jak oszalały. Oczywiście wtedy nie można było sprawdzić w aparacie na miejscu jaki był wynik działania. Film był polski, z fotonu, ale czuły. Żeby zdążyć na „Panoramę” o 21-szej, trzeba było wracać. Miałem Fiata 125, takiego jeszcze na włoskich częściach. Dałem solidnie w rurę Pod Warszawą zatrzymała mnie drogówka. – Panie, chce się pan zabić?

Mówię, że wiozę zdjęcia z pożaru do telewizji. Wtedy słowo telewizja miało moc. Jedź pan! Zaprzyjaźniona kobitka w telewizyjnej pracowni foto na Woronicza szybko wywołała negatyw i zrobiła wielkie odbitki. Napisałem tekst i pobiegłem do redakcji Panoramy. Byt to telewizyjny tygodniowy przegląd wydarzeń w kraju. Niedawno po tym programie miała miejsce draka, o której było dość głośno. Mianowicie dwaj Jackowie – Maziarski l Snopkiewicz robili sobie na antenie jaja mówiąc o sprawach gospodarczych kraju przebrani w końskie maski. „Panorama” była dość popularna. Redaktor programu wziął moje zdjęcia przedstawiające spalony ołtarz i krótki tekst informacyjny dla lektora. Popatrzył na mnie z uznaniem – Bardzo dobrze synu – powiedział. Na tym moja rola się zakończyła. Pojechałem dumny i zadowolony do domu. – Żono mówię. Siadaj i patrz.

Czołówka. Prowadzący. Polityczne ple, ple – I sekretarz to, premier tamto. Czekam w napięciu, a tu guzik. Słyszę: – Załoga fabryki kuchenek we Wronkach wykonała wspaniałe zobowiązanie, dodatkowo wyprodukowała 400 sztuk kuchenek. Krew mnie zalała i już nie słyszałem co w telewizji spiker czytał, żona się śmieje. Klepie mnie czule po ciemieniu. – Nie denerwuj się Funiek.

Skoro świt pognałem pod gabinet szefa. Stoję, czekam. Jestem naładowany. Idzie. Wielki łysy facet w rozchełstanym białym kożuchu. Kupowało się wtedy takie od ruskich oficerów z Rembertowa. Odwarknął dzień dobry i wszedł do gabinetu. Czekam dalej – Proszę. Ambroziewicz jest wyraźnie podirytowany. Taka sytuacja zawsze działa na mnie jak płachta na byka. Pomyślałem, że to koniec mojej krótkiej telewizyjnej kariery. Trudno. Widzę jednak, że naczelny choć wyraźnie zły jest jednak zmieszany. Widać, że chyba się trochę wstydzi.

– No, musiałem Pański materiał wymienić. Przyszło to zobowiązanie z Wronek.

Nawet nie patrzę na niego. Żal mi dziada. Potem gada jeszcze jakieś komunały no i jeszcze pochwałę dla mnie. Ale… niestety trzeba było tak zrobić, jak zrobił. Dowiedziałem się później, że przyjechał do telewizji i w ostatniej chwili i zdjął materiał.

O redaktorze Jerzym Ambroziewiczu wiedziałem co nieco: że jako chłopak był listonoszem w czasie Powstania Warszawskiego, że był w redakcji „Po Prostu”, że zamknął się we Wrocławiu za kordonem sanitarnym i napisał potem świetną reportażową książkę o dżumie, czy innej cholerze. Wiadomo też było, że postawił na niego Maciej Szczepański. (Potem, znacznie później, Ambroziewicz bronił Gierka do ostatka i oczywiście oberwał od Jaruzelskiego).

Słuchałem tego wszystkiego raz blady a raz czerwony na twarzy. W końcu była to jednak lekcja pokory. A złość musiałem schować do kieszeni. Szumiała mi już w głowie telewizja. Aż do 13 grudnia 1981 roku. Wtedy sam z rozmysłem trzasnąłem drzwiami mając w dorobku kilkadziesiąt filmów dokumentalnych i wiele dużych programów. Nie żałuję i żadnego się nie wstydzę.

♦                                 ♦                                 ♦

Po roku od pożaru zwołano konferencję prasową i oświadczono dziennikarzom, że śledztwo zostało zakończone. W uzasadnieniu o umorzeniu postępowania napisano: „W świetle zebranego materiału dowodowego stwierdzić należy, iż brak jest podstaw do twierdzenia, aby pożar powstał w wyniku działania przestępczego”. Zacytowałem dosłownie. I to było wszystko.

Ktoś mi doradził – nie podskakuj młody, dopiero u nas zaczynasz. Mogłem sobie w domu oglądać powiększone do dużego formatu fotogramy. Przez całe lata ogień w kościele św. Mikołaja w Kaliszu nie daje mi spokoju. Pamiętam każde słowo wypowiedziane przez wszystkich z którymi rozmawiałem. Pamiętam wielkie kilkunastometrowej długości piszczałki, które leżały na posadzce nawy. Powypadały, choć organy znajdowały się w tym wielkim kościele kilkadziesiąt metrów od ołtarza. Pytałem różnych pożarników. Mówili, że we wnętrzu musiała być bardzo wysoka temperatura. Taką wytwarza napalm.

Pytania bez odpowiedzi dotyczyły również samego ołtarza. Wysoki na kilkanaście metrów pozostał z nienaruszonymi kolumnami bocznymi. Tylko wszystko między tymi słupami zostało doszczętnie spalone lub usunięte. A więc od dołu – od mensy ołtarza – bez śladu po ramach i ich zawartości. A był to najwspanialszy i najdroższy wtedy w Polsce oryginalny Rubens. Pochodzący ze szkoły malarza, kupiony przez polskiego możnowładcę i podarowany kościołowi. Wszyscy o tym wiedzieli. Niestety również złodzieje. Czarna dziura patrząc do góry przedstawiała kompletnie wypalone wnętrze. Nie było również wyżej drugiego obrazu, ze św. Mikołajem, a także okrągłego malowidła pokrytego ornamentami, które zwieńczało ołtarz. Tak jakby ktoś dokładnie zaplanował, jak ma płonąć ogień. Pod kontrolą. Fachowo.

Jeśli ktoś wtedy temu wszystkiemu się dziwił – to po cichu. Przez lata wokół pożaru była cisza. Cenzuralny zapis. Mimo to kilka razy próbowałem wrócić do tematu. Już w latach osiemdziesiątych w okresie Solidarności i potem pod koniec lat dziewięćdziesiątych pytałem w artykułach, dlaczego nikt nie wraca do zaniedbanego śledztwa. Pisano wtedy dużo o aferach bandyckich, złodziejskich napadach. O tym, że dla zdobycia środków podejrzewane są tajemnicze służby. Wszystko się jednak kończyło na niczym. Były tylko domysły, oskarżenia i koniec.

Umierają kolejno świadkowie tamtych dni. Kiedyś popularny był taki kawał: co wyróżnia ulicę Rakowiecką w Warszawie? Otóż zaczyna się ona „Moskwą” (to było kino), potem jest MSW (następca UB), potem więzienie, trochę niepodległości (chodzi o aleje) i wreszcie pętla (tramwajowa, bo była tam takowa).

*                                *                                *

Pokoje redakcji publicystyki w latach siedemdziesiątych były na Woronicza w czteropiętrowym długim budynku na prawo od wyburzonego niedawno wieżowca z gabinetami prezesów. Na parterze w tym długim budynku po prawej stronie siedzieli ludzie Ambroziewicza – Pach, Tepli, Walter i rzut drugi Mikołajczyk, Snopkiewicz. Pokoiki zajmowali – jednak jakby nie było ci najważniejsi, bo wyrobnicy ładujący na co dzień do propagandowego pieca. Wielu z nich zawodowo było bardzo dobrych – Błachowicz, Smolińska, Grabowska, Słoniewicz, Bekajło, Grelowski, Przysiecki, Auguścik, Jurga, Szotkowski, Mokrosińska, Wieczorek, Duraj, Klimas.

Po drugiej stronie – lewej – szefował Janusz Rolicki. Tak, to ten sam co jeszcze w różnych telewizjach krytycznie gada. Robi teraz za lewicowo-centrowego nestora. Krok w krok wybijała się tam wtedy na niepodległość (oczywiście ograniczoną) Nina Terentiew. Ale o tym może innym razem. Pamiętam, że co jakiś czas pojawiała się na tym korytarzu grupa dziwnych facetów. Mroczni, raczej mało eleganccy, pięćdziesięcio-sześćdziesięciolatki. Stali chwilę pod drzwiami gabinetu Ambroziewicza i ćmili śmierdziele typu Sport i Wczasowe. Nasz szef nie palił i w jego gabinecie to było niedozwolone. Potem niektórych z tych typów widywałem na ekranach w relacjach z konferencji MSW i innych ważnych obradach. Wtedy nikt z nas – maluczkich – nawet nie pytał, kto to. Przyjeżdżali, oglądali sobie niektóre programy. Normalka.

Nie wiem czy moje drobne dziełko o pożarze w Kaliszu obejrzeli również. Ale wiedziano, że coś takiego ma być wyemitowane i to wystarczyłoby nakazać szefowi aby w trybie pilnym usunął informację. I tak się stało wtedy tuż przed emisją „Panoramy”.

Jestem już dość stary, ale gdyby szefowie IPN-u dali mi pogrzebać w materiałach kiszczakowych, tak obecnie nagłaśnianych – szarpnąłbym się jeszcze raz. Oczywiście nie mam wątpliwości, że wtedy w Kaliszu nie był to żaden przypadkowy pożar. Niby od źle izolowanych kabelków elektrycznych za ołtarzem. Wtedy w 1973 roku działałem trochę wspólnie z kolegą reporterem z „Expressu Wieczornego” szybko dogadaliśmy się i wymienialiśmy informacje. Jeśli jeszcze żyje spróbuję go odszukać. Tak samo jak księdza proboszcza, który w tragicznym dniu nagle jakoś dziwnie wyjechał na noc z Kalisza. Był to człowiek około pięćdziesięcioletni, dlatego teraz być może odszukanie nie będzie już możliwe. Ale chyba żyje jeszcze wikary. Pamiętam tego młodego księdza. Usiłowałem go również pytać, ale on tylko nerwowo poprawiał jakiś bambetle w pokoju. Zapamiętałem adapterek marki Bambino postawiony na podłodze koło mizernej kozetki.

*                                *                                *

Jeśli obraz został fachowo zdjęty, wywieziony, sprzedany – to za ile i komu? To nie było włamanie byle jakie do banku lub jubilera. Zginął skarb – Rubens. To się wtedy najwyraźniej nie liczyło, a teraz powinno. Miejmy nadzieję, że gdzieś, u kogoś obraz się znajduje.

Może w notatkach rodzimego generalissmusa bezpieki jest jakiś ślad: data 13 grudnia 73 roku, słowo Kalisz, a może nazwiska wykonawców akcji albo choć inicjały. Ktoś to musiał zrobić i szefostwo na pewno o tym wiedziało.

Czy zacznie się w końcu kiedyś śledztwo w tej sprawie? Kto wywiózł obraz, kto go kupił? Myślę, że prokurator, który mnie wyrzucił z kościoła jeszcze żyje. Był wysoki i dość gruby, ale jeszcze nie stary. Może dręczy go sumienie. Teraz gdy strachy już nie na lachy. Może.

Gdy patrzę na szefów IPN mam mieszane uczucia. Czy ci prezesi i dyrektorzy znajdą w sobie dość odwagi by sprostać zadaniom, które stoją przed nimi? Niespodziewanie Pani Babcia Kiszczakowa przyniosła im do rączek to czego nie mogli lub nie chcieli znaleźć.

Kiedyś na lotnisku przed wylotem do Gdańska – dopuszczony do pewnej komitywy z Czesławem Miłoszem (dzięki mojej przyjaźni z jego bratem Andrzejem) – wyrecytowałem wierszyk przypisywany przez żartownisiów Nobliście: „zajrzeli do kufrów, zajrzeli do waliz; do dupy nie zaglądali, a tam miałem socjalizm”. Powiem prawdę: mistrz żachnął się, wcale mu się to nie podobało. Zrobiło mi się głupio, a nawet gorzej – popełniłem błąd. Myślę sobie jednak z nadzieją, że może teraz ktoś zajrzy do kufrów i schowków, że ktoś solidnie poszuka w „drogocennych” pudłach z papierami. Ale trzeba umieć to wszystko czytać. Szukałbym daty 13 grudnia sprzed 50-laty. Może jest tam słowo Kalisz.

♦                          *                                *

Hasło FOZZ, AFERA ZŁOTO, inne – wywołują nadal emocje i lawinę artykułów. Warto zainteresować się również Rubensem z Kalisza. Na pewno stajnie Augiasza u różnych ważniaków, którzy gromadzili specyficznie pojęte zabezpieczenia, nie są jeszcze wyczyszczone. Niektórzy z nich robią wrażenie skruszonych. Niech otworzą szafy. Jaruzelski wiedział, ale nie powiedział. Kiszczak posłużył się kobietą. Żyje przecież jeszcze kilku „wybitnych ludzi honoru”. Na co czekają? Resortowe dzieci cierpią dziś za winy ojców i dziadów. Fakt, że przedtem korzystali z przywilejów i używali sobie. Potem, gdy tatuś, mamusia kończyli kiepskawo, sprzedawali co się dało i fru gdzie pieprz rośnie. Może by jednak oddać te podgniłe papierki – np. mnie.

 

 

 

Śp. Andrzej Kociuba Fot. z archiwum Stefana Truszczyńskiego

STEFAN TRUSZCZYŃSKI o wieloletnim szefie Domu Pracy Twórczej śp. ANDRZEJU KOCIUBIE

Trumna jest długa. Bo Andrzej był wysoki. Zsuwają ją do bardzo głębokiego grobu. Pogrzeb opóźniony jest o kilka dni, bo rodzinny grób pogłębiono. Stoimy wokół. Wśród wiekowych nagrobków usytuowanych gęsto na historycznym lubelskim cmentarzu przy ulicy Lipowej. Kilkadziesiąt osób, ksiądz celebrans i ministranci. Poczty sztandarowe. Rodzina i przyjaciele – górnicy z kopalni w Bogdance, związkowcy – Solidarnościowcy współpracujący od sierpnia 1980 z Andrzejem.

               Jest 19 stycznia 2023 roku. Bije dzwon cmentarnej kaplicy, bo mija właśnie południe. Pada śnieg.

Andrzej Kociuba do niedawna były wieloletni dyrektor Domu Pracy Twórczej w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą należącego do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich po kilku miesiącach od ciężkiej operacji guza mózgu zmarł w domu rodzinnym 9 stycznia 2023 roku, w niedzielę, nad ranem. Miał 73 lata.

Wielka kaplica była szczelnie wypełniona. Żona, pani profesor wyższej rolniczej uczelni Wanda Kociuba, dorosłe córki – Ewa i Małgorzata z mężem, brat Maciej – profesor i poeta z żoną, górnicy i Solidarnościowcy salutujący sztandarami, cała załoga Domu Pracy Twórczej z Kazimierza, przedstawiciele lubelskich struktur związku Solidarność – których Andrzej przez wiele lat był reprezentantem, przedstawiciele ZG SDP z Warszawy z prezesem Krzysztofem Skowrońskim, który już nad grobem pożegnał naszego współpracownika, kolegę i przyjaciela przypominając jego 17 letnią bardzo owocną dla naszego Stowarzyszenia pracę.

Ale cofnijmy się na chwilę w głąb tego bogatego życiorysu. Nazwisko Kociuba to staropolska nazwa łopaty do chleba, wyposażenie piekarniczego pieca na lubelszczyźnie. Młyn, gospodarstwo, rodzina – to wszystko spadło na głowę kilkunastoletniego Andrzeja, gdy zmarł ojciec. Miał o kilka lat młodszego brata. Musiał szybko dojrzewać by podołać tym wszystkim obowiązkom. Takie były korzenie. Potem kolejne szkoły i studia prawnicze.

Zaczynał zarobkową pracę od prowadzenia domów wczasowych, potem zaangażował się do wielkiej firmy „Energopol” i zaczął wyjeżdżać na budowy, na kontrakty zagraniczne. Ludzie przedsiębiorczy szybko są dostrzegani i awansowani zawodowo. Wspinał się po szczeblach kariery, ale także został wybrany przez robotników, techników i inżynierów do pełnienia odpowiedzialnych funkcji związkowych. To był czas rodzącej się Solidarności. Wkrótce zaczęto mu powierzać ważne funkcje w strukturach regionu. W stanie wojennym nie zaprzestał działalności związkowej, woził dokumenty, ulotki, gazetki, organizował zebrania i zakładał koła związku.

Jeden z naszych kolegów ze Stowarzyszenia – już w wolnej Polsce – wypatrzył go właśnie jako aktywistę związkowego i zarekomendował na stanowisko dyrektorskie. Był to strzał w dziesiątkę. Andrzej zgromadził wkrótce świetną kilkunastoosobową załogę. Przeprowadził remont Domu Pracy Twórczej – otwartego dla wszystkich żurnalistów w Polsce. Było to ogromne zadanie, nowa kotłownia i instalacje grzewcze, wymiana drzwi, okien, przebudowa łazienek. Zupełna przebudowa kuchni i zaplecza. Poprowadzenie dróg wewnętrznych na wielohektarowym obiekcie, prace ogrodnicze i mała architektura zielonego ogrodu.

Potrafił zdobywać zamówienia stukilkudziesięcio osobowych grup na konferencje, szkolenia i wypoczynek. „Kazimierz” stał się po latach zaniedbania znowu naszą wizytówką. Wspaniale udekorowany, z ogromnym terenem zielonym, górujący nad miastem i Wisłą Dom Pracy Twórczej w Kazimierzu Dolnym. Odbywały się tam zjazdy. Nasze prawie 3 tysięczne Stowarzyszenie (Warszawa i 15 oddziałów wojewódzkich) miało powód do dumy, a dziennikarze i ich rodziny miejsce wytchnienia.

Andrzej był z zamiłowania historykiem. Ściany ozdabiały plansze bohaterskich żołnierzy i pilotów, obrazy pokazujące piękno miasta i okolic, zdjęcia zabytków z rejonu Kazimierza.

Na takich jak on mówią – dobry człowiek. Rzeczywiście patrzył, słuchał i starał się pomagać gdzie tylko mógł. Dowodem, że większość załogi pracuje tu bardzo długo. Nawet po 20 – 30 lat. „Kazimierz” przebrnął przez lata chorobowej pandemii i mamy nadzieję będzie kontynuował dobre tradycje, które wdrożył jego długoletni dyrektor Andrzej Kociuba.

Żegnaj nasz Kolego i Przyjacielu

Mariusz Walter - Studio 2; fot. Tygodnik TVP/ archiwum TVP

Jedną z bardziej wpływowych postaci polskich mediów wspomina STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Walter

Aby coś ważnego zrobić trzeba uzyskać możliwość istotnego oddziaływania na rzeczywistość, a potem mądrze i skutecznie działać, a nawet tyrać i najlepiej w tej pasji – pracy znajdować przyjemność i sens życia. Ktoś powie: BÓG, HONOR, OJCZYZNA – i dobrze! Ale inny ustawi swoje obowiązki i cele inaczej – uczciwość, odwaga i praca u podstaw, z myślą np. o Konopnickiej, Prusie, Żeromskim. Etykietki, hasła, programy mogą być różne. Ale jeśli ludzie chcą zwyciężać dobrem i służyć ludziom to zasługują na szacunek i nagrodę.

Murarz domy buduje, krawiec szyje ubrania – tak być powinno. Ale znam eksmitowanych wraz z zakładami pracy stoczniowców, którzy na mrozie i w zimnie spawali blachy; znam górników, którzy dzień w dzień zjeżdżali głęboko w ciasne, parne, metanowe korytarze, teraz zasypane; znam pokolenia PGR-owskie, które nadal z nędzy nie mogą się wygrzebać. Znam też dziennikarzy, którzy odważnie idą tam, gdzie niebezpiecznie, albo mówią prawdę i tracą pracę.

Przez kilka lat, do ogłoszenia 13 grudnia stanu wojennego, pracowałem z Mariuszem Walterem. Starałem się. Starałem się tak, że zrobił mnie swoim zastępcą. Myślę, że wiem kim był.

Urodził się w 1937 roku, we Lwowie, ale już po czterech latach został sierotą, bo Rosjanie aresztowali i zabili mu w kijowskim więzieniu ojca – sędziego II RP. Po wojnie mały Mariusz kształtowany był w szkole Pijarów imienia księdza Konarskiego w Krakowie. Było to na ulicy między Sukiennicami a Barbakanem, gdzie po lekcjach grywał z chłopakami w „zośkę”. Starszy brat utrzymywał rodzinę z handlu. Mariusz poszedł na techniczne studia na jedną z najlepszych uczelni – Politechnikę Gliwicką. Ale zagrało mu radio – najpierw studenckie, a potem sportowe nadające szerzej. Wreszcie zaczął się romans z telewizją. Step by step. Robił reportaże i filmy dokumentalne.

Zwrócił na siebie uwagę władzy, decydentów medialnych. Oczywiście wiadomo skąd oni pochodzili. Na pewno nie u ojców Pijarów pobierali nauki. Polska się zmieniała. Protesty, bicie, a nawet zabijanie miało miejsce. Ale były też wielkie nadzieje po poznańskim czerwcu i ogólnopolskim październiku. Było zaproszenie – „pomożecie?”. Choć Rakowiecka była nadal zapełniana, nawet w celach ciągle wierzono, że przyjdą zmiany. Mimo kłamstw, niedotrzymywania słowa, a nawet zbrodni. Życie biegło w cieniu fałszywego brata, którego nikt sobie nie wybierał i który jak w XIX wieku rządził kijem i marchewką. Elity – szlachetne i wykształcone, najbardziej poturbowane, nie wróciły do Polski. Ambitni i odważni uciekali mimo zasieków i straży niemieckich owczarków. Ale w naszym (!) kraju, w Polsce nadal mieszkało, żyło ponad 30 milionów obywateli. Wielu z nich pracowało w szkołach, bibliotekach, na uczelniach, w redakcjach prasowych, w radiu i telewizji. Ludzie kształcili się, dorabiali, zakładali rodziny. Odbudowano zniszczony kraj, powstał przemysł stoczniowy, zarabiała flota handlowa, handel był polski tak jak i huty i zakłady pracy. Tego nikt nie przekreśli, choćby nawet w tym co teraz chce zrobić miał rację.

Mieliśmy wielu bardzo zdolnych ludzi. Niektórzy byli tak bardzo skuteczni w pracy dla Polski, że ich z zazdrości i nienawiści zaszczuto, albo nawet zabito. Wielu wyjechało.

Teraz totalni krytycy niech baczą co sami robią kłócąc się i poniżając innych. Mają pracę, ale ci na medialnym froncie są pod kontrolą i łatwo mogą tę pracę stracić.

Studio 2 to było wówczas coś nowego, próba otwarcia i zmiany. Przyjęte zostało entuzjastycznie. Będę o nim pisał, ponieważ tam byłem i miałem okazję wiele się nauczyć. Okazję robić wielkie transmisje – turnieje pokazujące społeczność Polski. Poszukiwaliśmy ludzi ciekawych na terenie całego kraju, by przedstawiać ich w „Progach i barierach”. Poszukiwaliśmy świadków historii (Szotkowski i Sznuk, który nadal dzięki Bogu jest i pracuje). Reportażystów i dokumentalistów było tam wielu i to bardzo dobrych. Miałem szansę robienia filmów z dna Bałtyku o wrakach. Robiliśmy „u Waltera” poszukując rezerw materiałowych. Pokazywaliśmy marnotrastwo i odłogiem leżące gospodarcze dobro. Jednak ktoś z góry stwierdził, że pokazujemy niegospodarność. Zakazano. Ludzie – dziś już starsi pamiętają co robiło i co zrobiło walterowe Studio 2. Było ciekawe, mądre i w dobrym guście. Bo jeśli chce się mieć dobrą telewizję trzeba zatrudniać ludzi nie tylko z wykształceniem ale i gustem – smakiem. Szmira powinna być zakazana.

Czy do Studia 2 wkładano ubeków i kontrolerów? Oczywiście, ale w tej sprawie nie decydował jego szef. Zresztą ci narzuceni wybierani byli przez władzę pieczołowicie i sprytnie potrafili pozyskać sobie widza (lepiej niż np. agent zwany Tomkiem).

Był zresztą inny Tomasz. Hopfer mianowicie. Proszę, wskażcie mi teraz kogoś wymiaru Tomaszewskiego, Żemantowskiego, Ciszewskiego lub właśnie Hopfera. A przecież telewizja potrzebuje postaci wyrazistych. Walter lubił a wręcz kochał sport i potrafił tę igrzyskową branżę dobrze wykorzystać. To był „pracuś”. Żył swoją pasją i zarażał innych. Tylko tacy mogą uczyć i pociągać za sobą następców.

Na pochyłe drzewo zawsze karły skaczą. Złapano pana Mariusza, że się szczepił bez kolejki. Owszem, nieładnie, ale jeden z idoli współczesnych przez godzinę w TVP międlił to oskarżenie wspierany przez… naukowców. Było to głupie i wredne.

Koledzy, podwładni, przyjaciele podejmowali próby zrobienia filmu o Walterze. Szukano ludzi, którzy go znali, nagrywano wypowiedzi. Robili to fachowcy z TVN. Wiadomo, że zręcznie potrafią manipulować, ale najwyraźniej przesadzili w pochwałach, ponieważ koniec był taki, że Walter film o sobie wstawił na półkę. Nie zgodził się, bo najwyraźniej podwładni przesadzili. Nawet bardzo zręczny pan Miszczak Waltera nie przekonał. Zresztą wielokrotnie podejmowano próby zrobienia filmu o Mariuszu Walterze, ale mądry jest ten kto nie pozwoli przesadzić pochlebcom.

Przypomina mi się epizod ze Studia 2 gdzie robiłem m.in. wymyślone przez Waltera „Dni autorskie”. Raz na miesiąc całodzienne przeglądy dorobku najsławniejszych twórców telewizji. A byli to Gruza, Hanuszkiewicz, Antczak, Przybora i Wasowski, Wojtyszko, Bogusław Kaczyński i jeszcze kilkunastu innych. Pomiędzy prezentowanymi dokonaniami twórców były wywiady i wypowiedzi nagrywane uprzednio w studio. I zdarzyło się tak: Bożena Walter (prowadząca) i Aleksander Bardini (bohater programu) wchodzą do studia, największego jakim dysponowało na Woronicza TVP. I co widzimy. Scenograf, wybitny zresztą i pracujący z sukcesami do dziś, więc pominę nazwisko, uczeń profesora, żeby dogodzić swojemu mistrzowi wymyślił wielką piramidę, na szczycie której ustawił wypasione fotele. Zrobił Olimp a rozmówcy mieli być Bogami. Patrzę na pana Bardiniego a ten staje się coraz bardziej czerwony na twarzy, i nagle jak nie ryknie: – Coś ty mi tu k… zrobił! Rozpieprzyć mi to natychmiast. Mają być ceglane ściany studia, na środku stolik i dwa krzesła.

Podlizywanie się i przypodobywanie to największa choroba i grzech wszelkich telewizji. Było tak i jest. Jednak mądrzy szefowie takie zakusy tłumią. Mądrzy nie boją się, że podwładni zajmą ich miejsce. Mądrzy są po prostu lepsi.

Studio 2 to była wprawka. Tak jak i samodzielnie wykonywane reportaże telewizyjne i filmy dokumentalne. Z ducha był Mariusz Walter po prostu reporterem. A to więcej znaczy i jest trudniejsze niż redaktorskie tytuły. Zauważono ten talent nie tylko w kraju, ale i za granicą. Reżyser zdobywał liczne nagrody na zagranicznych festiwalach. A tam to już na pewno nie było nepotyzmu i kumoterstwa. Były za to prawdziwe pieniądze.

Zawistni zawsze szukają dziury w całym. Ale niech pamiętają, że Mariusz Walter odmówił władzy pracy w telewizji w stanie wojennym. Wypatrzył go, docenił zdolności i dał wielką szansę biznesmen Wejchert. O nim też warto napisać uczciwą książkę, zrobić film, pokazując obie strony medalu.

TVN stworzył Walter od zera. Jaki koń jest – każdy widzi. Wielu chciało, ale tylko nielicznym i to połowicznie się udało. Teraz mamy mnogość telewizji. I wybór. Również polityczny. Polska jest przerąbana na pół. Przede wszystkim właśnie medialnie. Choć osobiście ciągle jestem po prawej stronie – często bezsilny a nawet wściekły.

Większośc „ludzi Waltera” już poumierało lub pogubiło się gdzieś. Zresztą prawie nikt już ich nie pamięta. To normalne tak jest w życiu. Idą ławą młodzi. Zresztą, telewizja jest od pokazywania a więc dla młodych. Są rzeczywiście piękni i wykształceni. Ale orać trzeba także na ugorze. A tu jest już mniej chętnych. Chętnie za to ryją pod innymi. A przecież jest w czym wybierać. To w naszym pięknym kraju są rzesze pięknych ludzi tylko trzeba ich odszukać i pokazać – nie na 5 minut ale przynajmniej na godzinną rozmowę. Takich, którzy mają dorobek życia albo wielkie zdolności. Do tego są reportaże i filmy. Tak robił Walter. Magazyny na Woronicza pękają w szwach od dobrych produkcji. Trzeba tam tylko włożyć rękę i wyjąć. Telewizje mielą, jak leci ale codziennej sieczki nikt nie będzie pamiętał. Przejdzie jak mroźna zima, pandemia. Zapomniane będą kłamstwa i manipulacje. Zawsze mają miejsce złośliwe i wredne działania. Na bieżąco szkodzą ale w dłuższej perspektywie dobrym i zdolnym twórcom nie zaszkodzą.

Oczywiście, że nie ma ludzi niezastąpionych i nie każdy musi kochać każdego. Oceniajmy jednak tych, którzy odeszli patrząc na to co zrobili. Nie z perspektywy dnia dzisiejszego, politycznej rywalizacji, incydentów. Telewizje, radia turlają się i będą się turlać. Zawsze władza chce nimi i poprzez nie rządzić, by pozyskiwać wyborców. To oczywiście błąd. Ludzie dostrzegają prawdy życia i prawdy mediów. Trzeba zaryzykować i uwierzyć, że społeczeństwo już dorosło i nie jest głupie. Decydentów mamy wielu, zbyt wielu. Bezpośredniej agitacji też jest za dużo. Oczywiście powinniśmy słuchać tych, których wybraliśmy demokratycznie. Oczywiście do czasu, bo jeśli się nie sprawdzają, mamy następne wyborcze terminy. Ważne by wybierać nie „swoich”, ale najlepszych.

Mariusz Walter chorował od dłuższego czasu. Na to się nie poradzi. Może amerykańska telewizja w Polsce byłaby lepsza, uczciwsza, gdyby był zdrowy, nadal żył i nią kierował. Może. Teraz można i należy już tylko wyrazić szacunek i podziękować za to, co długoletnim trudem codziennym zrobił. Wściekłość i domysły zostawmy ludziom lubiącym działać zazdrośnie i niesprawiedliwie.

To była długa droga – ze Lwowa, przez Kraków i Gliwice do Warszawy. Ludzie wierzący, gdy spotkają kiedyś zamordowanego w Kijowie ojca pana Mariusza niech zapytają, czy jest dumny z syna. Myślę, że tak. A to przecież najważniejsza nagroda.